wtorek, 7 września 2021

„Manipulacja” (2017)

 

Doktor Angela Morgan zaprzyjaźnia się z młodą samotną matką Katie Wells, która niedawno przeprowadziła się do miasta. Niedługo potem Katie informuje ją i jej męża Briana o planowanej kolejnej przeprowadzce w celach zarobkowych. Jako że ich córki zdążyły się zżyć, a Angela chce wrócić do pracy, Morganowie przedstawiają Katie lepszą ofertę: zajęcie opiekunki do dziecka i zakwaterowanie w ich domku gościnnym. Katie, wraz ze swoją córką Maddie, wprowadza się więc do Morganów i roztacza troskliwą opiekę nad ich małą córeczką. Jej zachowanie coraz bardziej niepokoi Angelę. Kobieta nabiera przekonania, że Katie coś ukrywa, że ma jakieś niecne zamiary względem jej rodziny. Albo tylko wobec niej, bo wygląda na to, że Katie mocno zbliżyła się nie tylko do jej córki, ale także męża.

W 2014 roku na Sundance Film Festival Lindsay Lohan ogłosiła nowy projekt filmowy, który miała wyprodukować i wcielić się w jedną z głównych ról. W 2015 roku ujawniono, że reżyserię powierzono debiutantowi Jonathanowi Bakerowi, założycielowi firmy produkcyjnej Baker Entertainment Group, która będzie współfinansować to przedsięwzięcie. W 2016 roku Baker podał do publicznej wiadomości, że studio nie przychyliło się do jego usilnych próśb o zatrzymanie Lindsay Lohan. Główne zdjęcia ruszyły w październiku 2016 roku i trwały piętnaście dni. Podstawę tego amerykańsko-brytyjskiego thrillera, któremu nadano tytuł „Inconceivable” (pol. „Manipulacja”), stanowił scenariusz Chloe King („Trujący bluszcz II”), a budżet oszacowano na dziesięć do niespełna trzynastu milionów dolarów. Film wypuszczono w czerwcu 2017 roku w wybranych kinach i na platformach VOD.

Na „Manipulację” Jonathana Bakera trafiłam zupełnym przypadkiem. W telewizji. Pastelowe barwy. Nieśpieszne, skoncentrowane na fabule prowadzenie. Coś skromnego, kameralnego. Tak to wyglądało, więc zostałam. Do końca. Już po seansie odkryłam, że pierwszy film w reżyserskiej karierze Jonathana Bakera nie znalazł wielu zwolenników. Aż się uśmiechnęłam na tę wiadomość – jak zwykle w mniejszości. Wciągnęła mnie bowiem ta, bądź co bądź, niezaskakująca i właściwie pozbawiona szarpiących nerwy akcentów, historia wyjątkowo oddanej opiekunki do dziecka. Ta rola miała przypaść w udziale Lindsay Lohan, ale ostatecznie postawiono na Nicky Whelan, która na ekranie stopniowo wchodzi w poważny konflikt z Giną Gershon, tj. Angelą Morgan. Przyznaję bez bicia, że najbardziej ciągnęło mnie (bez podtekstów) do tej pierwszej, samotnie wychowującej małą córeczkę Maddie, młodej artystki Katie Wells. Cóż za charyzma! I ten diabelski błysk w oku... Nic konkretnego, nic co świadczyłoby przeciwko tej postaci, a jednak już przy jej pierwszym spotkaniu z doktor Angelą Morgan wychwytuje się jakieś złe wibracje bijące od tej z pozoru nieszkodliwej, z pozoru sympatycznej kobiety. Przypuszczam, że to celowy zabieg twórców, że zależało im na tym, by widz od początku patrzył wielce podejrzliwym okiem na Katie Wells. By w przeciwieństwie do jej nowej przyjaciółki natychmiast doszedł do wniosku, że tylko zgrywa „aniołka”, że jej życzliwość względem Morganów, to rodzaj maski, zasłony dymnej. Przez jakiś czas jedyną osobą na ekranie, która podziela nasze złe przeczucia względem Katie jest matka Briana, starsza kobieta o imieniu Donna, która nie bez powodu pokazuje się w „Manipulacji” wyłącznie na siedząco. Zdobywczyni Oscara za pierwszoplanową rolę w dramacie „Sieć” Sidneya Lumeta, ale chyba bardziej kojarzona z „Bonnie i Clyde”, kultowym obrazem Arthura Penna z 1967 roku, Faye Dunaway, kilka dni przed rozpoczęciem zdjęć do „Manipulacji” złamała nogę. Zmiana aktorki nie wchodziła w grę – ta postać, wedle doniesień medialnych, została rozpisana specjalnie dla niej, a reżyser się uparł. Wprowadzono więc drobne zmiany w scenariuszu, tak żeby Dunaway mogła wystąpić. Tego chciała, choć podobno nie było to dla niej bezbolesne doświadczenie. Ponoć uszkodzona noga na planie mocno jej doskwierała, ale nie miało to widocznego wpływu na jej postać. Spadek formy? Nic takiego w oczy mi się nie rzuciło w kontakcie z tym prosto podanym, nieefekciarskim dreszczowcem o potencjalnie niebezpiecznej nowej przyjaciółce i opiekunce do dziecka. Znowu? No tak, żadna nowość. Temat znany, choć niekoniecznie w szczegółach. Pierwszy zwrot akcji następuje mniej więcej godzinę przed napisami końcowymi. Wtedy to wszystko wychodzi na wierzch, mroczne sekrety zostają ujawnione przez samych twórców. Nie mogę obiecać, że Was to zaskoczy, ale tak czy inaczej od tego momentu mamy już pewność, że na znanej glebie – podejrzana nowa przyjaciółka, lokatorka i opiekunka do dziecka – wykiełkowała jakaś egzotyczna roślinka. Nie, to pewnie za dużo powiedziane. Bardziej na miejscu będzie chyba stwierdzenie, że jakieś dodatkowe składniki do tej potrawki wrzucono. Pomysły własne: coś jeśli już nie oryginalnego, to na pewno rzadko spotykanego, niepospolitego, do tej wybranej konwencji dodano. Opowieści o przypuszczalnie złej kobiecie, która najwyraźniej chce zniszczyć życie lekarce, która przyjęła ją pod swój dach. Zająć jej miejsce? Ukraść dziecko i męża? Na to wygląda. Doktor Brian Morgan, w którego w zadowalającym mnie stylu wcielił się Nicolas Cage, wyraźnie nie jest dla niej tak ważny jak Cora, jedyne dziecko tego zamożnego małżeństwa.

Perfekcyjna matka. Prawdziwy ideał. Czego nie można powiedzieć o Angeli Morgan. W każdym razie Katie Wells jest coraz bardziej zniesmaczona postawą swojej pracodawczyni. Według niej Angela nie poświęca swojemu dziecku tyle uwagi, ile powinna. Tymczasem Angela coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że problemem jest Katie. Kobieta, której dała pracę i wygodne mieszkanie: trzeba przyznać luksusowy domek gościnny. Z perspektywy Angeli nowa lokatorka powoli, acz konsekwentnie niszczy jej życie rodzinne. Bierze, co jej się nie należy i nikt poza Angelą zdaje się tego nie dostrzegać. Ci, którzy przyjęli Katie mniej serdecznie od Angeli, najwidoczniej wyzbyli się już wszelkich uprzedzeń. A na tym nie koniec. Sytuacja Angeli będzie się coraz bardziej pogarszać. Twórcy wytrwale przekonują nas, że sprawczynią całego tego zamieszania jest Katie Wells, że to ona kawałek po kawałku niszczy życie Angeli. Intrygantka. Wytrawna manipulantka. Mącicielka, która możliwe, że nie cofnie się przed niczym. Nie zatrzyma, dopóki nie wyeliminuje wszystkich przeszkód. Jedyne czego chce, to być matką. Niczego innego do szczęście jej nie trzeba. Innych życiowych celów nie ma. Tylko spełniać się w roli matki. „Manipulacja” jest więc opowieścią o macierzyństwie, aczkolwiek w dość ekstremalnym wydaniu. U Katie Wells przerodziło się to w najprawdziwszą obsesję. Mroczną, niebezpieczną. W „Manipulacji” macierzyństwo zostaje przedstawione niczym choroba. Ale tylko w jednym przypadku. Bo Angeli Morgan, kobiety pracującej, kobiety sukcesu, to nie dotyczy. Ona ma zdecydowanie zdrowsze podejście do roli matki, a przynajmniej tak się wydaje. Tak to malują twórcy, ale sytuacja w każdej chwili może się odwrócić. Może się okazać, że to wszystko to tylko... manipulacja. Zabieg obliczony na zaskoczenie widza, klasyczne odwracanie uwagi. Tak czy inaczej, nie uczestniczyłam w tej ewentualnej zabawie. Nie widziałam takiej potrzeby. Żeby się nad tym zastanawiać, żeby wietrzyć tego rodzaju spiski ze strony ludzi, którzy przygotowali dla mnie ten przyjemny spektakl. Ot, opowieść o wyrachowanej, bezwzględnej, przebiegłej kobiecie od środka niszczącej nader okazałe rodzinne gniazdko. Nowoczesna rezydencja w spokojnej dzielnicy – malownicze przedmieście, gdzie zalęgło się zło w ludzkiej postaci. Pocztówkowa oprawa dla koszmaru, jaki niechybnie rozegra się na ekranie. Tylko czekać, aż panie pokażą pazurki (jak w „Obsesji Steve'a Shilla?) Aż rozpocznie się zaciekła walka, którą najpewniej zainicjuje kobieta zajmująca przylegający do głównej nieruchomości Morganów domek gościnny. Katie opowie Angeli o toksycznym związku, z jakiego wyrwała się niedługo po narodzinach swojej córki. Opowie jej o długiej tułaczce. A Angela w odpowiedzi zwierzy się jej ze swoich problemów z wydaniem na świat drugiego dziecka. Ona i jej mąż marzą o poszerzeniu rodziny, ale ich starania w tym kierunku, nie licząc Cory, nie tylko nie przynoszą efektu, ale wręcz przysparzają ogromnych cierpień. Kończą się tragicznie. Łatwo się domyślić, jak to się rozwinie - właściwie cała ta, poprzetykana (niezbyt gęsto) retrospekcjami z życia Katie Wells, opowieść o dwóch matkach. Dosyć łagodnie obchodząca się z widzem, w każdym razie w moim odbiorze pozbawiona jakichś mocniejszych, bardziej emocjonujących momentów. Niełapiąca za gardło, niewbijająca w fotel, nietrzymająca w nieznośnym napięciu, a jednak mająca coś w sobie. Coś, co praktycznie przyśrubowało mnie do ekranu. Błyskawicznie, bez najmniejszego wysiłku ze swojej strony, weszłam w ten kolorowy świat - dużo światła, niewiele cieni, jest słonecznie, jest bajecznie, ale jakby nieco mgliście, jak w delikatnie przygaszonym, słabszym świetle. I choć nie dałam się zwieść, choć opowieść ta nie miała dla mnie żadnych większych niespodzianek (ani wcześniej, ani później), choć było tak grzecznie, mimo że niezbyt spokojnie, coraz to mniej spokojnie (zło nie śpi), choć nie siedziałam jak na szpilkach w oczekiwaniu na najgorsze, to jednak zaangażowałam się w ten maleńki wir, jak by nie patrzeć, dramatycznych wydarzeń. Na pewno dla Angeli, wszystko wskazuje na to, że tej, która stoi, acz coraz mniej stabilnie, po jasnej stronie mocy. Bohaterki dającej się lubić, ale nie ukrywam, że moją uwagę najsilniej przykuwała... jej nemezis(?). W każdym razie osoba, do której Angela niebawem straci zaufanie, którą uzna za poważne zagrożenie. Wroga, którego wcześniej uważała za przyjaciela, tj. przyjaciółkę. Jednostkę szalenie zdeterminowaną, która ma broń i nie zawaha się jej użyć. Potrafi zjednywać sobie ludzi, manipulować, gładko sprzedawać kłamstwa na swój temat także osobom, które ostrożniej od Angeli podchodzą do nowych znajomości. Takie przekonanie narasta w Angeli, matce i żonie, która powoli staje się intruzem we własnym domu. No, może nie aż tak, ale niewątpliwie czuje się osamotniona w tej nierównej walce z kobietą, która jak wszystko na to wskazuje bierze co chce. Uważa, że jej się to należy. A raczej nie tyle jej, ile bezbronnym istotom, których potrzeby są spychane na dalszy plan. Czy tak jest w istocie? Przygotujcie się, bo odpowiedź może Was... nie zaskoczyć:)

Jakiś wielki specjał to to nie był. Zakładam, że szybko wyparuje mi z pamięci to pierwsze reżyserskie dokonanie Jonathana Bakera. Ten kameralny, utrzymany w lżejszej atmosferze dreszczowiec o potencjalnie diabolicznej opiekunce do dziecka. Ta nieśpiesznie rozsnuwana, raczej nietajemnicza, a już na pewno nieskąpana w mroku i brudzie, urocza „Manipulacja”. Tak, według mnie ma to swój urok. Ten skromny „spektakl” zapewne dla mniej wymagających widzów. A już na pewno bardziej strachliwych:) Tak czy inaczej, ja w tym świecie przedstawionym nosem nie kręciłam. Nie za często. Było miło. Nie olśniewająco, tylko zwyczajnie miło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz