piątek, 17 maja 2019

„Matriarch” (2018)

Samochód, którym podróżują ciężarna Rachel Hopkins i jej mąż Matt przez nieuwagę mężczyzny ulega awarii na mało uczęszczanej szkockiej drodze. Zmusza ich to do podjęcia pieszej wędrówki w nadziei na znalezienie pomocy w tej ekstremalnie zacisznej okolicy. W końcu znajdują człowieka, niejakiego Boba Fairbairna, który początkowo odmawia im pomocy, ale zmienia zdanie, gdy dowiaduje się od nich, że Rachel niedługo wyda na świat chłopca. Bob wiezie ich na farmę, na której żyje wraz ze swoją żoną Agnes i trójką adoptowanych dzieci: dorosłymi już Davidem i Lukiem oraz młodszą od nich Faith. Fairbairnowie od początku zachowują się dosyć nietypowo, co nie uchodzi uwadze ich gości, ale dopiero wstrząsające odkrycie dokonane przez Rachel uświadamia im w jak wielkim niebezpieczeństwie się znaleźli.

Brytyjski thriller z elementami horroru,„Matriarch”, w reżyserii i na podstawie scenariusza debiutującego w pełnym metrażu Scotta Vickersa, został zrealizowany niewielkim kosztem w zaledwie dwanaście dni. I to wystarczyło by podpić serce niejednego miłośnika kina grozy. Vickers wcielił się tutaj w rolę Matta Hopkinsa, męża głównej bohaterki filmu, i został jednym z czołowych producentów owego obrazu. Produkcji, która może i nie otworzyła mu drzwi do wielkiej kariery, ale zwróciła na niego uwagę krytyków i fanów gatunku. Póki co niewielu, bo i dystrybucja „Matriarch” jest mocno ograniczona, ale to jeszcze może się zmienić.

Witamy w Strefie Mroku”. To zdanie cisnęło mi się na usta jeszcze przed wejściem Hopkinsów do domu Fairbairnów. Starej nieruchomości stojącej pośrodku niczego, na znacznie oddalonym od cywilizacji terytorium obrośniętym trawą i gdzieniegdzie niewielkimi skupiskami drzew. Matt chyba czytał mi w myślach, bo wspomniał o tym kultowym serialu niedługo po przekroczeniu progu tego feralnego domostwa. Naturalna sceneria, wiekowy dom zajmowany przez złowrogą rodzinkę i sympatyczne małżeństwo spodziewające się dziecka, korzystające z ich ewidentnie udawanej gościnności. A to wszystko utrzymane w iście ponurym, mocno posępnym klimacie, odzierającym te naturalne szkockie terytoria z wszelkiego piękna. Autor zdjęć Paul Riley ukazał ten malowniczy przecież krajobraz w takim świetle, że zamiast zapierać dech w piersi, budzi coś zbliżonego do wstrętu. Z tych przymglonych zdjęć przebija jakieś zepsucie – patrząc na ten zachmurzony zakątek Ziemi nie ma się wątpliwości, że to wręcz wymarzone miejsce dla wszelkiej maści degeneratów. Tak jak nie miało się takiej wątpliwości już na początku „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera. Powtórki takiego klimatu oczywiście nie dostaniemy, Scott Vickers aż takich wyżyn nie osiągnął, niemniej już od początku filmu (już samą aurą) dawał mi odczuć, że coś się tutaj psuje, że szerzy się tutaj jakaś zgnilizna, której źródło już wkrótce przede mną odkrył. Niestety dosyć szybko, choć gwoli sprawiedliwości, nie wywlekł wszystkiego od razu, przez jakiś czas (raczej niedługi) dawkował informacje niezbędne widzowi do skonkretyzowania tej historii. Wiemy, że coś się dzieje, ale co dokładnie możemy się tylko domyślać. Jesteśmy w Strefie Mroku, a tam wszystko może się zdarzyć. Zanim Vickers przejdzie do wyjaśnień, zanim nowe położenie Hopkinsów się wyklaruje, my już zdążymy utwierdzić się w przekonaniu, że zagrożenie czyha na farmie Fairbairnów. Już podczas pierwszej rozmowy Rachel i Matta z Bobem nabierzemy pewności, że ów człowiek ma jakieś niecne zamiary względem tej dwójki. I nie tylko dlatego, że w kinie grozy często pojawia się motyw rzekomo dobrego samarytanina (najczęściej mieszkańca jakiejś prowincji), który ostatecznie sprowadza na protagonistów poważne kłopoty. Fani tego typu kina zdążyli już uczulić się na takie postacie, a jeśli nie, to Vickers podrzuca wyraźną wskazówkę w postaci diametralnej zmiany postawy Boba na skutek informacji o dziecku. A konkretniej chłopcu. Płeć dziecka Hopkinsów wydaje się mieć znaczenie dla tego człowieka. Wygląda na to, że dziewczynka byłaby mu nie w smak, ale wtedy jeszcze nie wiadomo dlaczego. Samo to, że zależy mu na dziecku tych ludzi daje nam pewność, że wsiadając do jego samochodu Rachel i Matt popełniają ogromny błąd. Taki, który może nawet doprowadzić do ich śmierci. Podczas jazdy na farmę Fairbairnów Rachel dostrzega przyglądającą się im dziewczynkę – stojącą w bezruchu postać z nieodgadnionym wyrazem twarzy, która nie spuszcza wzroku z samochodu Boba, co robi dosyć upiorne wrażenie. Wcale nie zdziwiło mnie to, że Scott Vickers, w przeciwieństwie do tak wielu współczesnych twórców mainstreamowego kina grozy, zdaje sobie sprawę z tego, że w tego typu obrazach często mniej znaczy więcej, że wcale nie potrzeba drogich efektów specjalnych by zaniepokoić widza, bo już atmosfera, w jakiej utrzymano ten film, doprowadziła mnie do takiego wniosku. Takich filmów, jak „Matriarch” nie kręci się wiele, bo z góry wiadomo, że tłumów nie przyciągną. Na klimat stawiało się kiedyś, teraz natomiast w cenie są wymyślne efekty specjalne i wszędobylskie jump scenki. A tego w „Matriarch” nie znajdziemy. Dramaturgia może i nie jest budowana nieśpiesznie, ale takich fajerwerków, jakich oczekują miłośnicy współczesnego mainstreamu z całą pewnością tutaj nie ma. Ponura atmosfera i fabuła – na tym skupili się twórcy omawianego filmu. Z efekciarskich dodatków prawie całkowicie zrezygnowali albo co bardziej prawdopodobne wymusił to na nich niski nakład finansowy. Jeśli tak, to cieszy mnie, że brakowało im pieniędzy.

Matriarch” to niszowy, kameralny, minimalistyczny thriller z elementami horroru, który łączy w sobie kilka dobrze znanych miłośnikom kina grozy motywów, w sposób za którym wprost przepadam. Zamiast tylko prześlizgiwać się przez poszczególne wątki, jak to często czynią współczesne horrory i thrillery trafiające na niezliczone ekrany kin, Scott Vickers zagłębia się w temat, pilnując przy tym intensywności przekazu. Jego film jest pozbawiony denerwujących przestojów, ale i nadmiernej prędkości. Ten dopiero zaczynający swoją przygodę (to znaczy mam nadzieję, że na „Matriarch” się nie skończy) z pełnometrażowym kinem fabularnym w mojej ocenie znalazł złoty środek. Idealnie rozłożył środki ciężkości, ułożył tę niewyszukaną przecież historię tak, że ani przez chwilę nie miałam wątpliwości, że on po prostu czuje kino grozy. Zdziwiłoby mnie, gdyby się okazało, że nie jest on oddanym fanem tego rodzaju obrazów (tak thrillerów, jak horrorów). W każdym razie „Teksańską masakrę piłą mechaniczną” prawdopodobnie zna, bo w swoim pełnometrażowym debiucie zawarł jedną scenkę, która mogła zostać zainspirowana tym kultowym slasherem Tobe'a Hoopera. Ale równie dobrze materiałem źródłowym mógł być jakiś inny film, bo w końcu pomysł ów zdążyło już zapożyczyć sobie trochę twórców. Motyw podejrzanej rodzinki mieszkającej w zacisznej okolicy dosyć szybko zostaje wzbogacony o szczegół, który tak w thrillerach, jak w horrorach nie raz, nie dwa był już poruszany. Otóż, okazuje się, że Fairbairnowie są ludźmi głęboko wierzącymi, ortodoksyjnymi chrześcijanami, interpretującymi Pismo Święte może nie tyle w zaskakujący sposób, ale na pewno mocno odbiegający od nauk głoszonych przez Kościół. Fundamentem ich wiary jest Stary Testament, z którego zwykli wyrywać te ustępy, które pochwalają ich sposób życia. Dosyć dużym powiewem świeżości jest element, na który wskazuje już sam tytuł filmu Scotta Vickersa. Na farmie Fairbairnów obowiązuje matriarchat. To nie Bob jest głową owej „szacownej” familii tylko jego żona Agnes (odpowiednio demoniczna kreacja Julie Hannan). Ta apodyktyczna kobieta podporządkowała swojej woli wszystkich mężczyzn, którzy z nią mieszkają, problemy mając jedynie z Faith, najmłodszą członkinią tej rodziny, która nie mówi. Nie da się nie odczuć, że dziewczynka jest traktowana jak czarna owca, że rodzice nie darzą jej taką miłością, jak pozostałe adoptowane przez siebie dzieci: dorosłych już mężczyzn, Luke'a i Davida. To Rachel (przekonująca Charlie Blackwood) jest tą osobą, która jest bardziej wyczulona na dziwactwa Fairbairnów. Jej mąż na początku sprawę mocno bagatelizuje, uspokaja żonę, tłumacząc jej, że to zupełnie nieszkodliwi ekscentrycy. W horrorach zazwyczaj tak jest, że kobieta lepiej ocenia sytuację, że wyczuwa zagrożenie nieuchwytne dla mężczyzny. I to na ogół on stawia na swoim – zamiast za radą kobiety uciekać gdzie pieprz rośnie, przekonuje ją, że nic złego się nie dzieje. Tyle że zawsze się dzieje i wie to każdy, kto w swoim życiu chociaż trochę horrorów obejrzał. „Matriarch” zahacza o konwencję horroru, ale pomijając jeden, co prawda nie raz już wykorzystany w kinie grozy, ale i tak mogący nielicho zaskoczyć wątek (nie wiedzieć czemu nie spodziewałam się takiego zwrotu akcji po takiej historii, moje myśli ani razu nie poszły w tym kierunku, chociaż ten motyw doskonale się w nią wpasowuje), ewentualnie dwa, jeśli wliczyć scenkę prawdopodobnie zainspirowaną „Teksańską masakrą piłą mechaniczną”, Scott Vickers bardziej celuje w thriller. Zdecydowana większość wydarzeń jest podawana w taki sposób, by widz czuł, że ma do czynienia z dreszczowcem, by trwał praktycznie w nieustającym napięciu, tylko z rzadka doprawianym czymś, co ma budzić w nim strach i niesmak. Zresztą jeśli o mnie chodzi to nie do końca skutecznie, bo tylko pierwsze wejście Faith mnie zaniepokoiło i to w dodatku z lekka. Ale za to adrenaliny dostałam aż nadto.

Matriarch” z pewnością nie jest filmem, po który powinni sięgnąć wszyscy fani klimatycznego kina grozy. Bo choć atmosfera, w jakiej utrzymano ten film robi wrażenie, to nie sądzę, by miłośnicy współczesnego mainstreamu odnaleźli się w tej propozycji. To film niszowy, nakręcony tanim kosztem (choć według mnie nie rzuca się to w oczy), silnie skoncentrowany na fabule i klimacie, dający bardzo mało miejsce efektom specjalnym (a jak już to nie komputerowym, tylko praktycznym, w moich oczach nieporównanie bardziej realistycznie się prezentującym) i bodaj wcale prymitywnym jump scenkom. To nie jest kolejna plastikowa superprodukcja, nadmiernie dynamiczny twór, z naprędce wykreśloną fabułą i powierzchownymi postaci. To thriller z elementami horroru skierowany do ludzi mających już serdecznie dość hollywoodzkiego przepychu. Szukających ponurych klimatów i dobrze poprowadzonych historii, które wzbudzałyby w nich emocje silniejsze od tych, jakie ma im do zaoferowania efekciarskie, szeroko reklamowane i przez tak wielu wychwalane XXI-wieczne kino grozy.

1 komentarz: