Stronki na blogu

piątek, 6 września 2013

„Plazma” (1988)

Recenzja na życzenie

Monotonne życie w małym amerykańskim miasteczku zakłóca galaretowata substancja, która pewnej nocy spada z nieba w okoliczne lasy. Przemierzając ulice miasta w poszukiwaniu pożywienia, które zapewnia jej nieprawdopodobny wzrost stanowi śmiertelne zagrożenie dla przerażonych mieszkańców. Tutejsza cheerleaderka i jej mający problemy z prawem kolega przypadkiem odkrywają spisek, który doprowadził do istnienia morderczej galarety, z którą z kolei stają do nierównej walki.

„Plazma”, albo jak kto woli „Blob zabójca” to remake filmu z 1958 roku. Horror science fiction twórcy trzeciej części „Koszmaru z ulicy Wiązów”, Chucka Russella, który ma w sobie również coś z klasycznego slashera, aczkolwiek zamiast zamaskowanego, nieśmiertelnego mordercy z ostrym narzędziem w ręce w roli antagonisty wystąpiła… galareta. Już sam pomysł na scenariusz wydał mi się tak groteskowy, że obawiałam się, iż twórcom nie uda się uniknąć psujących klimat akcentów komediowych, ale choć delikatny humor pojawia się tutaj, głównie w dialogach, o dziwo Russell wykazał się rzadko spotykaną zdolnością zrównoważenia go z horrorem w tak proporcjonalnych dawkach, że chwilami naprawdę ciężko orzec, czy dowcip bardziej śmieszy, czy raczej straszy.

Zdjęcia na napisach początkowych przywiodły mi na myśl „kingowską atmosferę” budowaną dzięki obrazom małego, sennego, przywodzącego na myśl opuszczonego, miasteczka, w którym największym wydarzeniem jest mecz footballu amerykańskiego. Jak dla mnie nie ma lepszego miejsca akcji dla przerażających wydarzeń, o ile oczywiście reżyser z biegiem trwania fabuły nie zatraci jego potencjału, nie zapomni o podkreśleniu wyizolowania mieszkańców, którym przyszło z dala od zaawansowanej technicznie cywilizacji walczyć z czymś, co sukcesywnie eliminuje ich ze społeczeństwa. Brakuje mi słów, żeby podsumować geniusz Russella, który tym jednym filmem zdyskredytował atmosferę duszącej grozy budowaną we wszystkich współczesnych straszakach razem wziętych, a co ważniejsze nie zatracił jej nawet w chwilach daleko idącej makabry. Sceny gore podane w towarzystwie tak sugestywnego klimatu robią jeszcze silniejsze wrażenie, a wielbiciel sporego rozlewu krwi naprawdę będzie miał, na czym zawiesić oko. Pożeranie chłopaka przez niebieskawą galaretę, zgniatanie kobiety w budce telefonicznej, czy wreszcie wciąganie mężczyzny do odpływu to tylko pojedyncze przykłady innowacyjnej wyobraźni twórców, mocno wspieranej przez niezapomniane efekty specjalne. Współczesnego odbiorcę tzw. „gumowate rekwizyty” mogą nieco zawieść, ale w moim mniemaniu mają w sobie nieporównanie więcej realizmu, aniżeli dzisiejsze efekty komputerowe – krew jest fizycznie obecna na planie w przeciwieństwie do niektórych współczesnych, pożal się Boże, krwawych horrorów, a okaleczone zwłoki ofiar i oślizgła aparycja morderczej galarety robią wrażenie swoim drobiazgowym, wręcz obsesyjnym dopracowaniem wizualnym.

„Plazma” to jednak nie tylko sukcesywne eliminowanie protagonistów w niemożliwej do przewidzenia kolejności (gdy wydaje się już, że mamy do czynienia z głównym bohaterem właśnie on ginie w następnej scenie), ale również kompilacja typowych dla horroru science fiction wydarzeń – niezidentyfikowany meteoryt, interwencja rządu, kwarantanna i wreszcie rasowy burzyciel, który wyżej od życia jednostki ceni sobie naukę i globalną władzę. Co zaskakuje, cała ta mnogość, podanych w niebywale duszącym klimacie, zdarzeń została zrealizowana na modłę filmów lat 90-tych (wyłącznie tych maksymalnie dopracowanych), co sprawia, że nawet współczesnemu widzowi kina grozy ciężko będzie dopatrzyć się jakichś większych, przestarzałych niedoróbek (z wyjątkiem gumowatych efektów specjalnych, które i tak robią większe wrażenie, aniżeli te dzisiejsze nastawione tylko i wyłącznie na tanie efekciarstwo), bowiem Russell nade wszystko postawił na daleko idący profesjonalizm. W ten sposób powstał horror, w którym mimo moich największych chęci nie potrafię dopatrzyć się żadnego mankamentu, niczego co choćby w najmniejszych stopniu zepsułoby mi ten niezapomniany seans.

Ilekroć zastanawiam się, w jakim celu z uporem maniaka przedzieram się przez coraz to gorsze gnioty kina grozy, pojawia się taki film, jak „Plazma”, aby uświadomić mi istotę tego gatunku, zobrazować jej kwintesencję i wzmocnić słabnącą miłość do horroru. Chuck Russell stworzył arcydzieło tego gatunku – i nie boję się użyć tak wygórowanego określenia w kontekście produkcji o galarecie.