poniedziałek, 20 maja 2019

„Miasto umarłych” (1960)

W 1692 roku w miasteczku Whitewood w stanie Massachusetts spalono na stosie czarownicę Elizabeth Selwyn. Tuż przed śmiercią kobieta oddała swoją duszę Lucyferowi i przeklęła Whitewood. W 1960 roku studentka Nan Barlow pisze pracę z historii na temat czarów w Nowej Anglii. Wykładowca tego przedmiotu, Alan Driscoll, radzi jej odwiedzić omijane przez turystów miasteczko Whitewood, jedno z mniej znanych miejsc, w którym przed wiekami praktykowano czarną magię. Po dotarciu na miejsce Nan wynajmuje pokój w zajeździe prowadzonym przez niejaką panią Newless, powołując się przy tym na profesora Driscolla. Młoda kobieta ma zamiar w spokoju zebrać materiały do swojej pracy, ale jej plany szybko zostają pokrzyżowane. Początkowo Nan nie przywiązuje większej wagi do podejrzanego zachowania niektórych mieszkańców Whitewood i zagadkowych zjawisk zachodzących w jej otoczeniu, ale z czasem z całą mocą dociera do niej jak niebezpieczne jest to miejsce.

Scenariusz „Miasta umarłych” został napisany przez George'a Baxta z myślą o serialu telewizyjnym (pilot), w którym miał zagrać Boris Karloff, ale Milton Subotsky rozbudował go tak, by można było zrobić z tego film pełnometrażowy. Sam został jednym z jego producentów wykonawczych, a na krześle reżyserskim zasiadł John Llewellyn Moxey, który to zmarł w 2019 roku w wieku dziewięćdziesięciu czterech lat. Budżet „Miasta umarłych” oszacowano na czterdzieści pięć tysięcy funtów brytyjskich. Film zrealizowano w Wielkiej Brytanii, w większości obsadzając go aktorami z tego regionu Europy. Ale jako że akcja filmu toczy się w Stanach Zjednoczonych, musieli oni mówić z amerykańskim akcentem.

Czarno-biały horror satanistyczny Johna Llewellyna Moxeya otwiera scena egzekucji Elizabeth Selwyn przeprowadzanej w XVII wieku w amerykańskim miasteczku Whitewood (wymyślonym na potrzeby scenariusza). Z tego prologu dowiadujemy się, że kobieta faktycznie jest służebnicą Diabła. I nie tylko ona. Wśród ludzi przybyłych na egzekucję Elizabeth znajduje się mężczyzna, który prosi swojego mrocznego pana o interwencję na rzecz Selwyn. Scena kończy się sugestią objawienia mocy Lucyfera i klątwą rzuconą na Whitewood przez paloną na stosie Elizabeth. Potem akcja przenosi się do roku 1960 i dobrze, bo twórcy nie poradzili sobie z odwzorowaniem XVII-wiecznych realiów. Nie wiem, jak odebrała to ówczesna publiczność, ale z punktu widzenia współczesnego widza, prolog „Miasta umarłych” może trącić tandetą. I w moim przypadku tak właśnie było. Było, ale szybko się skończyło, bo po krótkim wstępie, ujrzałam naprawdę solidne rzemiosło. Film nie przyciągnął tłumów, nie cieszył się zadowalającym zainteresowaniem w latach 60-tych i to bynajmniej się nie zmieniło. A szkoda, bo myślę, że to jeden z tych filmów, który zyskuje na wartość wraz z upływem lat. Ówczesna publiczność nie mogła tego wiedzieć, ale teraz widać, że to horror, który w dużej mierze oparł się próbie czasu. Prawie się nie zestarzał, a mimo to osunął się w duże zapomnienie. Myślę, że głównym winowajcą takiego stanu rzeczy jest dystrybucja – dzisiaj bardzo trudno o tę pozycję – ale wpływ na to mogło mieć też niskie zainteresowanie opinii publicznej w latach 60-tych. Można chyba zaryzykować tezę, że już wtedy „Miasto umarłych” zaczęło osuwać się w zapomnienie. Istnieją jednak filmy, które dopiero po latach zostały docenione, o których zrobiło się głośno długo po ich premierze, omawiane dzieło Johna Llewellyna Moxeya takiego szczęścia niestety nie miało. Choć moim zdaniem powinno. „Miasto umarłych” bez wątpienia zasłużyło sobie na dużo więcej, na los inny od tego, jaki go spotkał, na wzmożone zainteresowanie długoletnich miłośników horrorów, zwłaszcza tych lubiących historie o czarownicach i czarownikach. Proste, nieprzekombinowane opowieści o ludziach, którzy zaprzedali dusze Diabłu, o obłożonych klątwą małych miasteczkach położonych na uboczu, w których jak mówi jedna z postaci występujących w filmie „czas się zatrzymał”, miasteczkach nieodwiedzanych przez turystów i przykrytych gęstą mgłą (tutaj trochę twórców poniosło – mgły jest tak dużo, że miejscami realizm ulega drobnemu zachwianiu), o okultystycznych rytuałach, czarnych mszach i nadnaturalnych zjawiskach, według mnie genialnych w swojej prostocie. „Miasto umarłych” to jeden z tych horrorów, który stara się (w mojej ocenie z dobrym skutkiem) zachwiać poczuciem rzeczywistości widza, wywołać w nim dyskomfort poprzez usunięcie mu spod nóg tego stałego gruntu, który nazywamy prawami fizyki. W fikcyjnym miasteczku Whitewood takie prawa nie obowiązują – tutaj dosłownie wszystko może się zdarzyć i wiemy to już od chwili dotarcia głównej bohaterki filmu Nan Barlow (przyzwoita kreacja Venetii Stevenson) pod zajazd znajdujący się w owej mieścinie. Wówczas bowiem mężczyzna, którego studentka ta zabrała z pobocza rzadko uczęszczanej drogi (podwoziła go do Whitewood) nagle znika. W jednej chwili ten podejrzany jegomość siedzi w samochodzie obok Nan, a w następnej już go nie ma. Ani w pojeździe, ani na zewnątrz. Tak jakby rozpłynął się w powietrzu. Nan jest tym zdziwiona, ale raczej nie przerażona, a przynajmniej nie na tyle, by ogarnęła ją nieodparta potrzeba opuszczenia Whitewood. Wręcz przeciwnie: bez zbędnej zwłoki przekracza próg zajazdu poleconego jej przez wykładowcę historii Alana Driscolla (w tej roli legenda kina Christopher Lee). Przybytek ów prowadzony jest przez niejaką panią Newless, w którą w znakomitym stylu wcieliła się Patricia Jessel UWAGA SPOILER Grała również Elizabeth Selwyn, co uświadomiłam sobie dopiero później... Szybciej dotarło do mnie, kim tak naprawdę jest autostopowicz (jej wspólnik) KONIEC SPOILERA. Newless spowija ciemna aura – nie widzi się jej, ale czuje każdą komórką swojego ciała, wrogość wręcz z niej emanuje i to dosłownie w każdej sekwencji z jej udziałem. Można polemizować, czy to dobrze, czy tak jaskrawa czytelność służy klimatowi, ale myślę, że nikt nie będzie miał wątpliwości, że Jessel idealnie wczuła się w postać narzuconą jej przez scenariusz. Historię tę pewnie można było rozpisać lepiej, wykrzesać z tego więcej tajemnicy, ale to już nie wina aktorki. Ona pokazała to, czego od niej oczekiwano... i to jak pokazała!

Oglądając „Miasto umarłych” nie można nie zauważyć podobieństw do pewnego głośnego filmu nakręconego na podstawie powieści. UWAGA SPOILER Mowa o „Psychozie” Alfreda Hitchcocka, ekranizacji książki Roberta Blocha. Jako że „Miasto umarłych” trafiło na ekrany kin kilka miesięcy po filmowej „Psychozie” i wziąwszy pod uwagę fakt, że pierwsze wydanie rzeczonej powieści Blocha ukazało się rok wcześniej, to można dojść do wniosku, że twórcy „Miasta umarłych” inspirowali się którymś z tych dzieł. Oficjalna wersja jest jednak taka, że zbieżności są dziełem przypadku, że omawiany obraz nie jest naśladowcą „Psychozy”. Szczerze mówiąc trudno mi w to uwierzyć. Mogę jeszcze uwierzyć w to, że zajazd/motel prowadzony przez niebezpieczną osobowość nie był zaczerpnięty z „Psychozy”, że narodził się on w głowie, którejś z osób pracujących nad „Miastem umarłych” samoistnie. Ale już uśmiercenie głównej bohaterki na długo przed finałem, w tamtych czasach było zabiegiem dosyć nowatorskim, w umysłach wielu ten zwrot akcji zapisał się, jako swoista wizytówka (nie jedyna zresztą) „Psychozy' Alfreda Hitchcocka. Ale to nie wszystko. Sprawę zniknięcia Nan w „Mieście umarłych” bada jej brat, Richard Barlow i jej chłopak Bill Maitland (w „Psychozie” mamy siostrę Marion Crane i także jej chłopaka). Chociaż gwoli ścisłości Billa jest mniej niż Patricii Russell, wnuczki wielebnego z Whitewood. Dodajmy do tego widok zasuszonego trupa kobiety, zamykający film Johna Llewellyna Moxeya i teraz odpowiedzmy sobie na pytanie, czy takie zbiegi okoliczności są możliwe? Według mnie nie, ale ja z natury jestem sceptyczką, więc... KONIEC SPOILERA. Jak już wspomniałam twórcy „Miasta umarłych” nie stawiają na tajemnicę – nie wykazują starań (a przynajmniej ja takowych nie zauważyłam) w kierunku odsuwania widzów od prawdy, chociaż fabuła dawała im taką możliwość. A wręcz się o to prosiła. Ale choć uważam to za duży błąd, choć gdyby nie ten krok „Miasto umarłych” zyskałoby mocny walor, to i tak nie mogłam oderwać się od ekranu. Nie, zupełnie nie przeszkadzały mi rażące podobieństwa do pewnej uwielbianej przeze mnie historii. Wręcz przeciwnie: znacznie uprzyjemniły mi seans horroru satanistycznego Johna Llewellyna Moxeya. Bądź co bądź całkiem pomysłowego. Bo choć zarys tej historii jest nader prosty, choć przekaz od początku jest bardzo klarowny (oczywistości gonią oczywistości), to w szczegółach widać niemałą kreatywność. Jak na tamte czasy. Chociaż sekwencja z kameralną potańcówką urządzoną w zajeździe pani Newless – nagłe urwanie się muzyki i „wyparowanie” gości – nawet w dzisiejszym kinie pewnie tchnęłoby świeżością. Groza tej sytuacji wynika z tego, o czym pisałam wcześniej: twórcy „Miasta umarłych” po raz kolejny łamią tutaj prawa fizyki, naginają rzeczywistość w takim stylu, że nie zdziwiłabym się, gdyby co poniektórym widzom nieprzyjemnie zakręciło się w głowie. Sama w takich przypadkach zawsze myślę (bądź mówię): Witamy w Strefie Mroku! Gęsią skórkę może też wywołać zachowanie epizodycznych postaci, mieszkańców Whitewood przechadzających się po przesadnie zamglonych uliczkach – zwłaszcza przeszywające spojrzenia dwóch kobiet posyłane w kierunku przyjezdnych. Ale napięcie przenika całą tę historię. Intensywne, mroczne zdjęcia Desomoda Dickinsona w połączeniu z raz złowieszczą, innymi razy wesołą muzyką, skomponowaną przez Douglasa Gamley'ego. Czego chcieć więcej? No może trochę tajemniczości i innego pomysłu na finalny pojedynek, bo taki sposób na walkę ze złem, na ekranie wypadł trochę groteskowo. Ale poza tym większych zastrzeżeń do projektu Johna Llewellyna Moxeya nie mam. Według mnie to kawał naprawdę dobrej roboty – mocno wciągającej i trzymającej w napięciu, nawet pomimo tych wszystkich oczywistości (to nawet pomaga w budowaniu suspensu). Pomimo rezygnacji, albo nieskuteczności podejmowanych prób, z tajemniczości, z konstruowania jakieś nadnaturalnej zagadki, którą moglibyśmy nieśpiesznie zgłębiać, powoli dochodzić do wstrząsającej prawdy. Swoją drogą nie wszystko łatwo przewidzieć. Ja na przykład nie spodziewałam się takiego finalnego widoku, ale i wcześniejsze manifestacje sił nieczystych zmuszały mnie do chwilowego zwątpienia w trafność mojego osądu. Bo mówiły: w Whitewood dosłownie wszystko może się zdarzyć.

Kto nie oglądał „Miasta umarłych” Johna Llewellyna Moxeya marsz przed ekran! Niechaj to dziełko wreszcie zostanie odkurzone, wydobyte z odmętów zapomnienia, w którym tkwił przez dziesiątki lat. Właściwie to od momentu swojego powstania – choć gościł na ekranach kin w paru krajach świata, to nie cieszył się wielkim zainteresowaniem. Przeszedł bez echa i ta zła passa nigdy się nie odwróciła. Ale my możemy to zmienić. Możemy dać życie tej produkcji, wciągnąć ją na afisz, na który tak naprawdę jeszcze nie miała okazji trafić. Trochę mi wstyd, że tak późno na ten obraz natrafiłam, ale jak to mówią: lepiej późno niż wcale. Słyszycie? Nieważne kiedy - ważne, żeby w ogóle dać szansę temu brytyjskiemu horrorowi satanistycznemu w reżyserii nieżyjącego już Johna Llewellyna Moxeya.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz