Pierwotnie wydana w 2015 roku „Dziewczyna znikąd” (oryg. „The Lost Girl”) to trzecia powieść spod odnowionego szyldu „Ulica Strachu” („Fear Street”), jaka ukazała się na swoim rodzimym amerykańskim rynku. Po „Party Games”, w Polsce wydanej pod tytułem „Zabójcze gry” oraz jeszcze nieprzetłumaczonej na język polski powieści „Don't Stay Up Late”. Autorstwa Roberta Lawrence'a Stine'a, który oczywiście stworzył także pierwszą, kultową „Ulicę Strachu” - zapoczątkowaną w 1989 roku serię horrorów dla młodzieży, która doliczyła się pięćdziesięciu jeden powieści (podstawowy człon, bo Stine stworzył dla niej też parę „odgałęzień”, podgrup). Nie bez kozery zwany Stephenem Kingiem literatury młodzieżowej, publikujący między innymi jako R.L. Stine, materiały do swoich historii najczęściej zbiera w szkołach i organizowanych przez siebie festiwalach książkowych. Śmieje się, że od dawna szpieguje młodych ludzi – słownictwo, rozrywki, najczęstsze przedmioty rozmów, wiecznie przemijające trendy: istny ekspert od spraw młodzieży. Te wieloletnie obserwacje doprowadziły Stine'a do wniosku, że dorośli nie lubią dzieci. Tak jest od kiedy Stine sięga pamięcią. Na przykład jego twórczość: w latach 90-tych XX wieku młodzi kochali jego książki, więc... do wielu bibliotek nie miały one wstępu. A na tym nie koniec. Właściwie, Stine od lat obserwuje, zwłaszcza w szkołach, że młodym ludziom próbuje się wybić z głowy całe mnóstwo rzeczy. Muzyka, gry, fryzury – nic tylko zakazy i zakazy. Stosunek nauczycieli i bibliotekarzy w Stanach Zjednoczonych, jak zauważa Stine, w XXI wieku uległ jednak lekkiej zmianie. Teraz już raczej pielęgnuje się zainteresowanie młodych jego „Gęsią Skórką”, czy „Ulicą Strachu”. Wreszcie dociera, że narzucanie dzieciom i nastolatkom lektur, utrudnianie, zniechęcanie do kontaktów z „nieodpowiednią prozą”, zazwyczaj zabija wszelkie zalążki miłości do książek.
„Dziewczyna znikąd” R.L. Stine'a to kolejna propozycja dla młodych osób, których ciągnie do grozy. Ludzi, którzy ledwo co weszli, albo dopiero mają zamiar wejść, w magiczne światy rozpościerające się na kartach książek. Ale także dla pokoleń, które w pewnym sensie wychowały się na dawnej Ulicy Strachu. Takich staruszków jak ja, które z rozrzewnieniem wspominają niepokojące chwile przeżyte w starym dobrym Shadyside. Dla mnie przygoda z „Dziewczyną znikąd” była bardziej atrakcyjna od poprzedniego „powrotu do przeszłości” ze Stine'em, czyli „Zabójczych gier”. W tamtym świecie przedstawionym trzymał mnie prawie wyłącznie sentyment, tutaj natomiast nie musiał już pracować w pocie czoła na podtrzymywanie mojego zainteresowania lekturą. Miał pomocników – lepiej scharakteryzowane, ciekawsze postaci i nieprzewidywalny rozwój akcji. Choć miejsce mniej obiecujące niż wyspa, na którą na swoje nieszczęście wybrała się między innymi Rachel Martin, główna bohaterka „Zabójczych gier”, którą Stine wspomni też w „Dziewczynie znikąd”. Drobne połączenie, luźne nawiązanie w duchu pierwszej „Ulicy Strachu”. Tym razem autor nie odciąga swoich pechowych nastolatków od cywilizacji. Nie zamyka ich w swoistej klatce, na odciętym od reszty świata kawałku ziemi. Tym razem zostaniemy w mieście, w sennej amerykańskiej mieścinie, o której krążą niepokojące opowieści. Klątwa rodziny Fearów. W „Dziewczynie znikąd” o tej tajemniczej familii Stine jedynie napomknie, jeśli więc jesteś zainteresowany tym tematem, spróbuj z „Zabójczymi grami”. A potem wróć do Michaela Frosta, którego uczyniono jednym z narratorów tej, muszę przyznać, frapującej opowieści. Wspomniany chłopak żyje w czasach nam współczesnych, ale Stine przygotował też wycieczki do roku 1950. Niewiele tego, a i próżno szukać tutaj adekwatnego klimatu retro. Właściwie nic nie wskazuje na to, że szesnastoletnią Beth Palmieri, która to umownie relacjonuje dla nas (wyjątkiem jest tutaj ostatni rozdział retrospektywny) tragedię, jaka dotknęła jej rodzinę zimową porą, spotykamy na samym początku lat 50-tych XX wieku. W każdym razie Beth szybko odkrywa przed nami swój wielki sekret. Mówi nam o nadzwyczajnych mocach, jakie posiadła – à la Carrie White, z tą różnicą, że jej, jak to nazywa, triki, wymagają zaklęć. Wypowiedzenia jakichś magicznych sentencji. Czarownica? Na to wygląda, ale to nie Beth jest tutaj antybohaterką. A przynajmniej wszystko wskazuje na to, że zagrożenie niesie zamożny ród Dooleyów. Gdy już dokona się ta spodziewana tragedia – autor prawie od początku książki podtrzymuje w nas przekonanie, że już za chwilę, już za moment dojdzie do jakiegoś okropieństwa, czegoś, co doszczętnie zniszczy życie niewielkiej rodziny Palmierich – raptownie, w najmniej odpowiednim (bardzo zagadkowe) momencie przeskoczymy o jakieś siedemdziesiąt lat do przodu. Jeszcze na chwilę wrócimy do roku 1950, ale najpierw poznamy nastolatków, których historia w jakiś, skrzętnie skrywany, sposób łączy się z piekielnymi wydarzeniami z dość odległej przeszłości. O co chodzi? Jak jedno ma się do drugiego? Przyznaję, że w swoich domniemaniach szłam uliczką, która okazała się ślepa. Wybrałam jedną z najprostszych możliwych dróg, a tu proszę, nie ma tak łatwo! Stine poszedł bardziej pokrętną ścieżką. Pokrytą śniegiem, bo do Shadyside przyszła dość sroga zima. A wraz z nią, że tak sobie zrymuję, tajemnicza dziewczyna.
Lizzy Walker (w skrótowym opisie fabuły zamieszczonym na okładce pierwszego polskiego wydania „Dziewczyny znikąd” - Media Rodzina, 2021 – wkradł się chochlik: nazwisko Palmer) właśnie przeprowadziła się do Shadyside i dołączyła do uczniów tutejszej szkoły średniej, Shadyside High. Tak samo jak nasz narrator (który co jakiś czas zwraca się do nas bezpośrednio, tak jakby zagaduje do czytelnika) Michael Frost i jego najbliżsi przyjaciele, Lizzy jest w ostatniej klasie licealnej. I wygląda na to, że robi wszystko, co w jej mocy, by zbliżyć się do uczynnego, zawsze służącego pomocą, młodzieńca, do którego zdążył już przylgnąć przydomek „harcerzyk”. Nic więc dziwnego, że Michael z ochotą pomaga nowej uczennicy odnaleźć się w szkole. Taka jego natura, ale niewątpliwie nie tylko o to chodzi. Sam Michael może i sobie tego do końca nie uświadamia, jednakże czytelnikowi zapewne nie umknie, że jest między nimi jakaś chemia. Michaelowi wystarczył zaledwie rzut oka na tę dziewczynę, by poczuć motylki w brzuchu. Zupełnie jakby coś go do niej ciągnęło, jakby Lizzy była mu kimś bardzo bliskim. A przecież nawet jej nie zna. Tak naprawdę nic o niej nie wie. No może, poza tym, że nie pachnie pieniędzmi. Michael ma powody przypuszczać, że dziewczyna wywodzi się z ubogiej rodziny. Nie tylko nie ma telefonu, ale widać też nie dojada. Musi kraść, żeby jakoś przetrwać. Michaelowi – co zrozumiałe – robi się żal tej dziewczyny. Ma dla niej dużo współczucia, ale i czegoś zbliżonego do miłości. W każdym razie chłopak jest nią coraz bardziej zauroczony, a i Lizzy daje mu rozliczne dowody na to, że jest nim zainteresowana. To na poły zagadkowe wzajemne przyciąganie – czuć, że coś się za tym kryje i nawet domyśliłam się co konkretnie; prawdę mówiąc to nie jestem przekonana, czy Stine próbował w ogóle robić z tego tajemnicę – nie uchodzi uwadze dziewczynie Michaela, Pepper Davis. Temperamentnemu rudzielcowi, dziewczynie, która nie zwykła kryć swoich emocji, która zawsze mówi to, co myśli, i która, jak się zdaje lubi być w centrum uwagi. Z oczywistych względów Pepper nie żywi sympatii do Lizzy, trzeba jej jednak przyznać, że w jej obecności stara się ukryć rzeczoną niechęć do tej dziewczyny znikąd. Robi to bardziej z myślą o Michaelu niż głównej zainteresowanej. Bo Pepper zależy na tym chłopaku. Chłopaku, którego powoli traci. Akcja nabiera tempa, gdy dochodzi do jak się wydaje śmiertelnego w skutkach wypadku spowodowanego przez jednego z bohaterów na oczach jego znajomych. Michael, Pepper, Lizzy, Gabe, Diego i Kathryn wpadają nagle w... „Koszmar minionego lata” Jima Gillespiego. Podobny motyw – zabili człowieka, a on jakimś sposobem, albo tylko tak się wydaje, wrócił, by się zemścić. Ukarać młodych ludzi, którzy w popłochu uciekli przed odpowiedzialnością. To jedna ze znanych nauk horroru: nie ukrywaj swoich występków, od razu się przyznaj, ponieważ takie sekrety na pewno mniej ci się opłacą. Prędzej czy później boleśnie się na tobie zemszczą. Mogą cię nawet zabić... A więc slasher. No nie, niezupełnie. Owszem, po tragicznej w skutkach sobotniej przejażdżce na skuterach śnieżnych, młodzi ludzie z Shadyside, Michael i jego paczka, stają się celem potencjalnego zabójcy. Swojej ofiary? Wszystko na to wskazuje, ale jeśli faktycznie tak jest to pytanie brzmi: żywej czy martwej? Opowieść o stalkerze z zaświatów? Mściwym duchu? Prześladowcy, który najpewniej nie spocznie dopóki Michael i jego przyjaciele nie podzielą jego losu? Dobrze, ale jak dopasować do tego slasherowego scenariusza tytułową dziewczynę? Która zachowuje się coraz bardziej podejrzanie. Ona też znalazła się na celowniku, bądź co bądź, tajemniczego mściciela, ale trudno nie zauważyć, że nie mówi pozostałym wszystkiego. Ewidentnie coś ukrywa. Prawie na pewno także stanowi zagrożenie dla swoich nowych znajomych. Zwłaszcza dla Michaela, z którym coś dziwnego, niepojętego, ją łączy. Skłonik w stronę horroru psychologicznego, oczywiście najzupełniej w stylu Stine'a: lekkiego, właściwie bez ryzyka przeciążania umysłu odbiorcy nie mniej skołowanego od głównego bohatera „Dziewczyny znikąd”. Wgląd w umysł Michaela dostajemy, aczkolwiek trudno nazwać go szerokim. To w końcu horror od Stine'a. Mimo wszystko nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to taki trochę „dojrzalszy pan Stine”. Nie, inaczej: portret psychologiczny protagonisty wydał mi się nieco bardziej wyczerpujący niż to miało miejsce w „Zabójczych grach”. I rzecz jasna od tego co zapamiętałam ze starej Ulicy Strachu, przy czym do owych wspomnień nie mam już takiego zaufania. Było to dawno, dawno temu, kiedy jeszcze dinozaury chodziły po ziemi. Rozumiecie więc chyba, że wolę nie polegać zanadto na tych wciąż żywych, a zarazem (paradoksalnie) tak mglistych wspomnieniach. Fajna rzecz, ale niekoniecznie wdzięczny materiał do porównań młodszego i starszego Roberta Lawrence'a Stine'a. Człowieka, któremu zawsze będę dłużna - i jak doskonale wiem, nie jestem w tym poczuciu osamotniona, już prędzej znajduję się w nieprzebranym tłumie ludzi - za wprowadzenie mnie do światka literackiej grozy. Ramię w ramię ze Stephenem Kingiem, Deanem Koontzem, Grahamem Mastertonem, Guyem N. Smithem (eh, to przerażające „Trzęsawisko”). Ach! Byłabym zapomniała o Tomie B. Stone'u i jego cudnej „Szkole przy cmentarzu”.
Nie zmiażdżyło, ale tym razem nie udało mi się wyprzedzić autora. Przedwcześnie rozplątać wszystkie supły zawiązane przez jednego z najbardziej zasłużonych autorów młodzieżowej literatury grozy. Dzwoniło, ale nie wiedziałam, w którym kościele. „Dziewczyna znikąd” R.L. Stine'a zaskoczyła mnie też pod innym względem. Nie spodziewałam się, że dam się aż tak wciągnąć w tak oszczędną w słowach (szczegółowe, wyczerpujące opisy? Puk, puk, to przecież horror od R.L. Stine'a) historyjkę. Opowieść o młodych, acz nieszczególnie gniewnych, którzy jak przystało na „Ulicę Strachu”, jak to w miasteczku Shadyside Stine'a, przeżyją – albo nie przeżyją – istny koszmar na jawie. Tajemniczy prześladowca i jeszcze bardziej tajemnicza tytułowa nastolatka. Pomysłowe scenki, nazwijmy je gore, w sprawdzonych rozstawieniach: tradycyjne motywy, wątki, jak mniemam, dobrze znane wieloletnim miłośnikom filmów i/lub powieści grozy. Uroczy slasherek i coś więcej. Więcej smakowitych kąsków. Coś innego, coś, co widocznie zerwało się z innych konwencji w sumie nie tylko horroru. Mniami.
Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej
https://www.taniaksiazka.pl/ |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz