Państwo Mannering wychodzą na całą noc, zostawiając swoją młodszą córkę Tess pod opieką starszej, nastoletniej Libby, w ich domu na odludziu. Przez parę godzin towarzystwa ma dziewczętom dotrzymywać najlepsza przyjaciółka Libby, Kit Austin, która po raz pierwszy gości u swojej koleżanki. Gdy już Kit zostaje oprowadzona po posiadłości Manneringów, Libby i Tess wciągają ją w swoją ulubioną zabawę. Dzwonią do losowo wybranych z książki telefonicznej osób i bawią się ich kosztem. W ten sposób zwracają na siebie uwagę człowieka, który właśnie zamordował swoją żonę.
„Widziałam, co zrobiłeś” (oryg. „I Saw What You Did”) to amerykański czarno-biały dreszczowiec oparty na scenariuszu nieżyjącego już William P. McGiverna inspirowanego pierwotnie wydaną w 1964 roku minipowieścią Ursuli Curtiss pod tytułem „Out of the Dark”. Za reżyserię i produkcję odpowiadał zmarły w 1977 roku William Castle, twórca między innymi „Macabre” (1958), „Domu na Przeklętym Wzgórzu” (1959), „13. duchów” (1960) i „Nocnego wędrowca” (1964), który podobno najbardziej wykosztował się na Joan Crawford, jedną z jaśniej błyszczących gwiazd Złotej Ery Hollywood, zaciekłą rywalkę Bette Davis (wielki konflikt wielkich aktorek), z którą wystąpiła w głośnym obrazie Roberta Aldricha pt. „Co się zdarzyło Baby Jane?”. Mówi się, że Joan Crawford za zaledwie kilkuminutowy występ (sumując wszystkie sekwencje, w których się pojawia) w „Widziałam, co zrobiłeś”, zainkasowała aż pięćdziesiąt tysięcy dolarów. William Castle opracował całkiem kreatywną kampanię promocyjną dla „Widziałam, co zrobiłeś”. Na przykład przed premierą zapowiedziano, że w niektórych kinach fotele zostaną zaopatrzone w pasy bezpieczeństwa, żeby przerażeni widzowie nie zrywali się z miejsc.
„William Castle ostrzega: to film o UXORICIDE!”: tak brzmiało jedno z haseł reklamowych pierwszego przełożenia na szklany ekran utworu „Out of the Dark” pióra Ursuli Curtiss. W 1988 roku swoją premierę miała telewizyjna readaptacja - choć chyba prędzej remake obrazu Castle'a - pod tym samym tytułem: „I Saw What You Did” (pol. „Niebezpieczny żart”), wyreżyserowana przez Frada Waltona, twórcę między innymi „Kiedy dzwoni nieznajomy” (1979) i „Prima aprilis” (1986). Swoją drogą są pewne podobieństwa pomiędzy „Widziałam, co zrobiłeś” a „Kiedy dzwoni nieznajomy” - motyw nastoletniej opiekunki do dziecka i telefon. W „Widziałam, co zrobiłeś” Williama Castle'a wspomnianą opiekę nad kilkuletnim dzieckiem rodzice powierzyli swojej starszej córce, nastoletniej Libby Mannering, której przez parę godzin towarzystwa będzie dotrzymywać najlepsza przyjaciółka, także nastoletnia Kit Austin. Wspomniany telefon odegra bardzo istotną rolę w tej historii, ale jak by nie patrzeć, różniącą się od tej, którą w następnej dekadzie pokazał Fred Walton w swoim inspirowanym popularną urban legend dreszczowcu „Kiedy dzwoni nieznajomy”. Na marginesie: w 2006 roku swoją premierę miał luźny remake tego tytułu w reżyserii Simona Westa, który w przeciwieństwie do swojego poprzednika całość oparł na wątku młodej opiekunki do której dzwoni jakiś nieznajomy. „Widziałam, co zrobiłeś” Castle'a na początek serwuje pomysłowe ujęcia rozmów telefonicznych Libby i Kit. Uwaga: podglądacz. Taka sugestia płynie z tych wstępnych kadrów, gdzie dwie dziewczyny umawiają się na wieczór. Wolałyby na całą noc, ale Kit nie udaje się przekonać ojca do tego pomysłu. Mężczyzna podwozi ją pod osamotniony dom Manneringów i zapowiada, że odbierze ją przed północą. Zdjęcia pejzażowe robią wrażenie, choć tak naprawdę to sztuczne twory, makiety – zaciszna kraina zamieszkała wyłącznie przez czteroosobową i jak widać już po samym wystroju ich domu, dobrze sytuowaną rodziny Manneringów, została zbudowana w Universal City Studios. W dzień: istna idylla (sielska muzyka zbyt nachalna), ale gdy nastaną ciemności, niezaprzeczalne piękno tego w istocie nienaturalnego krajobrazu, który wydaje się jak najbardziej naturalny, ustąpi miejsca niemal namacalnej wrogości. Trochę przesadzono ze sztuczną mgłą – widać, że nieprawdziwa – ale gra światłem i cieniem robiła na mnie niemałe wrażenie. Nerwowa wędrówka kamery po „strasznych krzakach” na podwórzu Manneringów, abo scena z żonobójcą Steve'em Marakiem kopiącym na zalesionym, ale jak się okazuje niezbyt skrytym spłachetku ziemi. Ta rola przypadła w udziale Johnowi Irelandowi, który według mnie stanął na wysokości zadania, pewne zastrzeżenia mam jednak do rzeczonego zadania. Postać zbyt płaska, mało charakterystyczna, nie tak intensywnie diaboliczna, jak można tego oczekiwać. Przypomnijmy sobie chociażby „Podglądacza” Michaela Powella, nie wspominając już o „Psychozie” Alfreda Hitchcocka – powiedzieć, że przy antybohaterach tamtych kultowych produkcji, Steve Marak wypada blado, to mało. Patrząc na niego i mając w pamięci tamtych nieszacownych „dżentelmenów”, nie mogłam oprzeć się myśli, że ten pierwszy to taki trochę – albo bardziej niż trochę – ciapciak. Nie bez powodu wspominam akurat te dwie produkcje, nie bez powodu oglądając „Widziałam, co zrobiłeś” Williama Castle'a, wędrowałam w myślach do „Podglądacza” Michaela Powella i „Psychozy” Alfreda Hitchcocka. Na te tropy, z premedytacją, czy zupełnie niechcący, naprowadzili mnie sami twórcy. Opisany już w paru słowach wstęp z automatu, jak za naciśnięciem guzika w pilocie tkwiącym w moim maleńkim mózgu, nasunął skojarzenia z zabójczym operatorem filmowym z niezapomnianego dreszczowca Michaela Powella, przez niektórych uważany za jeden z kamieni milowych tego gatunku. Jego popularniejszy „braciszek”, oparta na powieści Roberta Blocha pod tym samym tytułem, przełomowa, legendarna wręcz „Psychoza” Alfreda Hitchcocka (moja jedyneczka na liście filmowych thrillerów) też w pewnym sensie, tak jakby, ma swoje pięć minut w „Widziałam, co zrobiłeś” twórcy pierwszego „Domu na Przeklętym Wzgórzu”. Pewności nie mam, ale wydaje mi się – tak podejrzewam – że morderstwo, które wprawia w ruch to koło przemocy, w jakie w wyniku nie tak znowu niewiarygodnego zbiegu okoliczności (nie dla mnie, ale zakładam, że nie każdy będzie miał tyle wyrozumiałości, że niektórzy uznają to za nazbyt naciągane) wmieszane zostaną dziewczęta, które brzydko bawiły się telefonem w domu na odludziu, zostało pomyślane, jako wariacja na temat sławnej na cały świat sceny pod prysznicem z jednego z najważniejszych dokonań niekwestionowanego mistrza suspensu Alfreda Hitchcocka. Niektórzy nazywają to odwróceniem tego „wiekopomnego wydarzenia” w historii światowego kina grozy – zamieniamy się miejscami.
„Widziałam, co zrobiłeś” Williama Castle'a składa się z dwóch, naturalnie splatających się ze sobą, wątków. Dwa tory, rzadko poprzecinane ścieżynkami reprezentowanymi przez rodziców nastoletniej Libby i jej młodszej siostry Tess goszczących u swoich przyjaciół: domowe przyjęcie w bardzo wąskim gronie. Dziewczyn, które wraz z Kit Austin napędzają jeden z głównych wątków. Drugi dostał się Steve'owi Marakowi, który wdał się w romans ze swoją sąsiadką Amy Nelson (w tej roli jak zwykle wspaniała Joan Crawford). Można się tylko domyślać, jak układało im się do tej pory, ale teraz trudno oprzeć się wrażeniu, że Steve nie odwzajemnia miłości Amy. Ona mu się narzuca, on ją odpycha. Ona za nim szaleje, on czuje się przez nią osaczony. Chciałby mieć więcej przestrzeni, o czym zresztą mówi jej wprost. Chciałby, żeby nie decydowała za niego, nie wpychała go pod pantofel, co też jasno daje jej do zrozumienia. Zwłaszcza teraz, gdy musi usunąć dowody zbrodni, której właśnie się dopuścił. Pozbyć się zwłok żony (mała rólka Joyce Meadows), której się wydawało, że tak po prostu może od niego odejść – nie, na to nie mógł pozwolić – i... wyeliminować świadków. „Widziałam, co zrobiłeś i wiem, kim jesteś”: z takimi słowami Libby i Kit, dwie nastolatki robiące przypadkowym ludziom kawały za pośrednictwem telefonu, rzecz jasna stacjonarnego (w końcu to lata 60-te XX wieku) w dosyć odizolowanym domu jednej z nich, zwracają się do obcych mężczyzn. Jest z nimi młodsza siostra Libby, mała Tess, wykreowana przez przeuroczą Sharyl Locke. Ten jej rozbrajający, szeroki uśmiech.... Normalnie cudo! Gorzej, znacznie gorzej, znosiłam Andi Garrett (Libby Mannering). Ta jej „teatralna maniera”, rażąco udawane, do bólu sztuczne pozy i miny, i jeszcze ta „kwadratowa dykcja”... Dla mnie zdecydowanie najsłabsze ogniwo obsady „Widziałam, co zrobiłeś”. Sara Lane, która miała za zadanie tchnąć życie w Kit Austin, przyjaciółkę głównej bohaterki wątku poświęconego tej coraz mniej wesołej ferajnie, która na swoje nieszczęście wyrwała się na chwilę spod kontroli dorosłych, zresztą niewiele lepsza. Ale trochę tak. Koncepcja - notabene zaczerpnięta z minipowieści Ursuli Curtiss wpuszczonej na amerykański rynek wydawniczy mniej więcej rok wcześniej – jest genialna w swojej prostocie. Fascynujący rozwój sytuacji, której mimo wszystko przydałby się większy elementy zaskoczenia. Właściwie to jakikolwiek element zaskoczenia. Czy to mogło zaskoczyć publiczność z lat 60-tych XX wieku? Czy dla wielu ówczesnych odbiorców ten obraz mógł być szalenie nieprzewidywalny? Dla niektórych pewnie tak, ale czy dla wielu? Ujmę to tak: gdybym się dowiedziała, że tak właśnie było, to nielicho bym się zdziwiła. Ciekawe, że choć nie tyle przeczuwałam, ile miałam absolutną pewność, jak to się potoczy, to napięcie jakoś nie chciało mnie opuścić. Trzymało mimo braku niespodzianek. Bo chwytliwy sposób na zawiązanie akcji – nieszczęsną zabawę telefonem, robienie sobie głupich żartów kosztem innych, na chybił trafił wyławianych z książki telefonicznej, nieznajomych – taką klasyczną, w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, niespodzianką, raczej nie jest. To już prędzej środek służący rozbudzeniu ciekawości w szukającym mocniejszych wrażeń odbiorcy. Ale bez przesady. Nie za ostro. W każdym razie nie brakuje z lekka żartobliwych momentów w tym solidnie zrealizowanym, niedrogim „spektaklu” pod kierownictwem, amerykańskiego reżysera, producenta, scenarzysty i aktora Williama Castle'a, któremu na pewno nie można odmówić zasług dla szeroko pojętego kina grozy, który miał swój udział w rozwoju lepszej, tj. ciemniejszej gałęzi kinematografii. Chwila wytchnienia, bezwiedny szeroki uśmiech i z powrotem w kleszczach niebezpieczeństwa stwarzanego przez mężczyznę, który właśnie z zimną krwią zamordował swoja żonę (wielokrotne ciosy nożem). W dusznej, obezwładniającej, już całkowicie poważnej atmosferze, która za jakiś czas znowu na chwilkę spuści z tonu. Lekki spadek napięcia i skok, spadek i skok – w takim rytmie William Castle i jego ekipa utrzymali to naprawdę wciągające „przedstawienie”, które przestrzega przed żartami telefonicznymi. Młody człowieku, zastanów się dobrze, zanim zaczniesz się tak nieładnie bawić, bo przypadkiem – ot, zwykły pech – możesz natknąć się na człowieka, który uzna za konieczne zakończenie Twojego żywota. Na człowieka, który uzna Cię - tak właśnie Ciebie - za zagrożenie. Bo przecież widziałeś, co zrobił...
William Castle i jego (nie)wesoła twórczość. Pierwsze przełożenie na ekran minipowieści „Out of the Dark” autorstwa Ursuli Curtiss, którą przydałoby się w końcu wydać w Polsce (tak tylko mówię...) - następne, wyreżyserowane przez Freda Waltona, pojawiło się w roku 1988 – które mimo że jest praktycznie pozbawione elementów zaskoczenia (dla mnie na pewno), trzyma do końca. Ta nieprzekombinowana, prosta opowieść o młodych ludziach, którzy ściągają na siebie uwagę niebezpiecznego człowieka. Mężczyzny, który zabij swoją żonę i jest gotowy pozbyć się każdego, kto zna jego brudny sekret. Co nieco zdałoby się poprawić, ale i tak czuję się pochłonięta. Wciągnęła mnie ta opowieść, ten ładnie opakowany, całkiem solidnie nakręcony dreszczowiec powstały pod kierownictwem Williama Castle'a. Myślę, że „Widziałam, co zrobiłeś” z 1965 roku, to dziełko godne polecenia przynajmniej tym zwolennikom gatunku, którzy nie są uprzedzeni do „takich staroci”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz