środa, 28 listopada 2018

„Comedown” (2012)

Grupa młodych ludzi włamuje się do opuszczonego wieżowca celem zamontowania anteny dla kolegi prowadzącego piracką stację radiową. Wśród nich są spodziewający się dziecka Lloyd i Jemma, zakochana para starająca się ustatkować. Niedługo po wejściu do wieżowca dziewczyna odłącza się od reszty, a jej przyjaciele w tym czasie urządzają sobie imprezę w jednym z niszczejących mieszkań. Tylko Lloyd zajmuje się zadaniem, za które im zapłacono, a po zakończeniu pracy postanawia zabrać Jemmę do domu. Nie może jednak znaleźć swojej dziewczyny, a jego znajomi nie chcą pomóc mu w poszukiwaniach. Do czasu aż uświadamiają sobie, że w budynku jest ktoś jeszcze. Grupa młodych ludzi staje się celem doskonale znającego to miejsce osobnika, mężczyzny, który odpowiada za zniknięcie Jemmy i który z jakiegoś nieznanego im powodu pragnie ich śmierci.

Zrealizowany za dwa miliony dolarów brytyjski slasher „Comedown” (znany też pod tytułem „Bad Trip”) został wyreżyserowany przez Menhaja Hudę, w oparciu o scenariusz Stevena Kendalla. W 2012 roku film gościł na kilku festiwalach, a do szerszego obiegu (DVD) wszedł na początku roku 2013, w Wielkiej Brytanii. Tego rodzaju dystrybucję niedługo potem rozpoczęto w innych krajach, ale praktycznie na palcach jednej ręki można je policzyć. W Polsce natomiast film jest do obejrzenia na platformie VOD (Cineman), gdzie trafił dopiero w roku 2018.

„Comedown” określa się mianem urban horror i faktycznie to określenie bardzo dobrze definiuje tę pozycję, chociaż żeby być jeszcze bardziej precyzyjnym należałoby nazywać go urban slasherem. Bo Steven Kendall mocno trzymał się ram tego rodzaju filmowej rąbanki – tak mocno, że zaryzykował posądzenie przez fanów kina grozy o dużą przewidywalność i bolesny brak kreatywności. I rzeczywiście takich głosów nie brakuje. „Comedown” kojarzył mi się przede wszystkim z thrillerem „Hallows Eve” Brada Watsona – głównie przez podobną, nie identyczną lokalizację – ale Kendall z tego obrazu z całą pewnością nie kopiował, bo „Comedown” pojawił się kilka lat wcześniej. Realizacja omawianego filmu jest solidniejsza, ale podejście do postaci niestety bardzo podobne. Głównym bohaterem filmu jest młody mężczyzna imieniem Lloyd (taka sobie kreacja Jacoba Andersona), który stara się zejść ze ścieżki przestępczej przez wzgląd na swoje dziecko mające niedługo przyjść na świat. To znaczy nie jest absolutnie pewny, że to on jest ojcem, ale chce ufać dziewczynie, z którą lata wcześniej połączyła go wielka miłość. Dlatego walczy z myślami o zdradzie Jemmy, skupiając się na planowaniu życia u boku ukochanej kobiety i dziecka. Ze wszystkich postaci zaludniających „Comedown” ta dwójka ma najwięcej miejsca, ale nie oznacza to, że łatwo zapałać do nich dużą sympatią. Śmierci pewnie nikt im życzyć nie będzie, ale nawet jak na slasher (podgatunek, który nie charakteryzuje się maksymalną koncentracją na bohaterach) sylwetki owe zostały nazbyt szczątkowo wykreślone. Ale to i tak lepsze niż to co zrobiono z większością ich towarzyszy (wszystkimi poza Colem), kolegami i koleżanką, którzy razem z nimi wchodzą do opuszczonego wieżowca. O nich wiemy jeszcze mniej, a co gorsza to, co się nam ujawnia bynajmniej nie skłania widza do sympatyzowania z nimi. Dwóch z nich lubi znęcać się na gołębiami i razem z rozwiązłą seksualnie koleżanką poić się alkoholem i szprycować narkotykami, nawet wówczas gdy mają do zrobienia coś, za co otrzymali już zapłatę. To zabrzmi okrutnie, ale szybko nabrałam pewności, że śmierć tej trójki w ogóle mnie nie obejdzie, jeśli wręcz nie przyjmę jej z ulgą, bo patrzenie na nich i słuchanie ich, delikatnie mówiąc, nie było dla mnie miłym przeżyciem. Problem miałam też z klimatem „Comedown”. Główne miejsce akcji, czyli brudny, opuszczony wieżowiec, to bardzo dobry wybór, a i zagęszczenie mroku jest dosyć spore, ale niestety niewiele z tego wynika. Ciemności spowijające młodych ludzi i człowieka, który na nich poluje, nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Od takiej scenerii ma się pełne prawo oczekiwać klaustrofobicznych odczuć, a do tych było mi bardzo daleko. Co więcej, realizatorzy niespecjalnie radzili sobie z budowaniem napięcia. Powolne wędrówki zaszczutych protagonistów po ciemnych korytarzach opuszczonego wieżowca są, ale nie emanuje z tego zadowalająco silny pierwiastek zagrożenia. Nie ma tej magicznej aury nieuchronnie zbliżającego się niebezpieczeństwa, choć już zarys tej historii (samo wejście młodych ludzi do wieżowca) nie pozostawia nam wątpliwości, że z takim stanem rzeczy mamy tutaj do czynienia. 
 
Zanim Lloyd i jego ekipa wejdą do chylącego się ku upadkowi wieżowca, aby zawiesić antenę niezbędną do funkcjonowania pirackiej stacji radiowej prowadzonej przez ich znajomego, Menhaj Huda pokrótce portretuje realia, w jakich przyszło im żyć. Widzimy ubogą, brudną dzielnicę jakiegoś dużego miasta, w której nie brakuje opuszczonych budynków, gangów i ludzi rozpaczliwie pragnących lepszego życia. Tym co zawsze urzekało mnie w horrorach (dotyczy to przede wszystkim tych z mniejszym budżetem) było pokazywanie prawdy o, że tak to ujmę, zwykłych ludziach. O ludziach, którzy żyją z dnia na dzień, w szarej rzeczywistości, z pustym portfelem w kieszeni, debetem na koncie i stertą zaległych rachunków. Twórcy „Comedown” samymi obrazami dają do zrozumienia, że taki właśnie los spotkał bohaterów ich filmu. Młodych ludzi, którzy jeszcze mają marzenia (choć pewnie już niedługo się ich wyzbędą), jeszcze potrafią myśleć optymistycznie o przyszłości, ale cały czas tkwią w istnym bagnie. Lloyd i Jemma starają się z niego wydobyć (ich przyjaciele niekoniecznie) w najprostszy, bo dobrze znany przynajmniej temu pierwszemu sposób. Chłopak jakiś czas temu wkroczył na ścieżkę przestępczą, ale po tym jak jego dziewczyna zaszła z nim w ciążę postanowił się ustatkować. Najwidoczniej uznaje jednak, że głupio byłoby odrzucić intratne zlecenie znajomego prowadzącego piracką stację radiową, tym bardziej, że taka forma zarobku szczególnej krzywdy nikomu nie wyrządzi (poza finansową, bo nielegalna firma to strata dla budżetu państwa). W każdym razie początek „Comedown” nastraja widza na urban horror dla widzów mniej wymagających. Bo jeden rzut oka na ekran wystarczy, by wyzbyć się wszelkiej nadziei na film grozy pokroju na przykład „Candymana” Bernarda Rose'a, na porównywalnie przytłaczające miejskie realia. Poszarpany montaż, błędne operowanie światłem i cieniem i trochę rażących kolorów, daje wrażenie obcowania z jakimś półamatorskim obrazem, produkcją zrealizowaną za przysłowiowe grosze. Tak wiem, że dwa miliony dolarów to nie jest jakaś zawrotna suma w branży filmowej, tak wiem, że to horror niskobudżetowy, ale przypominam, że arcydzieło XXI-wiecznego kina grozy, „Coś za mną chodzi” w reżyserii Davida Roberta Mitchella, miało taki sam budżet (albo jeszcze mniejszy, bo i takie informacje krążą w Sieci). Można więc lepiej spożytkować taką gotówkę. To da się zrobić, ale pod warunkiem, że posiada się talent i wyczucie gatunku, a tego moim zdaniem twórcom „Comedown” boleśnie brakowało. Przyznaję, że mogło być gorzej, nawet jeśli chodzi o te wstępne najbardziej nieudolnie wykonane sekwencje, bo to poczucie beznadziei, które mi wówczas towarzyszyło, wkroczenie w znaną mi szarą rzeczywistość prostych ludzi codziennie walczących z wiatrakami (niedostatkiem finansowym), wstęp omawianego filmu podratowało. Troszkę zyskał w moich oczach, ale jeszcze lepiej (co nie znaczy, że dobrze) oglądało mi się to po przekroczeniu przez grupkę młodych ludzi progu opuszczonego wieżowca. Ta, najdłuższa partia, nie została zmontowana w tak chaotyczny sposób jak ta wcześniejsza, a i kolory były dla mnie atrakcyjniejsze, bo ciemniejsze, nie tak nienaturalnie jak poprzednio jaskrawe. Ale w fabułę zaangażować się nie potrafiłam – wyjałowione z napięcia podchody w opuszczonym wieżowcu szybko zaczęły mnie męczyć, tak bardzo, że mocno powątpiewałam w to, czy uda mi się wytrwać do końca. I pewnie nie zobaczyłabym napisów końcowych, gdyby nie sceny mordów. Nie ma ich znowu tak dużo, ale garstka ta charakteryzuje się stosowną jak na slasher (ani nie za dużą, ani nie za małą) drastycznością. A w jednym przypadku niemałą pomysłowością – mowa o scence z gwoździami, ze szczególnym wskazaniem na zbliżenia na oko przebite tym żelastwem. Poza tym przed ekranem utrzymywała mnie potrzeba dowiedzenia się, czy mam rację, czy mój typ na mordercę (obstawiony bardzo wcześnie) jest trafiony. Mordercę, który nie nosi maski, ale jego twarz nie wygląda pięknie, bo UWAGA SPOILER ma poparzoną połowę twarzy. Z Freddym Kruegerem konkurować nie może, ale chociaż nie jawi się to zbyt upiornie to trudno posądzać charakteryzatorów o niski stopień realizmu w tym dziełku, którym jest twarz seryjnego mordercy mającego obsesję na punkcie gołębi. Ha, i to jest dobry pomysł – bo kuriozalny, a ja lubię dziwactwa KONIEC SPOILERA. Jeśli chodzi o zakończenie to przyznaję nie spodziewałam takiego obrotu sprawy. Nie poraziło mnie to, bo z czymś podobnym w horrorze już się spotykałam, ale chociaż w tym jednym punkcie „Comedown” nie był dla mnie przewidywalny.

Oglądać czy nie: oto jest pytanie. Cóż, jeśli o mnie chodzi to nie mogę powiedzieć, żebym była zadowolona z wyboru „Comedown” Menhaja Hudy. Właściwie to według mnie film ów nie dobija nawet do średniej, ale wiem, że istnieją osoby, do których zdołał przemówić. Grupą docelową, która przede wszystkim się nasuwa są miłośnicy slasherów, ale zważywszy na to, że sama wprost ubóstwiam ten podgatunek horroru nie odważę się namawiać jego sympatyków na seans tej pozycji. Istnieje bowiem zbyt duże ryzyko, że zdecydowana większość miłośników filmowych rąbanek spotka się z potwornym rozczarowaniem. O ile w ogóle uda im się dotrwać do planszy końcowej, bo i co do tego mam spore wątpliwości.

1 komentarz:

  1. Jej, wreszcie obejrzałem jakiś niszowy horror zanim Buffy napisała recenzje! Film koszmarny. Na pytanie oglądać, czy nie, odpowiadam: nie. Brytole mają lepsze horrory.

    OdpowiedzUsuń