Para
narkomanów, Hector i Dorena, ukrywa się przed ludźmi, którym
mężczyzna ukradł towar. Za radą swojego kolegi, Merle'a, Hector
postanawia zatrzymać się w opuszczonym domu oddalonym od skupisk
ludzkich do czasu, aż on i jego dziewczyna przygotują narkotyki do
sprzedaży. Jedyną osobą, która zna miejsce ich pobytu jest Merle,
który często ich odwiedza i zdobywa potrzebne im rzeczy. Taki układ
mu pasuje, bo przyjaciele nie żałują mu narkotyków, bez których
ten, tak samo jak oni, nie potrafi żyć. Krótko po zainstalowaniu
się Hectora i Doreny w zaniedbanym wiejskim domu, Merle zapoznaje
ich z krążącą w tych okolicach legendą o człowieku cieniu,
który jakoby objawił się pewnej małej dziewczynce kiedyś
mieszkającej z rodzicami w domu zajmowanym teraz przez jego
słuchaczy. Hector i Dorena świadkują tutaj niepokojącym
zjawiskom, ale nie mogą być pewni, że miejsce to jest nawiedzone
przez jakąś nadnaturalną istotę bądź istoty. Bardzo możliwe,
że to tylko narkotyczne wizje, ponieważ oboje nadużywają
nielegalnych substancji.
Oparty
na scenariuszu niedoświadczonych Jacka Moore'a i Jeffa Ritchiego,
reżyserski debiut Dana Mintza, późniejszego twórcy „Taśm
zbrodni” (2004), amerykański horror pod tytułem „Cookers”
został nakręcony bardzo tanim kosztem. Może nawet wyjątkowo
tanim, bo w Internecie można znaleźć informację, że budżet tego
filmu oszacowano na... pięć dolarów. Nie wiem, ile w tym prawdy,
ale nie mam wątpliwości, że na ten twór fortuny nie wydano. To z
całą pewnością niskobudżetowy obraz, który jak na razie dotarł
do bardzo wąskiej grupy ludzi. Pierwszy pokaz „Cookers” odbył
się w 2001 roku na Los Angeles Film Festival, a do szerszego obiegu
zaczął wchodzić dopiero cztery lata później. W kilku krajach
trafił bezpośrednio na rynek DVD.
Pomysłodawcą
historii opowiedzianej w „Cookers” był Jeff Ritchie, jeden ze
scenarzystów tej pozycji i jej główny producent. On i Jack Moore
pracowali jeszcze z Danem Mintzem – nad „Taśmami zbrodni”,
który to obraz także nie dotarł do dużego grona odbiorców. Co w
obu przypadkach jest powodowane przede wszystkim lichą dystrybucją.
Pomysł na „Cookers” dla miłośnika horrorów psychologicznych i
ghost stories powinien być niezmiernie obiecujący. Sam zarys
fabuły tej produkcji pewnie zwróci uwagę osób preferujących
rzeczone rodzaje kina i nie wydaje mi się, żeby u wielu z nich to
zainteresowanie prysło już w trakcie pierwszej partii „Cookers”.
Nie jestem jednak przekonana, czy będzie się ono utrzymywało przez
cały seans. U niektórych tak, ale mam wątpliwości, czy ta
przyjemność ma szansę objąć dużą część sympatyków horrorów
nastrojowych. Zaczyna się całkiem obiecująco. Opuszczony domek
pośrodku niczego – to znaczy w promieniu mili nie ma żadnych
innych zabudowań, tylko trawy, drzewa i droga – robiący dosyć
upiorne wrażenie, nawet zanim zostaniemy zapoznani z jego legendą.
„Cookers” zaczyna się jak wiele innych horrorów nastrojowych,
ze szczególnym wskazaniem na ghost stories – od przyjazdu
bohaterów do, o czym jeszcze nie wiedzą, owianego złą sławą
domu. Tym razem jednak nie towarzyszymy sympatycznej rodzinie
zmieniającej miejsce zamieszkania, tylko damsko-męskiej parze
narkomanów, która postanawia ukryć się w od lat niezajmowanym
wiejskim domu przed swoimi niedawnymi współpracownikami. Hector i
Dorena (całkiem przyzwoicie wykreowani przez Brada Hunta i Cyię
Batten) pracowali dla ludzi handlujących narkotykami, których ten
pierwszy właśnie ograbił z towaru. Hector i jego dziewczyna przed
udaniem się w siną dal zamierzają przygotować ów towar do
sprzedaży. W tym celu robią sobie w, jak się okaże, feralnym
domu, małe laboratorium, w którym działa głównie Dorena. Bo
kobieta jest w tym zdecydowanie lepsza. Można chyba powiedzieć, że
ma talent... Tym co działało na mnie najbardziej alarmująco w
pierwszych scenach „Cookers” był charakter pierwszoplanowych
postaci. Co prawda skrótowa biografia kobiety nieco ociepliła mi
jej wizerunek, ale nie na tyle, by mówić tutaj o jakimś
przywiązaniu do jej osoby. W ogólnym rozrachunku Dorena, Hector,
ale i Merle (nawet przekonujący Patrick McGaw), nie dawali mi
powodów do kibicowania im w tych ich zmaganiach z duchami bądź
halucynacjami wywoływanymi przez narkotyki, których ewidentnie
nadużywali. Myślę, że to najfatalniejsza decyzja twórców
„Cookers” - w tego rodzaju horrorach tak antypatyczne modele
postaci według mnie są absolutnie niewskazane. Lepiej gdy widzom
nie jest obojętny los ludzi znajdujących się w trzewiach
potencjalnie nawiedzonego domu. To potęguje napięcie, wzmacnia
dramaturgię, zagęszcza atmosferę, bo towarzyszy nam poczucie
nieuchronności tragedii. Zabrzmi to strasznie, ale naprawdę było
mi wszystko jedno, co stanie się z tą trójką narkomanów. Nie
drżałam o ich los, nie trzymałam kciuków za to by udało im się
wyrwać z tego wiejskiego domu przy zdrowych zmysłach, bo i filmowcy
nie wykazali prawie żadnych starań w kierunku wytworzenia więzi
pomiędzy widzami i bohaterami filmu. Albo antybohaterami - zależy
jak na to spojrzeć. Z drugiej strony nie mogę z całą
odpowiedzialnością stwierdzić, że taka konstrukcja postaci mocno
zaważyła na klimacie. Owszem, ujemny wpływ na niego na pewno
miała, ale nie powiedziałabym, że był on duży. Podejrzewam, że
gdyby Dan Mintz dysponował tutaj zdecydowanie większym budżetem,
to nic by z tego nie wyszło. Takiego klimatu na pewno wówczas w
„Cookers” bym nie znalazła. I byłaby to niepowetowana strata,
bo wierzcie mi, dla samej tej atmosfery warto ów produkt obejrzeć.
„Horror Amityville” Stuarta Rosenberga, „Blair Witch Project” Daniela
Myricka i Eduardo Sancheza, „Requiem dla snu” Darrena
Aronofsky'ego – te tytuły przewijają się w recenzjach „Cookers”
Dana Mintza i myślę, że nie bez powodu. Coś z tych obrazów
debiut Mintza w sobie ma, można to odbierać jako mieszankę tychże
pozycji, ale tylko w pewnym stopniu, bo scenariuszowi daleko do
beznamiętnej kalki. Momentem zwrotnym, sekwencją warunkującą
odbiorcę, tj. dobitnie zwiastującą skręt w stronę płaszczyzny
nadprzyrodzonej jest przekazywanie przez Merle'a tymczasowym dzikim
lokatorom wiejskiego domku legendy krążącej na jego temat.
Wcześniej oczywiście też będziemy zmuszeni wziąć pod uwagę
nawiedzenie przez jakieś istoty ze świata pozagrobowego, ale
dopiero ta poruszająca wyobraźnię opowieść z dreszczykiem nałoży
odpowiedni ciężar gatunkowy na tę filmową opowieść. Dopiero
wtedy poczułam się tak, jakbym obiema nogami wkroczyła do Stefy
Mroku, bo choć to, co zobaczyłam i usłyszałam wcześniej, że tak
powiem, w ramach normalności niezbyt się mieściło, to raczej
wyglądało mi to tak, jakby twórcom bardziej zależało na
uczuleniu mnie na narkotyki, a mniej na sferę nadprzyrodzoną.
Dopiero historia Merle'a, która ma w sobie tę magiczną, diablo
skuteczną prostotę, jaką zazwyczaj oferują nam legendy miejskie,
nakreśliła kontekst natury paranormalnej. Opowieść, którą Merle
dzieli się ze swoimi przyjaciółmi krąży wśród mieszkańców
jednej z amerykańskich prowincji. Śmiech dziecka (konkretnie
kilkuletniej dziewczynki), tak samo zresztą jak jego płacz, to
według mnie jedne z najlepszych manifestacji nawiedzenia w filmowym
horrorze. Tak, zgadza się, wcale nie potrzeba drogich,
supernowoczesnych efektów specjalnych – wystarczy oto zwykły
śmiech małej dziewczynki, by zagęścić atmosferę zagrożenia. A
na tak ograniczonej przestrzeni, jaką jest niewielki piętrowy
wiejski domek usytuowany w zacisznej okolicy, owo niebezpieczeństwo
uderza z tym większą siłą. Dan Mintz i jego ekipa zauważalnie
postawili na klaustrofobię. Nawet jeśli w rzeczywistości wnętrze
feralnego domu jest obszerniejsze, to podczas seansu absolutnie się
tego nie dostrzega. Kamera jest prowadzona tak, by widzowi było
ciasno (autorem zdjęć jest sam Dan Mintz). Tylko te nieliczne
sekwencje, które rozgrywają się na zewnątrz (w pobliżu
potencjalnie nawiedzonego domu) dają wytchnienie od tej niemal
odbierającej dech ciasnoty. Ale nie obskurności, bo ta uwidacznia
się w dosłownie każdym kadrze. Myślę, że ta korzyści wypływa
bezpośrednio z niskiego budżetu, że gdyby Dan Mintz dysponował
pokaźniejszą gotówką, to tak przybrudzonych, niechlujnych wręcz
zdjęć po prostu by nie było. To tego rodzaju niechlujność, którą
miłośnicy horrorów znajdują przede wszystkim w B-klasowych
produkcjach ostatnich trzech dekad XX wieku (i nic w tym dziwnego,
skoro „Cookers” wyszedł w roku dopiero otwierającym kolejne
stulecie). Zwłaszcza w ówczesnych rąbankach. Chociaż oczywiście
należy wziąć poprawkę na to, że istnieją dużo brudniejsze i
bardziej klaustrofobiczne horrory, przy czym nieporównanie trudniej
znaleźć coś takiego w XXI-wiecznej kinematografii. Co nie zmienia
faktu, że aura „Cookers” była dla mnie zdecydowanie największą
atrakcją. Na tyle dużą, bym czuła potrzebę trwania przed
ekranem, aż do napisów końcowych, chociaż denerwujących
przestojów nie brakowało. Nie irytowały mnie one dlatego, że
preferuję dynamiczne horrory, bo tak nie jest, ale przez ten ich
przekaz. Bo jakoś nie ciekawiły mnie majaki ćpunów, ich
narkotyczne sny, niewiele wnoszące rozmowy i coraz bardziej
paranoiczne zachowania Hectora. Nieznane wkraczało w to raczej
rzadko, tych zjawisk, które mogą, ale nie muszą, wskazywać na
nawiedzenie tymczasowego lokum Hectora i jego dziewczyny Doreny jest
w sumie niewiele, ale większość z nich (poza tymi, przy których
majstrował komputer) stanowiło dla mnie miłą odskocznię od tego,
co w scenariuszu „Cookers” zajmuje niestety najwięcej miejsca
(mowa o wspomnianych wątkach nazwijmy je narkomańskich haha).
Minimalizm, a więc realizm – tak to w wielkim skrócie odbierałam.
Wyróżnić muszę jeszcze coś, składnik fabularny, którego
szczerze mówiąc po tak prostej (i w sumie niezbyt ciekawej)
historii absolutnie się nie spodziewałam. Mowa o finale, który
UWAGA SPOILER co prawda można interpretować w różny
sposób, ale ja dopatrzyłam się tutaj czegoś, co na chwilę
praktycznie mnie ogłuszyło. Podawane naprzemiennie, albo jak kto
woli nakładające się na siebie, obrazy Doreny i ducha małej
dziewczynki kazały mi myśleć, że to sama osoba. W tym miejscu w
moich oczach spotkały się dwa okresy czasu (dzieciństwo i
dorosłość Doreny). I jakby tego było mało, dwa światy: doczesny
i pozagrobowy. Ależ ja uwielbiam takie zaburzenia rzeczywistości,
drastyczne zakrzywienia, wypaczenia naturalnego porządku świata,
tj. gwałcenie praw fizyki KONIEC SPOILERA. Bez tego oparcia
można się poczuć kompletnie zagubionym, maksymalnie oderwanym od
rzeczywistości. Jakby nagle grunt pod naszymi nogami po prostu
wyparował. Innymi słowy: Witamy w Strefie Mroku!
Mam
ambiwalentny stosunek do reżyserskiego debiutu Dana Mintza. Ten
niskobudżetowy horror zatytułowany „Cookers” z jednej strony
był dla mnie dosyć odżywczą podróżą do mrocznego, obskurnego i
klaustrofobicznego świata trójki narkomanów, którzy równie
dobrze mogą być celem jakichś nadnaturalnych istot, jak ofiarami
nielegalnych substancji, od których to wszyscy oni są uzależnieni.
To z jednej strony, ale ta podróż nie tylko mnie orzeźwiała,
dawała mi to, czego w filmowym horrorze usilnie szukam (a ściślej
część z tego), ale również to, czego wolałabym nie widzieć i
przede wszystkim nie słyszeć. Jeśli jest możliwe by film ożywiał
i zarazem nużył to tak właśnie podsumowałabym moje spotkanie z
„Cookers”. Dziwaczna sytuacja, wiem, ale takie mniej więcej
doświadczenie Dan Mintz mi zaserwował. Za co jestem mu i wdzięczna,
i nie. W zależności od tego, na którym składniku „Cookers”
się skupię. Ale choćby dla samego jego klimatu moim zdaniem warto
sięgnąć po ten film. Jeśli oczywiście nie ma się nic przeciwko
niskobudżetowym horrorom nastrojowym. I tej psychologicznej
kinematografii grozy, i tej traktującej o zjawiskach
nadprzyrodzonych. Bo w tym obrazie spotykają się obie te
stylistyki.
Ciekawie opisany temat. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńFajnie to wszystko zostało tu opisane.
OdpowiedzUsuń