sobota, 1 grudnia 2018

Jonathan Maberry „Fabryka Smoków”

Wojskowy Departament Nauki (WDN), agencja rządowa, w której pracuje między innymi kapitan Joe Ledger, ma poważne kłopoty. Z rozkazu wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych inna agencja, NSA, stara się schwytać wszystkich pracowników WDN i przede wszystkim przechwycić program komputerowy, dzięki któremu jego dyrektor zwany panem Churchem zdobywa informacje nieosiągalne dla nikogo innego na świecie. W tym samym czasie agenci WDN natrafiają na dowody istnienia szeroko zakrojonego spisku, w którym ważną rolę odgrywa transgenika. W wyniku manipulacji genetycznej powstała armia żołnierzy doskonałych – bardzo silnych, przystosowanych do walki, rosłych mężczyzn, wykorzystywanych do jakichś niecnych celów. Na domiar złego ktoś tworzy przerażające krzyżówki zwierząt i mityczne istoty oraz odwzorowuje dawno wymarłe gatunki najprawdopodobniej w celach komercyjnych. I realizuje plan eksterminacji miliardów ludzi. Plan, który istnieje od dziesięcioleci i który już za parę dni ma wejść w ostateczną fazę. Uwolniony spod jarzma wiceprezydenta Wojskowy Departament Nauki, przy wsparciu innych agencji rządowych, stara się dotrzeć do ludzi odpowiedzialnych za ten kryzys zanim osiągnie on punkt krytyczny. Zanim rozpocznie się tak zwana Fala Wymierania, która zmieni obraz świata.

„Fabryka Smoków” to druga, po nominowanym do Nagrody Brama Stokera „Pacjencie zero”, część literackiej serii z Joe Ledgerem pióra amerykańskiego pisarza Jonathana Maberry'ego, autora między innymi pasjonującej trylogii Pine Deep. Seria ta póki co liczy sobie dziesięć tomów (plus zbiór opowiadań osadzonych w świecie Joe Ledgera) – ostatni w Stanach Zjednoczonych ukazał się w październiku 2018 roku. W Polsce jak na razie wydano dwie pierwsze części: „Pacjenta zero” i właśnie „Fabrykę Smoków”, która swoją (zagraniczną) premierę miała w roku 2010. Tak samo jak poprzednia odsłona przygód Joe Ledgera i jego przyjaciół, omawianej powieści najbliżej do technothrillera, choć i echa innych gatunków w niej wybrzmiewają.

Znajomość „Pacjenta zero” nie jest konieczna do zrozumienia „Fabryki Smoków”. Jonathan Maberry roztacza przed oczami czytelników zupełnie inną sprawę. Rozpracowywaną przez bohaterów znanych odbiorcom pierwszego tomu, ale poza tym niemającą żadnych związków z tamtą epidemią zombie. Oczywiście, zachowanie chronologii gwarantuje pełniejszy obraz protagonistów, ale w „Fabryce Smoków” mierzą się oni z innym zagrożeniem, z innymi czarnymi charakterami, starającymi się wprowadzić w życie innego rodzaju plan. On również ma doprowadzić do zagłady miliardów istnień, ale terrorystami kierują zupełnie inne przekonania, a ich metody nie przypominają tych przedstawionych w „Pacjencie zero”. Według mnie są dużo potworniejsze. W pewnym momencie główny bohater i zarazem częściowy narrator książki, Joe Ledger, zauważa, że to, z czym przyszło mu się zmierzyć wykracza poza zło, dochodzi do wniosku, że to coś dużo gorszego. Coś, na co nie potrafi znaleźć dobrego określenia. I nie pozostaje mi nic innego, jak się z nim zgodzić. Jonathan Maberry już w „Pacjencie zero” pokazał, że posiada dar tworzenia czarnych charakterów, postaci tak bardzo niepokojących, bo znajomych. Maberry przy budowaniu ich garściami czerpie z rzeczywistości, niewątpliwie inspiruje się ekstremistycznymi grupami funkcjonującymi w realu i na tym szkielecie wznosi wielopiętrową intrygę, nie zapominając o solidnych podstawach naukowych. Manipulacje genetyczne nie są żadnym novum w beletrystyce – wystarczy wspomnieć choćby powieść „Następny” pióra nieżyjącego już mistrza technothrillerów, Michaela Crichtona. Ale Jonathan Maberry idzie jeszcze dalej. Na kartach „Fabryki Smoków” snuje iście przerażającą wizję wykorzystywania inżynierii genetycznej bez żadnych zahamowań. Antagoniści nie znają absolutnie żadnych granic, manipulują ludzkim i zwierzęcym DNA w sposób swobodny, tworzą potworne krzyżówki stworzeń, odwzorowują istoty mityczne i takie, które wyginęły przed wiekami. Tworzą istne maszyny do zabijania, genetyczne krzyżówki ludzi i zwierząt będących żołnierzami doskonałymi oraz niewolników, uwarunkowanych do uległości, zaprogramowanych do przyjmowania wszelkich tortur, skazanych na życie w męczarniach przez ludzi opętanych chorą ideologią. Ideologią, która niczym zaraza rozprzestrzenia się po świecie, którą znamy z historii, ale i obecnie nie brakuje jej wyznawców. Ludzi chorych z nienawiści do określonych grup etnicznych, ludzi uważających się za tak zwaną rasę panów, jedyną, która ma prawo żyć. W „Fabryce Smoków” Jonathan Maberry daje do zrozumienia, że jego czarne charaktery różnią się od rasistów zaludniających znany nam świat, że poddał ich procesowi demonizacji na skalę praktycznie niespotykaną w rzeczywistości. Łatwo jednak odbierać to jako swoistą przestrogę, całkiem realną wizję tego, do czego może doprowadzić społeczne przyzwolenie na radykalizowanie się poglądów, na funkcjonowanie ekstremistycznych grup i zezwalanie na to, by rosły one w siłę. I oczywiście na przekraczanie coraz to dalszych granic w nauce. Czarne charaktery „Fabryki Smoków” wykorzystują inżynierię genetyczną tak jak może, ale wcale nie musi, być ona wykorzystywana w przyszłości. W technothrillerach bardzo ważne jest, aby zagrożenia miały przekonującą podstawę naukową, żeby wyrastały z badań przeprowadzanych przez naukowców, które przyniosły jakieś wyniki. Choćby tylko częściowe, takie, wokół których można zbudować niepokojącą opowieść o tym, jakie konsekwencje może przynieść tak zwana zabawa w Boga. „Fabryka Smoków” dostarczyła mi silniejszych emocji niż, notabene również udana, pierwsza odsłona serii o Joe Ledgerze. Skonfrontowała z okrucieństwem, przy którym pandemia zombie wydaje się być dziecinną igraszką i co równie ważne Jonathan Maberry przedstawił tutaj bardziej złożoną i zaskakującą intrygę.

Kiedy zbrodnia jest tak ogromna, że obejmuje dziesięciolecia, przekracza wszystkie granice, zmienia kultury, pochłania słabych i silnych, jaka możliwa forma kary byłaby stosowna? Gdzie jest sprawiedliwość w obliczu prawdziwego, czystego zła?”

W „Fabryce Smoków” znajdziemy też elementy powieści szpiegowskiej. Autor odmalowuje szeroko zakrojony spisek, którego korzenie sięgają czasów zimnej wojny albo jeszcze dalej wstecz. Spisek zawiązany przez ludzi o bardzo radykalnych poglądach, w który zaangażowały się nawet jednostki zajmujące wysokie stanowiska państwowe. Ale tylko dwie osoby znają każdy szczegół tej niecnej operacji, tylko jej pomysłodawcy wiedzą do czego tak naprawdę to wszystko zmierza. Niektórzy nawet nie są świadomi, że są częścią tego planu, że biorą lub dopiero wezmą udział w ustalaniu nowego porządku świata, że są marionetkami w rękach ludzi, których nazwać zdeprawowanymi to mało. Potwory w ludzkiej skórze? Szczerze powiedziawszy to wątpię, żeby nawet zrodzone w najgorszych koszmarach sennych monstra mogły niepokoić bardziej od dwóch mężczyzn, którzy starają się doprowadzić do eksterminacji miliardów istnień. I są bardzo bliscy osiągnięcia tego haniebnego celu. Jak można się tego domyślić najpoważniejszą przeszkodą będzie dla nich Wojskowy Departament Nauki zarządzany przez tajemniczego pana Churcha, w szeregach którego jest były policjant, dokonały wojownik Joe Ledger oraz major Grace Courtland, których połączyło głębsze uczucie. O miłości Jonathan Maberry pisze niewiele – w ogóle wszelkiego rodzaju związkom międzyludzkim w szeregach pozytywnych postaci nie poświęca dużo miejsca, ale i nie pozostawia na tym polu niedomówień. Ot, bez zagłębiania się w szczegóły przedstawia relacje pomiędzy poszczególnymi protagonistami, ze szczególnym wskazaniem na związki Joe Ledgera z innymi osobami tworzącymi Wojskowy Departament Nauki. Niżej pochyla się nad ludźmi stojącymi po drugiej stronie barykady, szerzej opisuje wzajemne relacje czarnych charakterów, z czego mnie osobiście najsilniej intrygowały Bliźnięta – dorosłe już dzieci czołowego oprawcy prowadzące własne gierki i żyjącej w zastanawiającej symbiozie ze swoim szalonym rodzicielem. Interesujący był też wątek czternastolatka przetrzymywanego w jednym z obiektów należących do pseudonaukowców, którzy uruchomili tak zwany Zegar Wymierania. Dzieje chłopca starającego się nie dopuścić do masowej zagłady ludzkich istnień to nie jedyny wzruszający wątek rozpostarty na kartach tej powieści. Jonathan Maberry wciąga nas też w niedolę tak zwanych Nowych Ludzi oraz innych niezwykłych stworzeń, które powstały w wyniku manipulacji genetycznej. Polowanie na jednorożca to tylko przedsmak mąk przez jakie na naszych oczach będą przechodzić te niezwykłe stworzenia. Bo nawet krzyżówki różnych stworzeń zaprogramowane do zabijania wrogów ich stwórców budzą niemałe współczucie – zasługują na litość pomimo czynów, których się dopuszczają. Są zabójcami, ale i ofiarami. To nie one są największymi potworami. Nawet te najszkaradniejsze stworzenia powstałe w wyniku manipulacji zwierzęcym DNA nie są takimi straszydłami, jak ludzie zabawiający się w Bogów, pseudonaukowcy, którzy w inżynierii genetycznej przekroczyli już chyba wszystkie granice. Zabrnęli tak daleko, że dalej już chyba się nie da... Jonathan Maberry nie szedł na kompromisy w tej swojej wizji zrodzonej z dotychczasowych osiągnięć w dziedzinie ingerencji człowieka w materiał genetyczny organizmów oraz w swoich ocenach gatunku ludzkiego nieustannie przecież dążącego do samozagłady. Ale miejscami pozwalał czytelnikom na oddech, rozładowywał sytuację czarnym humorem... po czym na powrót chwytał mnie za krtań krwawymi walkami, strzelaninami, manipulacją ukierunkowaną na realizację różnych strasznych planów i przede wszystkim szczegółowymi opisami wyobrażonych przez niego tworów ludzkich rąk. Tylko zakończenie na miejscu Jonathana Maberry'ego bym zmieniła – zaskakuje, owszem, ale UWAGA SPOILER pozbycie się jednej z ważnych i lubianych przeze mnie postaci nie nastraja mnie pozytywnie do kolejnych tomów KONIEC SPOILERA. Chociaż i tak pewnie nie odmówię sobie lektury trzeciej części serii o Joe Ledgerze, jeśli tylko pojawi się w Polsce.

Osoby, którym przypadł do gustu „Pacjent zero” nie powinny być rozczarowane drugą odsłoną przygód Joe Ledgera i jego przyjaciół. Istnieje wręcz spore prawdopodobieństwo, że „Fabrykę Smoków” przyjmą jeszcze lepiej, że tę opowieść będą przeżywać jeszcze mocniej, że dostarczy im ona jeszcze silniejszym emocji i jeszcze więcej materiału do głębszych przemyśleń na temat otaczającego nas świata, ze szczególnym wskazaniem na najokrutniejszy gatunek zaludniający Ziemię. Szczerze polecam tę powieść wszystkim miłośnikom technothrillerów, również tym, którzy jeszcze nie mieli okazji zapoznać się z „Pacjentem zero”. Znajomość pierwszej części nie jest bowiem nieodzowna do pełnego zrozumienia dosyć złożonej intrygi wykreślonej na kartach omawianego dzieła. Tak więc jeśli kogoś przed sięgnięciem po pierwszy tom o Joe Ledgerze powstrzymała awersja do historii o zombie, a tak się składa, że zarys problematyki „Fabryki Smoków” jest dla niego nęcący, to spokojnie może wskoczyć od razu w tom drugi. Ale na jego miejscu dałabym jednak szansę też „Pacjentowi zero”, ponieważ chociaż sama nie jestem wielką fanką żywych trupów tamtą pozycję wspominam całkiem dobrze.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz