Monotonne życie w małym amerykańskim miasteczku zakłóca galaretowata
substancja, która pewnej nocy spada z nieba w okoliczne lasy. Przemierzając
ulice miasta w poszukiwaniu pożywienia, które zapewnia jej nieprawdopodobny
wzrost stanowi śmiertelne zagrożenie dla przerażonych mieszkańców. Tutejsza
cheerleaderka i jej mający problemy z prawem kolega przypadkiem odkrywają
spisek, który doprowadził do istnienia morderczej galarety, z którą z kolei
stają do nierównej walki.
„Plazma”, albo jak kto woli „Blob zabójca” to remake filmu z 1958 roku. Horror
science fiction twórcy trzeciej części „Koszmaru z ulicy Wiązów”, Chucka
Russella, który ma w sobie również coś z klasycznego slashera, aczkolwiek zamiast zamaskowanego, nieśmiertelnego
mordercy z ostrym narzędziem w ręce w roli antagonisty wystąpiła… galareta. Już
sam pomysł na scenariusz wydał mi się tak groteskowy, że obawiałam się, iż
twórcom nie uda się uniknąć psujących klimat akcentów komediowych, ale choć
delikatny humor pojawia się tutaj, głównie w dialogach, o dziwo Russell wykazał
się rzadko spotykaną zdolnością zrównoważenia go z horrorem w tak
proporcjonalnych dawkach, że chwilami naprawdę ciężko orzec, czy dowcip
bardziej śmieszy, czy raczej straszy.
Zdjęcia na napisach początkowych przywiodły mi na myśl „kingowską atmosferę”
budowaną dzięki obrazom małego, sennego, przywodzącego na myśl opuszczonego, miasteczka,
w którym największym wydarzeniem jest mecz footballu amerykańskiego. Jak dla
mnie nie ma lepszego miejsca akcji dla przerażających wydarzeń, o ile
oczywiście reżyser z biegiem trwania fabuły nie zatraci jego potencjału, nie
zapomni o podkreśleniu wyizolowania mieszkańców, którym przyszło z dala od
zaawansowanej technicznie cywilizacji walczyć z czymś, co sukcesywnie eliminuje
ich ze społeczeństwa. Brakuje mi słów, żeby podsumować geniusz Russella, który
tym jednym filmem zdyskredytował atmosferę duszącej grozy budowaną we wszystkich
współczesnych straszakach razem wziętych, a co ważniejsze nie zatracił jej
nawet w chwilach daleko idącej makabry. Sceny gore podane w towarzystwie tak sugestywnego klimatu robią jeszcze silniejsze
wrażenie, a wielbiciel sporego rozlewu krwi naprawdę będzie miał, na czym
zawiesić oko. Pożeranie chłopaka przez niebieskawą galaretę, zgniatanie kobiety
w budce telefonicznej, czy wreszcie wciąganie mężczyzny do odpływu to tylko
pojedyncze przykłady innowacyjnej wyobraźni twórców, mocno wspieranej przez niezapomniane
efekty specjalne. Współczesnego odbiorcę tzw. „gumowate rekwizyty” mogą nieco
zawieść, ale w moim mniemaniu mają w sobie nieporównanie więcej realizmu,
aniżeli dzisiejsze efekty komputerowe – krew jest fizycznie obecna na planie w
przeciwieństwie do niektórych współczesnych, pożal się Boże, krwawych horrorów,
a okaleczone zwłoki ofiar i oślizgła aparycja morderczej galarety robią wrażenie
swoim drobiazgowym, wręcz obsesyjnym dopracowaniem wizualnym.
„Plazma” to jednak nie tylko sukcesywne eliminowanie protagonistów w
niemożliwej do przewidzenia kolejności (gdy wydaje się już, że mamy do
czynienia z głównym bohaterem właśnie on ginie w następnej scenie), ale również
kompilacja typowych dla horroru science fiction wydarzeń – niezidentyfikowany meteoryt,
interwencja rządu, kwarantanna i wreszcie rasowy burzyciel, który wyżej od
życia jednostki ceni sobie naukę i globalną władzę. Co zaskakuje, cała ta
mnogość, podanych w niebywale duszącym klimacie, zdarzeń została zrealizowana
na modłę filmów lat 90-tych (wyłącznie tych maksymalnie dopracowanych), co
sprawia, że nawet współczesnemu widzowi kina grozy ciężko będzie dopatrzyć się
jakichś większych, przestarzałych niedoróbek (z wyjątkiem gumowatych efektów
specjalnych, które i tak robią większe wrażenie, aniżeli te dzisiejsze nastawione
tylko i wyłącznie na tanie efekciarstwo), bowiem Russell nade wszystko postawił
na daleko idący profesjonalizm. W ten sposób powstał horror, w którym mimo
moich największych chęci nie potrafię dopatrzyć się żadnego mankamentu, niczego
co choćby w najmniejszych stopniu zepsułoby mi ten niezapomniany seans.
Ilekroć zastanawiam się, w jakim celu z uporem maniaka przedzieram się
przez coraz to gorsze gnioty kina grozy, pojawia się taki film, jak „Plazma”,
aby uświadomić mi istotę tego gatunku, zobrazować jej kwintesencję i wzmocnić
słabnącą miłość do horroru. Chuck Russell stworzył arcydzieło tego gatunku – i nie
boję się użyć tak wygórowanego określenia w kontekście produkcji o galarecie.