środa, 7 marca 2018

„Tajemnica Marrowbone” (2017)

Rok 1969. Rose ucieka z Anglii wraz z czwórką swoich dzieci, Jackiem, Billym, Jane i Samem. Na ich nowe lokum kobieta wybiera dom w Stanach Zjednoczonych, w którym dorastała. Te zaciszne, wiejskie tereny mają zapewnić im schronienie przed agresywnym mężem Rose i zarazem ojcem jej dzieci. Niedługo po dotarciu na miejsce kobieta umiera, przedtem instruując swojego pierworodnego, Jacka, aby wraz z rodzeństwem ukrył się przed światem do czasu swoich dwudziestych pierwszych urodzin, kiedy to będzie mógł zostać prawnym opiekunem Billy'ego, Jane i Sama. Z obawy przed rozdzieleniem dzieci postanawiają skorzystać z rady matki. Z nikim nie dzielą się informacją o śmierci rodzicielki, nawet dziewczyna Jacka, Allie, nie zdaje sobie sprawy z tego, że kobieta nie żyje, i starają się nie oddalać zbytnio od domu, jeśli nie jest to absolutnie konieczne. Coraz bardziej jednak utwierdzają się w przekonaniu, że grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony nadnaturalnego bytu, który zagnieździł się w budynku.

Zrealizowana za około osiem milionów euro „Tajemnica Marrowbone” jest „dzieckiem” Hiszpana Sergio G. Sancheza, który ma na koncie między innymi scenariusze „Sierocińca” i „Niemożliwe” w reżyserii J.A. Bayony. Sergio G. Sanchez sam napisał scenariusz „Tajemnicy Marrowbone” i to on zasiadł na krześle reżyserskim. Premierowy pokaz jego filmu odbył się w 2017 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto i jeszcze tego samego roku został dopuszczony do szerszego obiegu w kilku krajach świata, poczynając od swojej rodzimej Hiszpanii.

Nakręcona w Hiszpanii, przez Hiszpana, acz anglojęzyczna „Tajemnica Marrowbone” oficjalnie została sklasyfikowana, jako hybryda dramatu, thrillera i horroru, co moim zdaniem pokrywa się ze stanem faktycznym. W scenariuszu dominuje warstwa dramatyczna, ale klimatowi najbliżej do horroru gotyckiego z przebitkami kojarzącymi się z filmową baśnią. Stary dom usytuowany na trawiastym terenie nieopodal lasu i plaży. Stojący w zacisznej, malowniczej okolicy oddalonej od skupisk ludzkich, budynek, który bezsprzecznie skrywa jakąś tajemnicę to element tak nierozerwalnie związany z horrorem gotyckim, że każdy, kto miał już styczność z tym prądem szybko powinien nabrać pewności, że właśnie z tego rodzaju stylistyką będzie miał do czynienia. Obecnie raczej rzadko obieraną przez filmowców (pisarzy także, skoro już o tym mowa), a jak już, to w mojej ocenie w większości przypadków z dużo gorszym skutkiem od tego osiągniętego przez Sergio G. Sancheza w „Tajemnicy Marrowbone”. Osoby poszukujące straszaków na modłę „Obecności” Jamesa Wana nie powinny udawać się pod ten adres, bo dziełko utalentowanego Hiszpana odżegnuje się od podobnych technik straszenia. Sanchez wyraźnie nie był zainteresowany kręceniem kolejnego horroru paranormalnego z dużą ilością jump scenek i niepokojących efektów specjalnych. Horror uwidacznia się przede wszystkim w atmosferze, a te nieliczne bardziej dosłowne wstawki ewidentnie nie uderzają w agresywny ton. Jakaś postać okryta prześcieradłem, zagadkowe dźwięki rozlegające się od czasu do czasu w domu rodzeństwa Marrowbone, okrycia samoistnie zsuwające się z luster i czarna plama na suficie niewiadomego pochodzenia to przykłady rzeczonych dosłownych dodatków do płaszczyzny typowej dla horroru, do atmosfery tajemniczości silnie doprawionej pierwiastkiem niezdefiniowanego zagrożenia czyhającego na kochające się rodzeństwo. Otoczka i relacja młodych Marrowbone'ów przypomniały mi „Kwiaty na poddaszu” Jeffreya Blooma – ich położenie odbiega od sytuacji Dollangangerów, ale choćby przez te dwa podobieństwa naprawdę trudno oprzeć się skojarzeniom z tamtym obrazem opartym na poczytnej powieści V.C. Andrews. Chociaż z drugiej strony może ich los wcale nie różni się tak bardzo od niedoli Dollangangerów, bo choć faktem jest, że w przeciwieństwie do nich Marrowbone'owie mogą w dowolnym momencie opuścić stare domostwo to ta swoboda jest tylko pozorna, bo taki krok wiązałby się z ryzykiem zdekonspirowania, a to z kolei doprowadziłoby do rozdzielenia ich przez nieubłagany system. Marrowbone'owie nie posiadają innej kryjówki, nie mają gdzie się podziać, ich jedynym schronieniem jest rodzinny dom ich zmarłej matki. Schronieniem, ale też istną pułapką, w której zagnieździł się tajemniczy byt starający się wyrządzić im krzywdę. Ktoś powie: standard. I w sumie będzie miał słuszność, bo Sergio G. Sanchez w swoim scenariuszu nie wypuszczał się na dotychczas niezbadane terytoria. Na fabułę jego filmu składają się znane, często wałkowane przez filmowców motywy, ale zostały one wyłuszczone z takim smakiem, że nie sądzę, aby wśród fanów stricte nastrojowych horrorów, thrillerów i takiż dramatów znalazło się wielu widzów narzekających na owe powtórzenia. Większym problemem może być dla nich przewidywalność, przynajmniej częściowa, bo Sergio G. Sanchez nie wykazał się tutaj dużą biegłością w wyprowadzaniu widza w pole. A przede wszystkim nie tego, który ma już za sobą seanse horrorów i thrillerów bazujących na takich samych motywach.

Przy końcówce warto się na chwilę zatrzymać. Wspomnieć wszak należy, że Sergio G. Sanchez UWAGA SPOILER zaserwował nam wówczas trzy silnie wyeksploatowane przez kino grozy motywy: osobowość wieloraką, twist polegający na uświadomieniu publice, że część bohaterów zginęła już jakiś czas temu i człowieka z krwi i kości, który niemalże od początku filmu ukrywał się w domu. Żaden z nich mnie nie zaskoczył, bo wcześniejsze doświadczenia z horrorami i thrillerami uczuliły mnie na takie rozwiązania, dlatego już dużo wcześniej doszukałam się licznych dowodów na poparcie swoich tez. Ale nie o to chodzi. Owszem, „Tajemnica Marrowbone” była dla mnie mocno przewidywalna (nie spodziewałam się jedynie takiego epilogu), ale ten mankament nie zaciemnił mi korzyści płynącej z takiego rozwiązania akcji. Otóż, Sanchez pokazał idealne połączenie trzech różnych motywów, pokazał, że mogą się nawzajem dopełniać, bez chociażby najmniejszego pogwałcenia logiki, bez choćby drobnych niespójności. A przynajmniej ja takowych nie zauważyłam KONIEC SPOILERA. Mam nadzieję, że wielbiciele nastrojowych horrorów także dostrzegą ten fenomen, że ewentualne rozczarowanie spodziewaną końcówką nie przysłoni im dobrej strony takiego zamysłu, bo takie niebezpieczeństwo niestety istnieje. Bo w końcu od tego rodzaju historii, od filmów bazujących na tajemniczości, od obrazów, które każą publice trwać w przekonaniu, że stare mury mrocznego domostwa skrywają jakieś brudne sekrety, widz wymaga przede wszystkim zaskakującego rozwiązania zagadki. Czegoś, czego w ogóle się nie spodziewał. A więc te osoby, którym nie dane będzie zaspokoić tego konkretnego apetytu mogą niestety albo w ogóle nie zauważyć korzyści płynącej z takiej końcówki, albo uznać, że jest ona zbyt mała, żeby choćby tylko w części mogła zrekompensować im brak zaskoczenia (w przeciwieństwie do mnie). Przejdźmy jednak do innych aspektów tego dziełka. Akcję „Tajemnicy Marrowbone” Sanchez osadził pod koniec lat 60-tych XX wieku, na jednej z prowincji Stanów Zjednoczonych, w moim odczuciu bezbłędnie oddając realia tamtej epoki. Przywołując ducha starych, dobrych czasów, aczkolwiek bez stylizacji zdjęć na wywodzące się z tamtego okresu, tj. na takie które tworzyłyby złudzenie obcowania z produkcją stworzoną w minionym wieku (tak jak to miało miejsce choćby w przypadku „Death Proof” i „Planet Terror”). Ale ubrania bohaterów (wszystkich bez wyjątku doskonale odegranych), wystroje wnętrz i pastelowe barwy wprost przeniosły mnie w realia lat 60-tych. „Tajemnicy Marrowbone” nie brakuje mroku, idealna, bo ani nie za ciemna (co utrudniałoby nadążanie za akcją), ani nie za jasna (co z kolei odzierałoby dane sekwencje z tak pożądanej upiorności) ciemność nierzadko oplata bohaterów filmu, ale częściej towarzyszymy im za dnia. I tutaj Sanchez i jego ekipa dokonali dużo trudniejszej sztuki, polegającej na wydobyciu z pozornej sielankowości doskonale odczuwalnego zwiastuna nieszczęścia. To jest nawet wtedy gdy naszym oczom ukazują się piękne krajobrazy, nawet wówczas gdy rodzeństwu nic widomego nie zagraża dosłownie odczuwa się obecność czegoś złego tuż pod powierzchnią. Czegoś przyczajonego, jakiejś siły, która tylko czeka na dogodny moment do przypuszczenia zdecydowanego ataku. I właśnie klimat był tym, co najmocniej chwyciło mnie za serce, ale skłamałabym, gdybym napisała, że fabuła mnie nie wciągnęła. Sanchez ma dar opowiadania – wydaje się, że zaangażowanie widza w nawet te momenty, w których nic ciekawego się nie dzieje i nawet w fabułę, której rozwój łatwo przewidzieć nie nastręcza mu absolutnie żadnych trudność. Narracja jest tak niewymuszona, tak lekka, tak swobodna i zarazem tak diablo elektryzująca, że aż chce się to oglądać. I w żadnym wypadku nie ma się ochoty na zobaczenie napisów końcowych (tutaj zaznaczam, że to moje odczucia).

Jak najbardziej polecam to przedsięwzięcie Sergio G. Sancheza wszystkim fanom gotyckich horrorów, nastrojowych dramatów i tajemniczych (jeśli nawet tylko rzekomo) thrillerów. Ludziom poszukujących produkcji bazujących na atmosferze i silnie skoncentrowanych na snuciu, co prawda nieodkrywczych, ale i tak mocno wciągających opowieści, a nie takich co to co chwilę raczą publikę drogimi efektami specjalnymi i jump scenkami. Nie takich, których akcja pędzi do przodu w zawrotnym tempie, a coś takiego jak zagłębianie się w psychikę bohaterów praktycznie nie istnieje „Tajemnica Marrowbone” każe nam zwolnić, wejść w ten niesamowity klimat i podumać nad bohaterami. Razem z nimi przeżywać chwile szczęścia i dzielić z nimi wszelkie troski. Ot, zaprzyjaźnić się z nimi, jednocześnie trwając w ciągłym przekonaniu, że ich życie jest zagrożone, że nic nie uchroni ich przed konfrontacją z nieubłaganą siłą gnieżdżącą się w ich leciwym domostwie.

1 komentarz: