wtorek, 15 marca 2022

„Maska diabła” (2000)

 

Henry Creedlow pracuje w magazynie lifestyle'owym o nazwie Bruiser, gdzie czuje się niedoceniany. Ciężko pracuje, ale nie potrafi być asertywny. Tak samo w życiu prywatnym. Jego żona Janine nie ukrywa swojego rozczarowania ich życiem. Chce więcej i nie ma już wątpliwości, że Henry jest zbyt uległy, by sprostać jej wysokim wymaganiom. Dlatego wdaje się w romans z jego rozwiązłym szefem Milo Stylesem, mężem najlepszej przyjaciółki Henry'ego, Rosemary Newley. Janine nie ma najmniejszego zamiaru tłumaczyć się przed mężem, do którego w końcu dotarło, że żona nie jest mu wierna. Dobrze wie, że nie musi, że Henry nie będzie robił z tego wielkiego problemu. Nie zareaguje, nie postawi się ani jej, ani tym bardziej szefowi, bo taki już jest. Chłopiec do bicia, który nie ma odwagi zawalczyć o swoje. Ale pewnego ranka Henry budzi się z białą maską na twarzy, najwyraźniej na trwałe przytwierdzoną do skóry. Mężczyzna nie potrafi tego wytłumaczyć, ale uważa, że stracił swoją tożsamość, stał się jeszcze bardziej niewidzialny niż wcześniej. Szkoda więc byłoby tego nie wykorzystać...

Francusko-kanadyjski, nakręcony w Toronto, mniej znany obraz nieodżałowanego George'a A. Romero na podstawie jego własnego scenariusza. Dla jednych horror społeczny, dla innych thriller psychologiczny, który w lutym 2000 roku został wpuszczony do kanadyjskich kin, a na rynek amerykański trafił grubo rok później, od razu na DVD i VHS. Sprzedaż była niewielka, pewnie dlatego, że tak długa zwłoka w legalnej dystrybucji zaowocowała rozpowszechnieniem pirackich wersji filmu. Część Amerykanów żywo zainteresowanych nowym filmem specjalisty od żywych trupów, zdobyła „Bruiser” (pol. „Maska diabła” aka „Diabelska maska”) „bocznymi kanałami”. Zniechęcająca dla niektórych fanów kina grozy była już sama okładka amerykańskiej edycji DVD i VHS, plakat z białą maską, która nieprzyjemnie kojarzyła im się z serią „Halloween”, zapoczątkowaną przez Johna Carpentera w 1978 roku. Uznali, że to kolejne popłuczyny po niewesołych harcach Michaela Myersa, a więc powstrzymali się od zakupu. I tak „Bruiser” zagubił się w mrokach dziejów. Do całkowitego zapomnienia co prawda jeszcze trochę mu brakuje, ale jak nic się nie zmieni, jak tendencja się utrzyma, to zapewne już niedługo nikt nie będzie wspominał „niewidzialnego człowieka” wielkiego George'a Romero. No może poza jego przyszłymi najzagorzalszymi fanami. Może.

To nie jest podróbka „Halloween”. Poza białą maską, zresztą średnio podobną, Henry'ego Creedlowa (takie sobie wykonanie Jasona Flemynga) nic nie łączy z Michaelem Myersem. Ten zabójca jest inny. Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, antybohater „Maski diabła” wzbudził we mnie cieplejsze uczucia, niż milczący morderca z miasteczka Haddonfield w stanie Illinois. Twórcy z całą pewnością o to zabiegali. Chcieli, by odbiorca miał przynajmniej mieszane odczucia względem tego, bynajmniej nie z wyboru, zamaskowanego człowieka. Jeśli o mnie chodzi, to nie tyle w duchu dopingowałam Henry'ego w jego akcie zemsty, ile trzymałam kciuki za to, by w końcu zrozumiał, że wybrał najgorszy z możliwych sposobów na zaznaczenie swojej obecność na tym świecie. „Maskę diabła” otwiera wiele mówiąca tragiczna akcja w eterze. W tle porannych obrządków Henry'ego Creedlowa, jak zwykle, toczą się rozmowy prowadzącego popularnej audycji radiowej z jego słuchaczami. Ludzie dzwonią, by opowiedzieć innym o swoich problemach lub podzielić się swoimi bardziej ogólnymi przemyśleniami o życiu. Aż tu nagle jeden z telefonicznych rozmówców zdumionego spikera popełnia samobójstwo. Wystrzał z broni palnej, a potem cisza. Tak niewidzialny człowiek, nic nie znaczący trybik społecznej machiny, szara twarz w tłumie szarych twarzy, nabiera kolorów. Chcesz jakoś zaznaczyć swoją obecność na tym świecie? Nie chcesz skończyć jako Nikt? Chcesz zostać dostrzeżony? Straszne, ale nie pozostaje mi nic innego jak zgodzić się z George'em Romero, że zdesperowany słuchacz wybrał jeden z niezawodnych sposobów na zwrócenie na siebie uwagi. To najprawdopodobniej nie potrwa długo, ale póki co samobójca z eteru jest na językach wielu, podczas gdy inny szary człowieczek, miewający brutalne wizje, wciąż dzielnie trzyma się swojego marnego żywota. Marnego? Henry Creedlow ma dobrze płatną pracę, w magazynie lifestyle'owym i bynajmniej nieciasny dom, który jest w trakcie remontu. Sprawa zdecydowanie się przeciąga. Może dlatego, że Henry nie potrafi przypilnować ekipy remontowej. Daje się wykorzystywać, jak zwykle. Zakładając, że w ogóle wynajął jakąś firmę – możliwe że na razie zdaje się wyłącznie na własne siły (twórcy nie zagłębiają się w tę kwestię) i jak widać średnio mu to wychodzi. Brakuje czasu i energii? Niewykluczone, bo Henry ciężko pracuje, by zapewnić swojej wielce wymagającej, roszczeniowej i najwyraźniej bezrobotnej żonie taki byt, który uznałaby za zadowalający. Myślę, że Janine (udany występ Niny Garbiras) spokojnie można uznać za femme fatale. Myślę, że zasłużyła sobie na ten nie wiem czy szacowny tytuł, ale od kiedy sięgam pamięcią, to był mój ulubiony typ filmowych i literackich postaci. Już na pierwszy rzut oka widać, że Henry i Janine to niedobrana para. Ona chce mieć wszystko, czego tylko jej zachłanna dusza zapragnie, koniecznie bez „plamienia” swoich delikatnych rączek pracą. Łatwiej spełniać swoje zachcianki przez łóżko. Janine szczerze mówi Henry'emu – bo to w ogóle bardzo, brutalnie wręcz szczera kobieta jest – że wyszła za niego tylko dlatego, że widziała w nim przyszłego człowieka sukcesu. Myślała, że szybko będzie się wspinał po szczeblach kariery w znanym magazynie dla pań. Ta kasa, ten splendor, te bankiety... I się Janine rozczarowała. Okrutnie rozczarowała tym zdecydowanie niepotrafiącym walczyć o swoje, w jej oczach żałosnym chłopczykiem. Na świecie nie brakuje kobiet, którym w zupełności wystarczyłoby to, czym Janine tak bardzo pogardza. Wiele nie może liczyć na taki byt, a mimo to są szczęśliwe. Innymi słowy, Henry powinien poszukać sobie innej partnerki. Uwolnić się od tej toksycznej kobiety. Wtedy na pewno doceni to, co ma. A przede wszystkim odzyska szacunek do samego siebie. Bo jakoś nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jego niskie mniemanie o sobie, to przede wszystkim efekt wytężonej, długoletniej pracy „harpii”, w której na swoje nieszczęście się zakochał. Ale to już chyba mu minęło. Bardziej przyzwyczajenie niż miłość. Bo jak tu kochać taką kobietę? Cóż, wystarczy na nią spojrzeć, by nie dziwić się, że z łatwością owinęła sobie wokół małego palca nie tylko Henry'ego, ale być może także jego pracodawcę, który jest znany ze swoich łóżkowych podbojów. Milo Styles (całkiem widowiskowa, szalona kreacja Petera Stormare'a) i jego niekończąca się defilada młodych, ponętnych kochanek. Czy raczej groupies.

Maska diabła” George'a Romero to według mnie thriller psychologiczny z elementami slashera w polewie satyrycznej. Gorzka satyra społeczna. Uważam, uczciwa, trafna analiza współczesnego świata. W moim mniemaniu Romero tak zupełnie nie odciął się od istot, które zapewniły mu wieczną sławę. To nie jest opowieść o zombie, w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, ale wydaje się, że Romero w swojej mądrości w pewnym sensie przyrównuje „szare masy” do tych biedaków. W niekończącej się pogoni za marzeniami. Niewidzialni ludzie w szarych płaszczach. Twarze gubiące się w tłumie podobnych twarzy. Z utęsknieniem czekający na spełnienie swojego amerykańskiego snu, z zazdrością patrzący na tę mniejszość, która umościła się na wyższych szczeblach tej przeklętej drabiny społecznej. Numer ubezpieczenia, czy jak kto woli NIP, zamiast tożsamości. Oznakowani jak bydło. Żywe trupy do upadłego pracujący na konto innych. Wyzyskiwani, oszukiwani, zdradzani. Jesteś nikim. Jesteś śrubką w kapitalistycznej machinie, której braku nikt nie zauważy. Jeśli nagle znikniesz mało kto, jeśli w ogóle ktoś, to odnotuje. Chyba że odejdziesz „w wielkim stylu”. Samobójstwo w eterze? Henry znajduje lepszy sposób. Lepszy dla siebie, ale na pewno nie dla ludzi, którzy w jakiś sposób mu się narazili. Zemsta, słodka zemsta. Nigdy nie zapomnisz jej smaku. Będziesz chciał znowu go poczuć i ani się obejrzysz, a staniesz się kimś zupełnie innym. Nie znasz tego człowieka, nigdy wcześniej go nie widziałeś, ale on bardziej ci podoba. Ten anonim ma więcej charakteru niż twoje poprzednie „wcielenie”. Paradoksalnie ludzie dostrzegają cię dopiero, gdy tracisz twarz. Dosłownie. Dopiero gdy staniesz się bardziej niewidzialny, anonimowy, zostaniesz zauważony. Jeśli dobrze to rozegrasz. Pomyśl, co przyciąga tłumy w tym okrutnym świecie. Co ludzie chcą oglądać, czytać, czego chcą słuchać i o czym mówić? O szeregowym pracowniku magazynu o modzie, który nikomu nie wadzi, na którym zawsze można polegać, który robi wszystko, co w jego mocy, by zadowolić swoją piękną żonę? A gdyby ten gość nagle zaczął zabijać? Powiedzcie szczerze: czy to nie byłoby ciekawsze? Ciężko pracujący, praworządny człowiek siedzący pod pantoflem małżonki czy seryjny zabójca? Który z nich ma większą szansę trafić na pierwsze strony gazet? Nie odpowiadajcie, to pytanie retoryczne. „Maska diabła” może nasuwać skojarzenia z ponadczasową minipowieścią Herberta George'a Wellsa pt. „Niewidzialny człowiek” (oryg. „The Invisible Man”), przy czym tutaj nie należy owej niewidzialności traktować dosłownie. Henry lubi myśleć, że biała maska, która jakimś niepojętym sposobem przykleiła mu się do twarzy, zapewnia mu anonimowość. Lubi myśleć, że stał się niewidzialny, ale zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest przezroczysty. Właściwie to jest widziany wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej. Maska, której nie może się pozbyć, której nie można tak po prostu zdjąć, nie jest maską-niewidką. Co więcej, Henry niespecjalnie się stara, by utrzymać to w tajemnicy. Smak zemsty stopniowo przykrywa smak wolności. Najważniejsze to ukarać tych, którzy mu się narazili. Pomścić swoje krzywdy. A potem niech się dzieje, co chce. Mordy jak w slasherach. Co prawda w większości (poza akcją na ostatniej imprezie) niezbyt wymyślne, żeby nie powiedzieć do bólu standardowe (potężny cios w głowę, powieszenie, zastrzelenie), ale całe te ekspozycje, ten magiczny duch, ta energia, ten sposób prowadzenia, zupełnie jak w filmach slash. Takich bez większych szaleństw, nieprzesadzających z makabrą. Trochę udanej imitacji krwi i... i to by było na tyle. „Maska diabła”, jeśli o mnie chodzi, nie potrzebowała wstrętniejszych atrakcji. Solidnie zrealizowana, klimatyczna - tutaj w moim odbiorze największą robotę zrobił odpowiadający za ścieżkę dźwiękową Donald Rubinstein, ten sam, który skomponował muzykę do „Martina” George'a Romero (wypada też wspomnieć, że w „Masce diabła” wystąpił zespół punkrockowy The Misfits, ze swoimi dwoma utworami). Nienachalna, delikatna, a tak mocno poruszająca, złowieszcza muzyczna oprawa dla stosownie ponurych, zaskakująco dobrze skomponowanych obrazów. Zaskakująco, bo sugerując się paroma opiniami znalezionymi w Sieci, przygotowałam się na niedomagającą warstwę techniczną. A tu proszę: dla mnie wszystko jest na swoim miejscu w tym, powiedzmy, przedłużeniu „Świtu żywych trupów” (1978). Poniekąd. Jest jakieś podobieństwo między tymi opowieściami. „Maska diabła” wchodzi jednak głębiej do konsumpcjonistycznej klatki, w którą jak te barany się pchamy. W wyścigu szczurów łatwo zatracić swoją tożsamość. W pogoni za marzeniami trudno docenić to, co się ma. I zacząć wierzyć w to, że nieważne, co mówią, byle mówili. Czasami lepiej być Nikim niż Kimś. Albo i nie. Zakończenie „Maski diabła” może wszak sugerować coś zgoła przeciwnego. Może, ale... sprawa pozostaje otwarta. George Romero ufa, że sami wyciągniemy odpowiednie wnioski z tej genialnej w swojej prostocie opowieści o szarym człeku w śnieżnobiałej masce (nie zawsze, oj nie zawsze), który stracił cierpliwość. Przelała się czara goryczy. Dość już zbierania cięgów, dość już grzecznego czekania w przeogromnej kolejce prowadzącej do pańskiego stołu. Koniec z potulnym Henrym. Miałeś swoją szansę, teraz kolej na pana Hyde'a.

Nie mam pojęcia, co jest z tym filmem. Dlaczego aż tak mu się oberwało? Znam dużo gorsze produkcje z przepastnego świata grozy, które radzą sobie lepiej. „Maska diabła” George'a Romero tonie w morzu pełnym, za przeproszeniem, śmieci (przesadziłam, wiem), które z łatwością utrzymują się na powierzchni. Nie rozumiem tego. Wcale a wcale. Tym bardziej, że to „dziecko” jednego z najsłynniejszych twórców kina grozy. Jednego z mistrzów gatunku. No o co chodzi? Spróbujemy to zmienić czy pozwolimy, by ten obraz osunął się w całkowite zapomnienie? Zagubił się w pomrokach dziejów. Ten „wyklęty” thriller psychologiczny zmiksowany z filmem slash i spryskany gorzką satyrą, czy jak kto woli horror społeczny, który w moim przekonaniu niczym nie zasłużył sobie na taki los. Takie dobre kino, a tak się marnuje. Albo to ze mną jest coś nie tak. Zaraz, chwileczkę. Ze mną na pewno jest coś nie tak, to nie podlega dyskusji. To jak? Nie obejrzysz? No weź nie bądź taki/taka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz