środa, 20 kwietnia 2022

„X” (2022)

 

Rok 1979. Sześcioro młodych filmowców z Houston w Teksasie przybywa na odizolowaną farmę w tym samym stanie należącą do małżeństwa w podeszłym wieku. Instalują się w domku nieopodal nieruchomości mieszkalnej właścicieli, którzy wynajęli im to lokum, nie znając prawdziwego celu ich wizyty. Nie wiedząc, że nieznajomi zamierzają kręcić tutaj film pornograficzny. Zdjęcia ruszają już pierwszego dnia ich pobytu na farmie... a drugiego najprawdopodobniej nie będzie. Po zapadnięciu zmroku to małe gospodarstwo w Teksasie spłynie krwią w większości zupełnie nieświadomych zbliżającego się zagrożenia młodych ludzi, którzy chcieli tylko nakręcić nie taki znowu niewinny film.

Wielki powrót Ti Westa, twórcy między innymi „Domu diabła” (2009), „Śmiertelnej gorączki 2” (2009), „Zajazdu pod duchem” (2011) i „Ostatniego sakramentu” (2013). Po sześciu latach pracy przy serialach, West napisał swoisty list miłosny do filmowego rzemiosła, gloryfikujący choćby protetykę i praktyczne efekty makijażu. Na tapetę wziął, jak to określił, dwóch gatunkowych outsiderów, tytułem - „X” - nawiązując do kategorii stosowanej w latach 1968-1990 przez Motion Picture Association of America (MPAA). Przemoc i seks. Umiarkowanie krwawy horror i soft porno. Soczysty slasher powstały we współpracy z A24 niezależną firmą kojarzoną głównie z tzw. podwyższonymi horrorami. Klimatyczna siekanina w stylu retro, najniższej kłaniająca się kultowej „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera, w osobistej ocenie reżysera, scenarzysty, jednego z producentów i montażystów „X”, Ti Westa, będącej na szczycie najlepszych filmów slash wszech czasów. Film kręcono w trakcie pandemii COVID-19 na gospodarstwie rolnym w Fordell (wieś) w Nowej Zelandii, gdzie specjalnie na potrzeby filmu „dobudowano” stodołę oraz w mieście Whanganui i w pobliżu miejscowości Bulls w dystrykcie Rangitikei w tym samym państwie. Po wybuchu pandemii West był gotowy przełożyć zdjęcia, ale ludziom z A24 zależało na jak najszybszym rozpoczęciu prac. Trochę im zajęło znalezienie odpowiedniego miejsca (jak w Teksasie) w Nowej Zelandii, którą wybrali między innymi dlatego, że akurat panowało tam lato, tak samo jak w scenariuszu „X”. Tak zwane restrykcje covidowe nie utrudniały im zanadto pracy, ze względu na naturalne odizolowanie głównego planu zdjęciowego. Bardziej problematyczne były stare – nieporęczne, ciężkie - sprzęty, które kierownik „tego zamieszania” uparł się wykorzystać. West chciał kręcić na taśmie 16 mm, ale tego planu nie udało mu się wcielić w życie („wina covida” – opóźnienia w transporcie), zadowolił się więc kamerami Sony Venice z odpowiednimi soczewkami. Premiera bardzo dobrze przyjętego przez amerykańskich krytyków „X” odbyła się 13 marca 2022 roku na South by Southwest Film Festival, a parę dni później ruszyła dystrybucja kinowa. W niejakiej tajemnicy, mniej więcej w tym samym czasie co „X”, powstawał jego prequel, również w reżyserii i na podstawie scenariusza Ti Westa, który, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, światło dzienne ujrzy w tym samym, 2022 roku, pod tytułem „Pearl”.

Od miłośnika slasherów dla miłośników slasherów. „X” Ti Westa w Polsce raczej nie zrobi furory. To nie jest ten rodzaj kina, który cieszy się szczególnym poważaniem współczesnych odbiorców na tym krajowym poletku. Może kiedyś... Zapewne nikogo nie zaskoczę stwierdzając, że antypatia do XX-wiecznych niskobudżetowych horrorowych rąbanek praktycznie gwarantuje (pewnie znajdą się wyjątki) negatywny odbiór tego „taniego filmidła” Westa. Kolejna sieczka dla kretynów, będą mówić. Harlequin dla fanów filmowej makabry, który można streścić w jednym zdaniu: grupa inteligentnych bezobjawowo młodych ludzi robi za mięso armatnie na farmie gdzieś w Teksasie. Najpierw mały wgląd w nieodległą przyszłość, który nasunął mi wspomnienie remake'u „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” w reżyserii Marcusa Nispela. Pomysłowe otwarcie wrót stodoły (zmiana proporcji obrazu) na, jak się okaże, scenę zbrodni. Tego makabrycznego odkrycia dokonują szeryf i jeden z jego zastępców. Jakiego dokładnie, jeszcze nie wiadomo. Ta „jakże paląca” kwestia wyjaśni się dużo później, na innej, podstawowej osi czasu. Czas cofa się o dwadzieścia cztery godziny. Jesteśmy w Houston w Teksasie. Jest rok 1979 i właśnie rozpoczyna się podróż grupki niezależnych i raczej niezbyt doświadczonych filmowców na plan zdjęciowy. Ekipie przewodzi Wayne (Martin Henderson, którego fani gatunku mogą kojarzyć choćby z remake'u „The Ring” Gore'a Verbinskiego), producent szykowanego przez nich filmu, który można chyba określić jako miękkie porno. Jego dziewczyna, Maxine (Mia Goth, która wcześniej grała między innymi w takich produkcjach jak „Lekarstwo na życie” Gore'a Verbinskiego, „Tajemnica Marrowbone” Sergio G. Sáncheza i remake „Suspirii” wyreżyserowany przez Luca Guadagnino), ufa, że ta produkcja zrobi z niej wielką gwiazdę. Wayne twierdzi, że ma talent, a ona nie ma powodów, by mu nie wierzyć. Z drugiej strony już na początku widać, że Maxine brakuje pewności siebie, czego stara się nie pokazywać w towarzystwie. Sekwencja z lustrem ujawniona na starcie naszej znajomości z tą pretendującą aktorką, świadczy o tym, że Maxine gdzieś w głębi ducha obawia się, iż nie jest wystarczająco dobra, by zrobić karierę, o jakiej marzy. Że jej American Dream, wbrew zapewnieniom jej aktualnego partnera, może się nie spełnić. Maxine właściwie natychmiast wysuwa się na pierwszy plan, co każe sądzić, że to ona najdłużej utrzyma się przy życiu. Może nawet wyjdzie cało ze zbliżającej się niezbyt wielkimi krokami masakry. Ale nie byłam co do tego przekonana. Mój wzrok uparcie kierował się na małomówną Lorraine (Jenna Ortega, która grała między innymi w drugim rozdziale „Naznaczonego” w reżyserii Jamesa Wana, „Opiekunce: Demonicznej królowej” Josepha McGinty Nichola, jako McG oraz w „Krzyku” 2022 Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta), która weszła w ten projekt, poniekąd w ciemno, przez swojego chłopaka RJ-a (Owen Campbell z „Super Dark Times” Kevina Phillipsa, „Zdemoralizowanych” Larry'ego Fessendena i „Moje serce bije tylko, gdy mu każesz” Jonathana Cuartasa, żeby wymienić tylko kilka), operatora i, zdaje się, reżysera tej „superprodukcji”. Ti West w pewnym sensie trzyma Lorraine na uboczu, jakby starał się ukryć ją w tłumie silniejszych osobowości. W każdym razie ludzi, którzy dokładnie wiedzą, czego chcą i nie wahają się po to sięgać. A już najbardziej jasnowłosa Bobby-Lynne (Brittany Snow, między innymi główna bohaterka nowego „Balu maturalnego” w reżyserii Nelsona McCormicka) i weteran wojny w Wietnamie, ciemnoskóry Jackson (Kid Cudi). Ale tak naprawdę oni wszyscy najwyraźniej wyznają filozofię w tamtym okresie bodaj najdobitniej artykułowaną przez tak zwanych hippisów – wolna miłość – a nowa w tym luzackim towarzystwie Lorraine, biedna zalękniona, patrzy i pojąć nie może. Co to za ludzie? W co ja się wpakowałam? Mogłabym przysiąc, że takie myśli kotłują się w głowie Lorraine w drodze na małą farmę gdzieś w Teksasie. Widać, że najchętniej wzięłaby nogi za pas. Uciekła jak najdalej od tych rozwiązłych ludzi. Stawiając Lorraine naprzeciw najbardziej wyeksponowanej postaci wśród spodziewanych ofiar, czyli Maxine, nie powinno ulegać wątpliwości, że to ta pierwsza wygra niniejszą bitwę. To Lorraine posiada cechy klasycznej final girl. Maxine nie pasowała mi nawet do drugiego, tak zwanego postmodernistycznego modelu finałowej dziewczyny. Pewnie przez prochy. Maxine w przeciwieństwie do reszty regularnie raczy się jakimś narkotykiem, co jest wyraźnym odchyłem od normy. Ti West zapowiadał różne odkształcenia, reinterpretacje reguł, jakimi rządzi się kino slash. A przynajmniej tak było kiedyś. Nowa epoka, nowe zasady. A właściwie brak zasad. Teraz już wszystko jest możliwe (wykład na ten temat znajdziecie choćby w „Krzyku 4” Wesa Cravena). Ta wiedza bynajmniej nie pomagała mi w wytypowaniu final girl. Maxine w pewnym sensie może być drugą Marion Crane - podejrzenia wzmaga fakt, że West mniej (samochód w jeziorze) i bardziej (wypowiedź jednej z postaci, w której pada tytuł tego kultowego dreszczowca) jawnie kłania się „Psychozie” Alfreda Hitchcocka w innych miejscach – ale równie dobrze to rys Lorraine może być fałszywą przygrywką. Pogrywanie z oczekiwaniami odbiorców, mających jakieś, choćby tylko średnie, rozeznanie w kinie slash. Znajomość przedmiotowego podgatunku horroru może się okazać największą bronią w rękach Ti Westa.

Ti West nie przeczy, że jego „X” sporo zawdzięcza „Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną” Tobe'ego Hoopera. Powiedziałabym wręcz, że to, cytując klasyka „pomnik trwalszy niż ze spiżu”. Imponująca statua, która nie tyle miała powielać motywy jednego z ulubionych slasherów autora tej historii, ile w jakimś stopniu je podważać. Innym okiem na znane zjawiska. Weźmy choćby stację benzynową – skłon w hołdzie. W nawiązaniu do „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” z 1974 roku (tak, tak, w remake'u Marcusa Nispela tego rodzaju przybytek też się pojawił), West przemyca drobniejsze nawiązanie do swojego własnego filmu – nazwa „Pedlar Gas Mart” ma przypomnieć „Yankee Pedlar Inn” z jego „Zajazdu pod duchem”. Główne miejsce akcji, niewielkie gospodarstwo, w tym świecie przedstawionym leżące w ekstremalnie zacisznym zakątku Teksasu, z dala od innych zabudowań, skupisk ludzkich, wydaje się być żywcem wyjęte z makabrycznych przebojów Leatherface'a i jego nie mniej zdegenerowanej rodzinki. To złudzenie w moim przypadku najsilniejsze było na początku. Potem jakby powoli się rozpływało. Myślę, że największy wpływ na ten „dziwny stan” mieli właściciele tego kawałka ziemi, mocno posunięte w latach małżeństwo, Howard (Stephen Ure) i Pearl. À propos gospodyni: tak mogłaby wyglądać kochana mamusia Normana Batesa, gdyby... W każdym razie u Hitchcocka, ale tak naprawdę moją pierwszą myślą na jej widok było: Pete Walker (m.in. „Zmora” 1974 i „Jeszcze raz” 1978) kiedyś zapewne z pocałowaniem ręki przyjąłby taką charakteryzację. Bo to charakteryzacja. I tutaj jedna z największych, choć praktycznie niewidzialnych kombinacji pana Westa. Gdyby Sally Hardesty spojrzała w magiczne zwierciadło, to co by ujrzała? A co zobaczyłaby tutejsza final girl (nie, nie zdradzę jej imienia)? Można jeszcze bardziej popuścić wodze wyobraźni. Bo kto nam zabroni? Załóżmy zatem, że to horror science fiction UWAGA SPOILER o nadzwyczajnych sztuczkach czasu. Niepojęte zderzenie umownej teraźniejszości z przyszłością KONIEC SPOILERA. Taka tam luźna myśl, absolutnie niewiążąca, acz mnie osobiście mocno pociągająca. Nie będę się kłócić z tymi, którzy nazwą to nadinterpretacją, bo to istotnie tylko taka myślowa niefrasobliwa zabawa. Tak czy inaczej, trochę czasu minie zanim pierwsza osoba padnie trupem. A zaraz za nią kolejna i kolejna. Pierwsza, dość długa część bazuje głównie na klimacie, w którym zaklęty jest duch niskobudżetowych siekanin z lat 70-tych i 80-tych XX wieku. Widzieliście „Grindhouse: Death Proof” Quentina Tarantino? To coś w tym stylu. To druga z najbardziej przekonujących, najdalej posuniętych filmowych stylizacji na obraz starszy niż jest w istocie, jaką widziałam. To jest właśnie to! Te brudne, ziarniste zdjęcia, na dodatek okraszone hipnotyzującą, stosownie groźną ścieżką dźwiękową skomponowaną specjalnie na potrzeby tego filmu przez Tylera Batesa i Chelsea Wolfe. Wykorzystano też stare szlagiery (oryginalne utwory, ale i jakiś cover w wykonaniu Wolfe się znajdzie), między innymi rytmy country, które, musicie przyznać, pasują do teksańskiej farmy należącej do „podstarzałego rewolwerowca” i jego nieszczęsnej(?) małżonki. Howard to „prawdziwy amerykański patriota”, który zapewne nie ucieszyłby się na wieść, że na jego ziemi kręci się jeden z tych bezbożnych filmów, przed którymi, w domyśle, przestrzega jego duchowy przewodnik, telewizyjny kaznodzieja. Za zdjęcia odpowiada Eliot Rockett, między innymi autor zdjęć do „Krokodyla zabójcy” Tobe'ego Hoopera z 2000 roku, co każe sądzić, że gad mieszkający w tutejszym jeziorze nie pojawił się tu przez przypadek. To nie może być zbieg okoliczności. Tutaj muszę jednak się do czegoś przyznać: oglądałam to w przekonaniu, że twórcy kłaniają się innemu obrazowi Tobe'ego Hoopera, „Zjedzonym żywcem” z 1976 roku. Sprawa rozjaśniła mi się dopiero po „prześwietleniu” sylwetki Rocketta. Ale wróćmy jeszcze do zdjęć. Wprost ociekających nihilizmem, ale i na swój sposób wysublimowanych. Mamy różne smaczne triki z kamerą, na przykład szybkie migawki z innych miejsc, ubarwiające daną scenę, choć w dalszej partii jest taki moment, któremu ten zabieg raczej szkodzi: napięcie momentalnie opada, ponieważ już znamy ciąg dalszy, którego w takim układzie, niestety, nie trzeba też było odwlekać w czasie. Za szybko to rozegrano. Jest i film w filmie, soft porno w jeszcze nie krwawym, bardziej klimatycznym horrorze. Efekty praktyczne i dość śmiałe jak na standardy współczesnego kina grozy. Mamy przekłucie oka (możliwy hołd dla „Zombie pożeraczy mięsa” Lucio Fulciego), durszlak z człowieka jednym nożem i jedną ręką zrobiony, dla mnie dość bolesna akcja z siekierą i palcami u ręki (wcześniej błyśnie „Lśnienie” Stanleya Kubricka, wygląda więc na to, że i tutaj Ti West zrobił fikołka – przewrotny dalszy ciąg) i parę pomniejszych „atrakcji”.

Właśnie odzyskałam wiarę w lepsze jutro kina slash. Przywrócili ją Ti West i jego zespół ds. „X”. A właściwie odzyskałam wiarę w swego rodzaju powrót do przeszłości. Do tej energii, która emanuje ze starszych przedstawicieli między innymi przedmiotowego nurtu. To jest ta magia, do której, jak wnoszę z jego słów, tęskno też Ti Westowi. Człowiekowi, który postanowił wziąć sprawy w swoje ręce... i pokazać, że się da. Da się wskrzesić tego ducha z lat 70-tych i 80-tych XX wieku. Przywrócić dawną świetność temu bękartowi gatunku horroru. Ten „szatański pomiot” może znowu objawiać się w pełnej krasie. Na razie jednak, tak dla własnego bezpieczeństwa:), pozwolę sobie polecić „X” - i to tak gorąco, jak to tylko możliwe - wyłącznie entuzjastom klasycznych slasherów. Zresztą, myślę, że ich wcale nie trzeba namawiać do tej przygody. Mylę się?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz