Shadyside w stanie Ohio. Siedemnastoletnia Rachel Martin nie posiada się z radości: chłopak, który wpadł jej w oko zaprosił ją na swoją osiemnastkę. To Brendan Fear, wielki miłośnik gier komputerowych, wywodzący się z bogatej rodziny, o której krążą niepokojące historie. Niektórzy wierzą, że Fearowie są obciążeni straszliwą klątwą, ale Rachel nie jest jedną z nich. Uważa, że to bajki i nie słucha tych, którzy radzą jej nie korzystać z zaproszenia Brendana na Fear Island. Wraz z dziewięciorgiem innych gości przybywa do letniej rezydencji Fearów na niewielkiej wyspie otoczonej wodami Fear Lake, gdzie mają wziąć udział w całonocnej imprezie zorganizowanej przez solenizanta. Na miejscu okazuje się, że główną atrakcją będą stare gry i zabawy. W przepastnych, mrocznych korytarzach wiekowego domostwa Fearów, gdzie, jak szybko się przekonają, ukrywa się morderca, który zorganizował dla nich własne gry. Zabójcze.
Nazywany Stephenem Kingiem literatury młodzieżowej, nadzwyczaj płodny amerykański powieściopisarz, ponadto producent filmowy i scenarzysta, który ma za sobą też parę występów aktorskich, Robert Lawrence Stine, publikujący jako R.L. Stine, Jovial Bob Stine i Eric Affabee. Jego najsłynniejszymi przedsięwzięciami są serie literackie, horrory dla młodzieży, „Gęsia skórka” i „Ulica Strachu”. Ta druga była wydawana w latach 1989-1997 i liczy sobie pięćdziesiąt jeden powieści. Potem Stine skupił się na innych projektach. Wprawdzie myślał o wznowieniu „Ulicy Strachu”, czego zresztą domagali się jego najwierniejsi czytelnicy, ale wydawcy nie byli zainteresowani tym pomysłem. Mówiono mu, że preferencje młodych czytelników nie są już takie jak kiedyś, że młodzież woli historie osadzone w dystopijnych światach oraz utwory silnie nasycone tak zwaną nadnaturalnością. Kiedy jednak Stine podał na portalu społecznościowym informację, że nie ma chętnego wydawcy na reaktywację „Ulicy Strachu”, odezwała się do niego Kat Brzozowski z wydawnictwa St. Martin's Press. Najpierw zaproponowano mu kontrakt na trzy nowe powieści pod szyldem „Ulicy Strachu”, ale ostatecznie zdecydowano się na sześć tomów, które były wydawane (światowe premiery) w latach 2014-2017. W 2021 roku o „Ulicy Strachu” znowu zrobiło się głośno także w Polsce. Za sprawą filmowej trylogii inspirowanej tym fenomenem wydawniczym (bardziej starą niż nową „Ulicą Strachu” Stine'a) w reżyserii Leigh Janiak udostępnionej na Netfliksie, którą tworzą „Ulica Strachu - część 1: 1994”, „Ulica Strachu - część 2: 1978” i „Ulica Strachu - część 3: 1966”. Z tej okazji wydawnictwo Media Rodzina wypuściło pierwsze polskie wydania trzech z nich: „Zabójcze gry” (oryg. „Party Games”), „Dziewczyna znikąd” (oryg. „The Lost Girl”) oraz „Kill znaczy zabić” (oryg. „Give Me a K-I-L-L”). Pozostałe, jeszcze niewydane w Polce, to „Don't Stay Up Late”, „Can You Keep a Secret?” i „The Dead Boyfriend”.
Na „Ulicy Strachu” wychowały się pokolenia dzisiejszych oddanych fanów szeroko pojętego horroru. Pokolenie lat 80-tych i 90-tych XX wieku. Ale nie tylko. Seria ta nie jest już wprawdzie tak popularna, jak w poprzednim stuleciu (gdzie jej do na przykład „Igrzysk śmierci” Suzanne Collins), nie można jednak powiedzieć, że nikt już się tym starociem nie interesuje. Nikt z młodych. O tej właśnie grupie myśleli ci amerykańscy wydawcy, którzy nie odważyli się wejść wraz z R.L. Stine'em na nową Ulicę Strachu. Nie wykazali zainteresowania reaktywacją jednej z najpoczytniejszych serii w historii literackiego horroru młodzieżowego. Najwyraźniej nie wzięli jednak pod uwagę starszych czytelników, którzy wciąż pamiętają jak wspaniale było przechadzać się po Ulicy Strachu, gdy ledwo odrastało się od ziemi. Nic więc dziwnego, że część z nich zdecydowała się zwiedzić także zupełnie nową Ulicę Strachu. Może nawet jest ich – nas – więcej niż młodszych odbiorców... na początek „Zabójczych gier”. Tak jak pierwsza edycja „Ulicy Strachu”, powieści spod tego odkurzonego szyldu, nie są ze sobą ściśle powiązane. Różne historie, różni bohaterowie, ale jedno miasteczko. Stare, (nie)dobre Shadyside w stanie Ohio. Spodziewam się co prawda jakichś luźniejszych połączeń, bo takowe z łatwością można wyłapać przynajmniej w niektórych tomach z pierwszej, ogromnej serii „Fear Street”, ale żaden porządek chronologiczny na pewno nie obowiązuje, nie jest wskazany. Jeśli kogoś więc zmartwiło, zdziwiło, że Media Rodzina wpuściła na polski rynek (przynajmniej na razie) pierwszą, trzecią i szóstą powieść z nowej „Ulicy Strachu”, w kolejności ich pierwszych, amerykańskich, wydań, to... wystarczy choćby zapoznać się ze skrótowymi opisami fabuł tych książek, żeby rozwiały się obawy o zgubienie się w tym świecie przedstawionym. W sennym miasteczku Shadyside w Ohio. Stine wyszedł z założenia, że współczesna młodzież nie zadowoli się formułą, jaką cieszyły się poprzednie pokolenia. Uznał, pewnie słusznie, że bezpieczniej będzie nieco bardziej się rozpisać. Nie tak prosto, jak kiedyś. O nie! Prostota fabularna to już przeżytek. Passé. Tylko że... Zabójcze gry”, pierwotnie wydane pod tytułem „Party Games” w 2014 roku, istotnie są dłuższe od swoich antenatów i można powiedzieć, że bardziej skomplikowane, ale zaryzykuję twierdzenie, że nawet odbiorcy współczesnych młodzieżówek przywykli do zdecydowanie bardziej zawiłych, złożonych historii. Tak literackich, jak i filmowych. Wiem, bo sama od nich nie stronię. Ja byłam jednak w o tyle komfortowej sytuacji, że za towarzysza miałam Sentyment. Na Ulicy Strachu XXI-wieku. Akcja, wbrew moim (i nie tylko moim) nadziejom, toczy się w czasach nam współczesnych. Liczyłam na retro klimacik, powrót na Fear Street z dawnych lat. Z okresu swojej świetności. Ale... To prawda, że Rachel Martin żyje w erze smartfonów, ale jeśli się przyjrzeć, jeśli się wczuć, to można złapać tego Starego Ducha opowieści z dreszczykiem. Jakaś subtelna woń tego uroczego drania, niewątpliwie do mnie docierała podczas zapoznawania się z umowną relacją (narratorka) tej siedemnastoletniej dziewczyny, która wpadła w szpony niebezpiecznej miłości. Tak uważa jej najlepsza przyjaciółka, Amy O'Brien. Bo to obciach chodzić z takim maniakiem gier komputerowych, geekiem, jak Brendan Fear? Nie, to akurat mało ważne. Amy nie chce, żeby jej przyjaciółka wiązała się z tym chłopakiem głównie dlatego, że jest jedną z tych, którzy wierzą, że w strasznych historiach o rodzinie Fearów tkwi przynajmniej ziarno prawdy. Rachel nie słucha. Rachel jest zakochana i nie wierzy w jakieś tam bzdurne urban legends. Rachel skorzysta z zaproszenia swojej sympatii do letniej rezydencji Fearów usytuowanej na niewielkiej wyspie. I chcąc nie chcąc (zdecydowanie nie chcąc) zagra w tytułowe gry.
Magiczna tandeta, tak bym to podsumowała. Naiwna, okrutnie przewidywalna opowieść podana z perspektywy dziewczyny, którą trudno uznać za orła dedukcji. Nie powiem „bezdennie głupie dziewczę”, ale też nie będę się spierać z tymi, którzy tak ją podsumują. R.L. Stine chyba spodziewał się, że Rachel Martin przez jakąś część czytelników będzie tak odbierana. Dał temu wyraz w przedmowie, tłumacząc to „dziwne zjawisko” w gruncie rzeczy stwierdzeniem faktu. „Czasem uczucia odbierają nam rozum”. Rachel nie łączy kropek, bo się zadurzyła. Nie trafiają do niej żadne argumenty... Niby jakie? Że na rodzinie Fearów ciąży klątwa? Że cała ich historia jest skąpana we krwi niewinnych? Że jakieś czary? Że mordercy? W sumie trudno się dziwić siedemnastoletniej bohaterce tej slasherowej opowieści UWAGA SPOILER - która potem przejdzie w home invasion, czyli jak ja to nazywam, młodszego i przeważnie łagodniejszego kuzyna nurtu slash - KONIEC SPOILERA że nie daje wiary tym wszystkim mrocznym opowieściom o Fearach, krążącym w jej rodzinnym miasteczku Shadyside. [Na marginesie, taka tam dygresja: Stine w jednym z wywiadów zwierzył się, że zawsze zastanawiało go dlaczego ludzie mieszkający na Fear Street nie przeprowadzą się na Happy Street. Haha.] Ale mogłaby przynajmniej wysłuchać do końca przemówienia jej wyraźnie spanikowanego byłego chłopaka, Maca Garlanda. Wyraźnie dowiedział się on czegoś ważnego o zbliżającej się imprezie Brendana Feara, ale Rachel nie daje mu skończyć. Tak jakby wolałaby nie wiedzieć? Nie, po prostu ma już dość słuchania, jacy to Fearowie są niebezpieczni. Jaki to ogromny błąd popełnia, trwając przy swoim postanowieniu skorzystania z zaproszenia przekazanego jej przez TEGO Brendana Feara. A makabryczne znalezisko, jakiego dokonuje (trudno żeby tego nie odgrzebała...) niedługo przed popłynięciem na nieszczęsną wyspę? Nie ma co sobie nad tym głowy łamać, wiadomo wszak, czyja to sprawka. Taka mądra ta nasza Rachel. Papierowa sylwetka – ogólnikowy, niepogłębiony portret psychologiczny i oczywiście jakaś tam skrótowa opowieść o jej rodzinie, ich aktualnej i poprzedniej sytuacji finansowej, wzajemnych relacjach, ze wskazaniem na więź siostrzaną - w otoczeniu zgrai „postaci bez twarzy”. Bez charakteru. No nie, coś tam Stine na ich temat rzeknie. Jakieś tam szczątkowe informacje ujawni. A fan horrorowych rąbanek zapewne zakrzyknie: witam ponownie! Bo Stine korzysta z, komu jak komu, ale sympatykom tego rodzaju opowieści, dobrze znanych modeli osobowości. Bohaterów, wśród których może kryć się morderca. Stine zaprasza nas oto na krwawą imprezę na cichej, nie licząc młodych Fearów, służby i gości Brendana, wyludnionej, Fear Island. Autor trzyma się sprawdzonym konwencji, „pożycza” motywy bodaj chętniej wykorzystywane w kinie niż w literaturze grozy. Gra: i wszystko jasne. Nie? Nic nie świta? Spokojnie, Stine nakieruje. Podrzuci trochę wskazówek (co za subtelność), bo to ma być uczciwa gra, fair play. Szanse muszą być wyrównane. W tej szachowej rozgrywce – choć bardziej trafne byłoby chyba porównanie do warcabów – pomiędzy autorem i odbiorcą jego przeuroczej prozy. Kiczowate, że aż nie boli. Te mordercze interpretacje znanych gier. Na przykład Twister, którego wyróżniam nie bez powodu, jest drugie dno: z całego tego przedstawiania ten obrazek na pewno najdłużej będzie tkwił w mojej pamięci. Kreatywne i zaskakująco upiorne. Jednakże tak sobie myślę, czy aby złotego medalu za najlepszy pomysł nie przyznać taksydermii. Straszno i pal licho czy coś takiego jest w ogóle możliwe. Pewnie dlatego pierwszy raz się na coś takiego nadziałam. Nie czytałam, nie widziałam. Dostałam więc efekt nowości i to na dodatek w niezłej oprawie. Aura niesamowitości. Upiór, zmora, duch w ogromnym domostwie odciętym od cywilizacji. Nie zadzwonisz, nie połączysz się z internetem, nie popłyniesz. Chyba że jesteś wyjątkowo dobrym pływakiem i tak zwanym morsem. Mamy jesień, wody dookoła według mnie jednego z najlepszych miejsc, jakie można sobie wybrać dla opowieści z dreszczykiem (wyspa), są więc przerażająco zimne. Lodowate. Pułapka bez wyjścia. Alienacja, może nawet lekko klaustrofobiczny zawrót głowy. Mnie dopadł. Ale nad krzesaniem większego napięcia, w ogóle nad żonglerką emocjami, to R.L. Stine, moim skromnym, nic nieznaczącym, zdaniem, powinien trochę popracować. Nużące, szczególnie w drugim „akcie” książki, to jego nieśpieszne budowanie atmosfery deptającego po piętach zagrożenia. Swego rodzaju zabawa w podchody.
Całkiem milusia to była przygoda, ale chyba głównie dlatego, że przemawiał przeze mnie sentyment. Ja z tych, co to w dzieciństwie z prawdziwymi wypiekami na twarzy zaczytywali się w młodzieżowych horrorkach R.L. Stine'a. Co to raz po raz wracali na Ulicę Strachu, a i najprawdziwszą Gęsią Skórką nie pogardzali. Wiadomo, że to już nie to samo. Przynajmniej nie, jeśli chodzi o „Zabójcze gry”, ale podejrzewam, że tak samo będzie z kolejnymi odsłonami nowej „Ulicy Strachu”, a i pewnie gdyby odświeżyć te starsze, byłoby podobnie. To już tak nie działa. Upływ czasu zrobił swoje. Starość, nie radość:) Wspomnienia z tamtego magicznego okresu, mimo wszystko, podczas lektury „Zabójczych gier” we mnie odżyły. Cofnęłam się pamięcią do tamtych długich nocy spędzanych ze Stine'em na jego strasznej ulicy. W jakimś stopniu przywołał ten piękny czas, kiedy groza była Grozą. Przypomniał ten kicz, który kiedyś tak bawił. I już choćby przez sam ten fakt zabawił znowu. Samym gwałtownym napływem cudownych wspomnień. Inne dobra w „Zabójczych grach” też znalazłam, ale bądźmy szczerzy, gdyby nie moje młodzieńcze przygody na Fear Street, to prawdopodobnie z mozołem brnęłam do mety. Albo tylko półmetka.
Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej
https://www.taniaksiazka.pl/ |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz