Robert Ziębiński „Stephen King. Instrukcja obsługi”
Publikował
między innymi w „Newsweeku”, „Nowej Fantastyce” i
„Przekroju”. Obecnie jest redaktorem naczelnym polskiej edycji
„Playboya”. W 2010 roku wydano jego pierwszą powieść
zatytułowaną „Dżentelmen”, a parę lat później „Wspaniałe
życie”. Poza tym ma na koncie takie pozycje non-fiction, jak
„Londyn. Przewodnik popkulturowy” i „Stephen King. Sprzedawca strachu” oraz opowiadania/nowele (m.in. antologie „17 szram” i
„Hardboiled. Antologia nowel Neo-Noir”). O kim mowa? Oczywiście
o Robercie Ziębińskim, autorze pierwszego polskojęzycznego
przewodnika po kompletnej twórczości Stephena Kinga. Próbował już
swoich sił w czymś podobnym – jego wydany w 2014 roku „Sprzedawca
strachu” też skupiał się na Kingu, ale zdecydowaną większość
owej publikacji zajęły recenzje filmów, z przewagą adaptacji i
ekranizacji twórczości tego amerykańskiego pisarza. Jak sam
Ziębiński przyznaje pozycja ta stanowi fundament jego drugiej
książki o Stephenie Kingu. Dużo obszerniejszej, przepięknie
wydanej przez Albatros i skierowanej tak do osób nieznających
twórczości człowieka zwanego mistrzem literackiego horroru, jak do
jego długoletnich fanów.
Kto
nie czytał „Sprzedawcy strachu” Roberta Ziębińskiego niech
tego nie robi. Jeśli już jest się zainteresowanym tym tematem,
lepiej od razu sięgnąć po książkę zatytułowaną „Stephen
King. Instrukcja obsługi”, bo w tamtej publikacji nie znajdziemy
nic, czego nie ma w tej nowszej. Wszystkie recenzje filmów i seriali
ze „Sprzedawcy strachu” włożono w omawiany tom, przy czym nie
odbyło się to na zasadzie kopiuj-wklej, bo poczyniono poprawki
stylistyczne. Wstęp, „bollywoodzka odsłona Kinga” (spokojnie,
ten rozdział jest krótki), omówienie pseudonimu Richard Bachman
oraz parę filmowych i literackich inspiracji Kinga – wszystkie te
dodatki ze „Sprzedawcy strachu” Ziębiński w „Instrukcji
obsługi” wykorzystał. Część z tego rozbudował, ale czy to
wystarczy, by zachęcić odbiorców „Sprzedawcy strachu” do
pochylania się nad drugą książką Ziębińskiego o Stephenie
Kingu? Pewnie nie. Taki efekt wywrzeć na nich może jednak to, co
dodano – materiały, których nie znaleźli w „Sprzedawcy
strachu”. A jest ich całkiem sporo.
„Stephen
King. Instrukcja obsługi” tym różni się od „Sprzedawcy
strachu”, że nie skupia się głównie na filmach, serialach i
miniserialach. Robert Ziębiński rozszerzył zakres swojej pracy nad
tym amerykańskim pisarzem. Ten polski dziennikarz i pisarz omówił
niemalże wszystko, co wiąże się z Kingiem na polu kulturalnym
(zdecydowaną większość tzw. dollar babies i komiksów opuścił,
tak samo wierszy), ale i nie szczędził informacji biograficznych. W
omawianej publikacji jest mnóstwo ciekawostek na temat Kinga i (tu
już dużo mniej) innych artystów, w jakiś sposób z nim
związanych. Zarówno tych, którzy z nim współpracowali, jak i
tych którzy go inspirowali albo którzy garściami czerpali z jego
twórczości. Bądź po prostu stali się jego Wiernymi Czytelnikami.
Jeśli chodzi o Stephena Kinga na ekranie, to oprócz tych recenzji,
które Ziębiński zawarł w „Sprzedawcy strachu” są i takie,
których tam nie znajdziemy. Z tego prostego powodu, że od wydania
tamtej książki minęło parę lat, w trakcie których powstało
trochę nowych produkcji. Nawet minirecenzja dopiero co wypuszczonego „Smętarza dla zwierzaków” Kevina Kolscha i Dennisa Widmyera
znalazła się w tej publikacji, więc bardziej aktualnie być już
nie mogło. To samo tyczy się literackiej twórczości Kinga – od
„Carrie” po „Uniesienie”, nie licząc opowiadań, nad którymi
Ziębiński też się pochyla, chociaż oczywiście nie omawia
wszystkich. W jego recenzjach nie brakuje obiektywnych informacji,
ale ogólny ich wydźwięk i tak jest mocno subiektywny. I tutaj
powtórzę to, o czym wspominałam w recenzji „Sprzedawcy strachu”:
Robert Ziębiński bardzo rzadko przyjmuje postawę, którą
osobiście kojarzę głównie z tzw. internetowymi znawcami, czyli
taką która sprowadza się do stwierdzenia „moja racja jest mojsza
niż twojsza”. Autor „Instrukcji obsługi” czasem owszem zdaje
się patrzeć na innych z góry – najbardziej rzuca się to w oczy
w recenzji telewizyjnej wersji „Desperacji” (powtórka ze
„Sprzedawcy strachu”) - ale najczęściej traktuje czytelnika jak
równego sobie. Z gustem, jak to z gustem: raz się pokrywają,
innymi razy nie. Pewnie nie znajdzie się ani jedna osoba, której
gust idealnie pokryje się z gustem Ziębińskiego. I jak to zwykle
bywa jednych co poniektóre oceny autora mocno zirytują, a innych
nie. Mam nadzieję, że ta druga grupa będzie większa, bo pomijając
już to, że taka postawa znacznie uprzyjemnia lekturę subiektywnych
recenzji, chciałabym, żeby Polacy przyjęli wreszcie tę zdawać by
się mogło oczywistą prawdę, że gdyby wszyscy myśleli podobnie,
to życie straciłoby nawet ten szczątkowy koloryt, który ma teraz.
Stałoby się niemiłosiernie nudne. Ale tego chyba nie muszę
tłumaczyć stałym czytelnikom subiektywnych recenzji. A
przynajmniej duża ich część powinna już przywyknąć do tego, a
nawet odnajdywać piękno w tej różnorodności. Ziębiński nie
zawsze okazuje pełną akceptację innych gustów, zdarza mu się
wywyższać. I w tych momentach faktycznie można się mocno
zdenerwować, nawet jeśli jest się typem osoby, która wprost
uwielbia zapoznawać się ze skrajnie odmiennymi od swoich
zapatrywaniami na różnego rodzaju osiągnięcia artystyczne. Ale to
na szczęście jest zjawiskiem rzadkim. W przewodniku Roberta
Ziębińskiego po życiu i twórczości Stephena Kinga takich
zgrzytów uświadczymy doprawdy niewiele, w przeciwieństwie do
obiektywnych informacji, twardych faktów na temat pisarza, któremu
udało się rozbić bank. Wspiąć się na takie szczyty, jakich za
życia nie osiągnął żaden pisarz (ani pisarka) specjalizujący
się w horrorze.
Recenzje
recenzjami, ale „Stephen King. Instrukcja obsługi” to nie tylko
spojrzenie Roberta Ziębińskiego na ów popkulturowy fenomen, jakim
bez wątpienia jest ten amerykański pisarz (dla jednych rzemieślnik albo
zwykły wyrobnik, a dla innych, w tym dla mnie, utalentowany artysta).
Autor rzeczonego tomiszcza, ku mojej ogromnej radości, poprosił też
inne osoby o wyrażenie swojego zdania na temat Kinga i przeprowadził
wywiady z osobami, których przynajmniej ze słyszenia zna chyba
każdy długoletni miłośnik literackich i filmowych horrorów.
Krótko o swoich kontaktach z twórczością Stephena Kinga napisali:
Wojciech Chmielarz, Robert Schmidt, Marta Guzowska, Artur Cieślar,
Katarzyna Puzyńska, Jakub Małecki, Remigiusz Mróz (cóż za
nawiązanie do prezesa Jarosława Kaczyńskiego, no nie mogłam się
nie uśmiechnąć), Mort Castle, Mariusz Czubaj i Rafał Kosik, a
Łukasz Radecki dostał cały dział poświęcony „Mrocznej Wieży”.
Już to znacznie uatrakcyjnia ową publikację, ale prawdziwą
perełką są wywiady. Peter Straub, który to wraz z Kingiem napisał
dwie powieści, „Talizman” i „Czarny dom”, ale za jego opus
magnum (i słusznie) uważa się doskonałą „Upiorną opowieść”,
mówił nie tylko o swojej współpracy z tzw. królem czy też
niekoronowanym królem literackiego horroru, ale również o czymś,
co sama mówię każdemu komu chce się tego słuchać, a mianowicie
potężnym manipulacyjnym narzędziu politycznym, jakim jest strach,
a ściślej strach przed obcością, bo jak przytomnie zauważa
Straub najbardziej boimy się tego czego nie znamy. A nie od dziś
wiadomo, że przerażonym narodem łatwiej się rządzi. Poza
Straubem Ziębiński przepytał Lisę i Louise Burns (znane z występu
w „Lśnieniu” Stanleya Kubricka); porozmawiał z filmowcem Tommym
Lee Wallace'em, twórcą m.in. kultowego miniserialu „To”, który
ma dokładnie takie samo zdanie na temat budżetów filmów grozy,
jak ja; Mickiem Garrisem, który to jest znany głównie jako reżyser
adaptacji i ekranizacji prozy Kinga; Zakiem Hilditchem, reżyserem
bardzo dobrej netflixowej ekranizacji minipowieści głównego
bohatera „Instrukcji obsługi” Ziębińskiego, pt. „1922”
oraz pisarzem Robertem McCammonem. Ten ostatni powie nam trochę o
rynku wydawniczym, o smutnym losie jaki spotyka wielu autorów
horrorów, o ich bezskutecznych wysiłkach odwrócenia złej passy
rzeczonego gatunku, ale i o takich, co to idą na łatwiznę. O
niesprawiedliwości, z jaką spotyka się horror w światku
wydawniczym. Bije z tego w pełni uzasadniona frustracja. Odniosłam
wrażenie, że również za sprawą Stephena Kinga, a ściślej
wyglądało mi to trochę tak, jakby McCammon miał żal głównie do
wydawców i fanów tzw. Mistrza Horroru, o to, że tak zapatrzyli się
w niego, że prawie nie zauważają innych talentów specjalizujących
się w literackiej grozie. I trudno nie przyznać mu racji. To tyle
jeśli idzie o ogół książki zatytułowanej „Stephen King.
Instrukcja obsługi”, bo gdybym miała porwać się na szczegóły,
to nie odeszłabym od klawiatury do jutra. Informacji jest tu
dosłownie od zatrzęsienia (Ziębiński na przykład sporo rozwodzi
się o niegdysiejszym alkoholizmie, i co prawda mniej, ale zawsze o
pociągu do narkotyków Kinga, przekładając to też na jego
twórczości: niektórzy pewnie uznają, że w stopniu mocno
przesadzonym), publikacja ta jest wręcz naładowana mniej i bardziej
znanymi faktami na temat tego jakże poczytnego pisarza. A wszystko
jest spisane przystępnym, barwnym językiem (bez eksperckiego
żargonu), w którym uwidacznia się takie gawędziarstwo, jakie
fanom prozy Stephena Kinga jest doskonale znane. No dobrze, nie do
końca takie, ale na pewno podobne. Poza tym wydanie to (w twardej
oprawie) opatrzono grafikami, indeksem i podzielono na działy, w
których dosłownie wszystko tak ładnie porozkładano, że książka
praktycznie sama się czyta. Nie ma rozgardiaszu, chaosu
informacyjnego, nie ma tu ani grama niechlujstwa, tak ze strony
autora, jak wydawców. Bardzo staranne, piękne wydanie, które
będzie niemałą ozdobą mojej domowej biblioteczki. Walory
estetyczne to jedno, ważniejsze jest jednak to, że dzieło owo będę
traktować jako jedno z cenniejszych źródeł informacji na temat
życia i twórczości Stephena Kinga. Z całą pewnością jeszcze
wiele razy powrócę do tej publikacji. Bo nie dość, że wybornie
się to czyta (poza tymi sporadycznymi próbami deprecjonowania przez
autora innych gustów), to w dodatku, z mojego punktu widzenia,
książka ta ma niemałą wartość edukacyjną.
„Stephen
King. Instrukcja obsługi” może być oczywiście nazywany
przewodnikiem po życiu i twórczości Stephena Kinga, ale nie
chciałabym by był on traktowany jako wyznacznik tego co należy
przeczytać i obejrzeć, a czego nie. Obiektywne informacje, w tym
intertekstualność między tekstami Kinga, nawet interpretacje
Roberta Zielińskiego owszem mogą być cennymi wskazówkami dla
podróżników po światach Kinga, ale przy wyborze lektur i filmów
zawsze lepiej kierować się własnym nosem, niż zdaniem innych. Tak
uważam, chociaż oczywiście można mieć na ten temat inne zdanie.
W każdym razie jeśli jest się fanem twórczości Stephena Kinga,
ale i jeśli dopiero planuje się przygodę z jego prozą (i filmami,
serialami, miniserialami opartymi na jego tekstach, ze scenariuszami
włącznie), to po tę pozycję wypada sięgnąć. Warto, ale jak już
dałam do zrozumienia z otwartym umysłem, bez przywiązywania
nadmiernej wagi do subiektywnych ocen autora. I niech Was nie zraża
objętość tej książki (trochę ponad sześćset stron
wypełnionych głównie raczej drobnym drukiem), bo wchłania się w
iście błyskawicznym tempie. Tak przystępnie jest napisana, tak
doskonale wydana. Chociaż podejrzewam, że niektóre z tych osób,
którym znana jest publikacja Roberta Ziębińskiego o nazwijmy to
ekranowej odsłonie Stephena Kinga, nie będą zadowoleni z tego, że
wykorzystał te same teksty w omawianym dziele. Ale myślę, że
wynagrodzi im to cała reszta tego dosyć obszernego tekstu,
napisanego przez prawdziwego (nie czytaj: bezkrytycznego) fana
twórczości Stephena Kinga.
Tej pozycji nie czytałam i raczej po nią nie sięgnę.
OdpowiedzUsuńBardzo fajnie napisane. Pozdrawiam serdecznie !
OdpowiedzUsuń