wtorek, 10 marca 2020

„Depraved” (2019)


Alex zostaje zamordowany, kiedy wraca do domu od swojej dziewczyny Lucy. Budzi się w mieszkaniu należącym do mężczyzny imieniem Henry, ale wygląda zupełnie inaczej. Gospodarz jest cierpiącym na zespół stresu pourazowego byłym wojskowym lekarzem, któremu udało się wskrzesić Alexa. Henry nadaje mu imię Adam i zapewnia warunki konieczne do odzyskania pełnej sprawności. Stara się nauczyć go wszystkiego, co niezbędne do życia, a Adam okazuje się bardzo pilnym uczniem. Ze swojej poprzedniej egzystencji pamięta niewiele, a te przebłyski, które od czasu do czasu pojawiają się w jego umyśle niewiele mu mówią. Henry nie jest jedyną osobą odpowiedzialną za powołanie go do życia. Ma wspólnika, Johna Polidoriego, który pragnie jak najszybciej się z nim zobaczyć. Henry stara się przekonać go, że jest jeszcze za wcześnie na przejście do kolejnego etapu ich niezwykłego projektu, ale Polidori upiera się przy swoich racjach.

Larry Fessenden, twórca między innymi takich obrazów, jak „Wendigo” (2001), „Ostatnia zima” (2006) i „Pod powierzchnią” (2013), tym razem wziął na warsztat legendarną powieść Mary Shelley z 1818 roku pt. „Frankenstein; or The Modern Prometheus” (pol. „Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz”) i jej filmową wersję z 1931 roku w reżyserii Jamesa Whale'a i z Borisem Karloffem w roli Potwora. Wydany w 2019 roku amerykański horror „Depraved” w reżyserii i na podstawie scenariusza Larry'ego Fessendena jest transpozycją tej ponadczasowej opowieści. Przeróbką, wariacją, reinterpretacją. Niebędącą jednak ani oficjalną adaptacją najbardziej znanej książki Mary Shelley, ani remakiem „Frankensteina” Jamesa Whale'a.

Larry Fessenden zachwycił mnie tylko raz: swoim niskobudżetowym, porywająco klimatycznym horrorem zatytułowanym „Wendigo”. Chciałabym móc napisać, że jego „Depraved” dosięgnął tej poprzeczki, ale niestety to bardzo dobrze przyjęte przez amerykańskich krytyków zmodernizowane, swobodne podejście do „Frankensteina” było dla mnie sporym wyzwaniem. Dociągnąć do końca tego blisko stu minutowego seansu, nie było łatwo. Nadzwyczaj wyboista okazała się to droga i z mojego punktu widzenia niewiele wnosząca do mitu Potwora Frankensteina. „Depraved” zauważalnie dużego budżetu nie miał. Dla mnie dobrze, bo jak pomyślę, co by z tego wyszło, gdyby Larry Fessenden mógł sobie pozwolić na więcej efektów komputerowych, to bardziej doceniam to, bądź co bądź, męczące dziełko. Gdyby nie klimat „Depraved”... Tak, to właśnie jemu zawdzięczam dotrwanie do napisów końcowych. Choć „wdzięczność” to chyba nieadekwatne słowo. Bo jakoś nie mam wrażenia, że dobrze zrobiłam dając szansę tej, przynajmniej na razie, mało znanej produkcji. Początek „Depraved” tchnął we mnie niemały entuzjazm, bo oto przed moimi oczami rozpostarto z lekka przybrudzone, zadowalająco mroczne zdjęcia, które niosły pewien posmaczek retro. Nieszczególnie wyrazisty, ale niewątpliwe odczuwalny. I to nie uległo zmianie – warstwa wizualna nieprzerwanie „pachniała mi” kinem grozy z lat 80-tych XX wieku, naturalnie zmiksowanym z nowoczesnością. Nieplastikową. Zmieniło się jednak moje nastawienie do fabuły. Wcześniej miałam powody, by przypuszczać, że Larry Fessenden podejdzie do tej znanej historii od całkowicie innej, może nawet dosadniejszej strony. Niby towarzyszymy innymi postaciom, niby to zmieniona wizja stworzenia człowieka przez młodego (pseudo)naukowca, ale jeśli zabrać wszystkie te mało znaczące osobiste wtrącania scenarzysty i zarazem reżysera „Depraved”, to pozostaje... nieudolna kalka doskonale znanej długoletnim fanom horroru opowieści o Wiktorze Frankensteinie i jego przechodzącym przez mękę egzystencjalną Monstrum. Frankensteinem u Larry'ego Fessendena jest Henry (tak na marginesie: na wypadek, gdyby ktoś tego nie skojarzył, powiedziano o tym wprost w dalszej partii filmu). Weteran wojny na Bliskim Wschodzie, gdzie pełnił rolę wojskowego lekarza i przez którą nabawił się zespołu stresu pourazowego. Reżyser i scenarzysta „Depraved” chciał tym zwrócić uwagę widzów na problemy z ponownym przystosowaniem się do życia w społeczeństwa niektórych żołnierzy mających za sobą udział w takiej czy innej wojnie. Fessenden bynajmniej nie poprzestał na tym jednym ważnym komentarzu odnośnie świata, w którym żyjemy. Wzbogacił scenariusz także swoim negatywnym spojrzeniem na gatunek ludzki. Według niego jesteśmy zdeprawowanym, narcystycznym gatunkiem uparcie dążącym do zguby. W wypowiedziach prasowych poparł swoją filozofię na temat współczesnego człowieka takimi przykładami, jak nasz niszczący wpływ na przyrodę i... prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump, jako, według niego, przykład obsesji na punkcie samego siebie. Ale też wysokich aspiracji, owocujących budowaniem dobrego społeczeństwa. W „Depraved” krzewicielem tej - według mnie w większości trafnej, ale niewątpliwie nie wszyscy się z tym zgodzą – filozofii jest John Polidori (nawiązanie do Johna Williama Polidoriego autora między innymi legendarnego opowiadania „Wampir”). Wspólnik Henry'ego. Człowiek, który zapewnił „uczniowi Frankensteina” niezbędne środki do stworzenia Adama. Dostarczył mu części ludzkich ciał, z których Henry poskładał swojego „syna”. Dając mu mózg Alexa, młodego mężczyzny, który był w związku z Lucy, od jakiegoś czasu bezskutecznie próbującą przekonać go, że są już gotowi na dziecko. Polidori zapewnił też Henry'emu zapas tabletek swojej własnej produkcji. Środka, bez którego zapewne nie udałoby się powołać do życia Adama. I w tym miejscu mamy kolejną aluzję do naszej rzeczywistości. Fessenden za pośrednictwem Polidoriego krytykuje materialistyczną postawę człowieka. Po trupach do celu. Nieważne jak, byle zarobić. Odnieść oszałamiający sukces choćby na krzywdzie innych. Liczę się ja, nie oni. W sumie to ciekawe, że Larry Fessenden propagatorem swoich przemyśleń na temat ludzkości, uczynił postać, którą przedstawił w najgorszym świetle. Ze wszystkich osobowości widocznych w „Depraved”, to właśnie John Polidori jest najbardziej zepsuty. Tym bardziej niebezpieczny, że zdający się znać słabości człowieka i na domiar złego potrafiący wykorzystać tę wiedzę do własnych celów. Manipulant i hedonista świadomy niedoskonałości, wręcz demoralizacji gatunku ludzkiego. Siebie bynajmniej nie traktuje jako wyjątek potwierdzający regułę. Już prędzej jako kogoś, kto akceptuje swoją duchową zgniliznę. Można nawet powiedzieć, że czuje się z nią nader komfortowo.

Larry Fessenden jest wielkim miłośnikiem między innymi horrorów science fiction opartych na motywie niebezpiecznych eksperymentów przeprowadzanych przez jakieś genialne, acz często także szalone jednostki. Klasycznych burzycieli; osoby, które co prawda nie zawsze z premedytacją, ale niezmiennie doprowadzające do rzeczy tyleż niezwykłych, co potwornych. Swoimi nowatorskimi projektami. Wśród swoich ulubionych filmów Fessenden wymienia „Muchę” Davida Cronenberga, jeden z najbardziej docenianych filmów grozy o naukowcu dokonującym niemożliwego. Wpływu tego ponadczasowego body horroru na „Depraved” nie zauważyłam. W swojej wariacji na temat „Frankensteina” Fessenden unikał tak daleko idącej dosłowności, jaką szczyci się „Mucha” Cronenberga, choć oczywiście rzadkie ujęcia gore się tutaj pojawiają. Nawet realistycznie się prezentujące, ale asortyment jest raczej niewyszukany. Odcięte kończyny (bez długich zbliżeń), brzydkie blizny na ciele Adama i troszkę niecechujących się nawet szczątkową kreatywnością mordów tylko z lekka podlanych substancją udanie imitującą krew. Mamy zadźganie, mamy dziurawienie kulami z pistoletu i strzałą wypuszczoną z kuszy. Mamy też skręcenie karku, ale i trochę szybkich migawek z chirurgicznych zabiegów Henry'ego. Które zaowocowały powstaniem nowego człowieka. Człowieka, który składa się z części innych osób. W tym mózgu Alexa, który zachował tylko szczątkowe wspomnienia z poprzedniego życia. Ale jest szansa, że one powrócą, bo Henry robi wszystko co w jego mocy, by mózg Alexa odzyskał dawną sprawność. Niekoniecznie zależy mu na jego wspomnieniach, ale... Cóż, nie można tak zupełnie wykluczyć tego, że Henry chciałby tego dla „swojego dziecka”. I tak sobie patrzymy i patrzymy, jak tych dwóch w pocie czoła pracuje nad przystosowaniem Adama do życia w społeczeństwie. Obserwujemy powoli zawiązującą się przyjaźń, która najprawdopodobniej do niczego dobrego nie doprowadzi. Osoby znające oryginalnego „Frankensteina” (albo którąś z wierniejszych literackiemu pierwowzorowi filmowych wersji tej niezwykle zasłużonej dla gatunku horroru opowieści o człowieku, że tak to ujmę, bawiącym się w Boga) większych niespodzianek raczej tu nie uświadczą. Z góry wiadomo, jak to się potoczy. Pozostałym „Depraved” może i upłynie pod znakiem mniejszej przewidywalności, ale pewności nie mam. Bo Larry Fessenden obrał akurat tę fabularną ścieżkę, którą, wydaje mi się, nawet bez znajomości burzliwych losów Wiktora Frankensteina i jego cudownego dzieła, zwanego Potworem, Monstrum, łatwo dużo za wcześnie rozpracować. A może filmowcom zależało na tym, byśmy praktycznie od początku wiedzieli, jak to to się skończy? Byśmy nie tylko zakładali nieuchronność katastrofy, ale i wiedzieli, w jaki sposób ona przebiegnie? W zarysie, ale i w niejednym szczególe. Zanim jednak ona nastąpi, czeka nas kilkadziesiąt długich minut stagnacji. Klimacik, z którego ewidentnie przeziera zgnilizna (tj. kolorystyka stanowi swego rodzaju odbicie degrengolady człowieka, można powiedzieć odpychającej, cuchnącej gangreny mentalnej) trochę sytuację ratuje, ale w końcu nadchodzi taki moment, w którym nie można się już obejść bez czegoś więcej. A w każdym razie, ja na pewnym etapie niemiłosiernie dłużącego się „programu edukacyjnego” wdrożonego przez Henry'ego na użytek Adama, najzwyczajniej w świecie przestałam zadowalać się atmosferą „Depraved”. Zapragnęłam czegoś więcej. I czegoś mniej, bo wygenerowane komputerowo, mieniące się kiczowatymi barwami wstawki mające obrazować pracę mózgu Adama, pożądanych doznań na pewno nie dostarczały. Tak, domyślam się, że to wyraźne odniesienie do kina grozy z ostatnich trzech dekad XX wieku (nie całego rzecz jasna), ale to, że żywo kibicuję takim inicjatywom we współczesnym filmowym horrorze, jeszcze nie znaczy, że efekt takich starań zawsze odbieram jako nielichą atrakcję. Nie, bywa i tak, że zamiast wybornego smaku retro dostaję coś wprawdzie przywołującego na myśl horrory z dawnych lat, ale jakoś nie smakuje to najlepiej. Gdyby nie emanowało to aż taką jarmarcznością, gdyby tylko twórcy efektów specjalnych wykazali się większą subtelnością... Powiecie: przecież cyfrowe dodatki w starszych horrorach, zwłaszcza tych z niższym budżetem, często wpadały w podobną manierę. Owszem, tyle że wówczas z kiczu nierzadko robiono zaletę (przynajmniej w moich oczach) między innymi dlatego, że tam tchnie to bezpretensjonalnością, porywającą swobodą, lekkością i żywotnością, a tymczasem w „Depraved” jawiło mi się to nazbyt topornie, wymuszenie, kwadratowo. Podobnie fabuła. Zlepek nudnawych scenek z życia, w sumie bardzo dobrze wykreowanego przez Alexa Breauxa (pozostali członkowie obsady, z wcielającym się w postać Henry'ego, Davidem Callem i Joshuą Leonardem w roli Polidoriego włącznie, w mojej ocenie spisali się już nieporównanie gorzej. No może poza uroczą Addison Timlin, której jednakowoż dużo miejsca tutaj nie dano), Adama, który podobnie jak jego protoplasta, Potwór Frankensteina, przeżywa męki egzystencjalne. Dręczy go coraz większa samotność, nieprzyjemne poczucie oderwania od reszty społeczeństwa, nieprzynależności do tego dla niego niezwykle skomplikowanego świata. Samoświadomość jest dla niego istnym przekleństwem, bo nie tylko zaczyna dostrzegać swoją inność, ale także uświadamiać sobie niesprawiedliwość jakiej doznał. Bo nie prosił się o ten los. To nie on skazał się na tę samotną egzystencję, to nie on postanowił o swojej alienacji, tylko jego jedyny przyjaciel. Charakteryzacja Adama szczęśliwie jest dosyć minimalistyczna – trochę szpetnych, bardzo wiarygodnie wypadających blizn, również na twarzy oraz jedno oko (krótko) zasnute bielmem, które przyznam moją uwagę z tego wszystkiego przyciągało najsilniej. Ale rozwój tej historii jest tak niemrawy, tak ciężkawy, toporny, niemal beznamiętny, tak straszliwie oczywisty, że czułam się, jakbym brnęła przez bagna. Marazm, marazm, marazm... O! Czarno-białe wstawki nawiązujące do legendarnego występu Borisa Karloffa. Trochę spodziewanej akcji i... no nareszcie, melodramatyczne zamknięcie. Gorzkawy morał i już mogłam się z Adamem pożegnać. Bezpowrotnie? Tak, bo nawet jeśli Larry Fessenden albo jakiś inny filmowiec przedstawi jego dalsze dzieje, to ja ich nie poznam. Tyle mi wystarczy – i tak ledwo dociągnęłam do końca. Na oparach cierpliwości.

Amerykańscy krytycy „Depraved” Larry'ego Fessendena wychwalają, a ja żałuję. Żałuję czasu poświęconego na tę przeróbkę „Frankensteina” Mary Shelley, nawiązującą również do jej filmowej wersji z 1931 roku, na tę zmodernizowaną wersję ponadczasowej historii Wiktora Frankensteina i jego opus magnum zwanego Potworem/Monstrum. Niekoniecznie wzbogaconą o własne pomysły Larry'ego Fessendena. One oczywiście są, ale czy naprawdę wzbogacają tę, bądź co bądź, znaną opowieść o między innymi udręce istnienia? Według mnie nie, ale to już każdy sam musi sobie ocenić. Nie, nie, wcale nie musi! Właściwie to nie zalecam. Z drugiej strony horror ten niejedną już osobę zdołał do siebie przekonać, więc mimo wszystko chyba warto to rozważyć...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz