środa, 6 maja 2020

„The Wretched” (2019)


Siedemnastoletni Ben, którego rodzice są w separacji, przyjeżdża na jakiś czas do ojca mieszkającego w małym nadmorskim miasteczku. Pewnej nocy zauważa dziwne stworzenie w pobliżu domu, a wkrótce potem mieszkający w sąsiedztwie kilkuletni chłopiec daje mu do zrozumienia, że z jego matką jest coś nie w porządku. Ben zaczyna podejrzewać, że jego sąsiadka została opanowana przez wiedźmę porywającą dzieci. Ze swoich obaw zwierza się nowej przyjaciółce Mallory, ale nie udaje mu się przekonać jej do swoich racji. Chłopak próbuje więc w pojedynkę powstrzymać wyjątkowo groźną czarownicę.

„The Wretched”, drugi pełnometrażowy film, po horrorze komediowym „Deadheads” (2011) braci Pierce, Bretta i Drew T., powstał w oparciu o ich własny scenariusz zainspirowany między innymi powieścią „Wiedźmy” Roalda Dahla oraz dwiema legendami: o niejakiej Black Annis, która miała mieszkać na drzewie lub w jaskini i żywić się dziećmi oraz Boo Hag, która jakoby nosiła ludzką skórę. Pierce'owie czerpali też z filmów: na przykład „Coś” Johna Carpentera, filmowej wersji „Wiedźm” Dahla w reżyserii Nicolasa Roega, a nawet „E.T.” Stevena Spielberga. W warstwie wizualnej starali się zawrzeć odniesienia przede wszystkim do „Halloween” Johna Carpentera. Pierwszy pokaz „The Wretched” odbył się w lipcu 2019 roku na Fantasia International Film Festival, a na Grimmfest 2019 otrzymał nagrodę Best Scare.

Brett i Drew T. Pierce z horrorami są związani od dzieciństwa, co w dużym stopniu zawdzięczają swojemu własnemu ojcu – jego pracy na planie „Martwego zła” Sama Raimiego, w charakterze twórcy efektów wizualnych. W kształtowaniu ich wielkiej miłości do horrorów niebagatelną rolę miały też pierwsze seanse takich kultowych obrazów, jak „Koszmar z ulicy Wiązów” Wesa Cravena, „Duch” Tobe'a Hoopera oraz „Postrach nocy” Toma Hollanda”. I właśnie z tym ostatnim przede wszystkim jest kojarzony „The Wretched”, horror o wiedźmie z sąsiedztwa. Ale na tym nie koniec. Wybrzmiewają tutaj również echa „Okna na podwórze” Alfreda Hitchcocka, a jeszcze silniej „Niepokoju” D.J. Caruso oraz „Inwazji porywaczy ciał” Jacka Finneya, ponadczasowej powieści po raz pierwszy (i bynajmniej nie ostatni) przeniesionej na ekran w 1956 roku przez Dona Siegela. Bracia Pierce rozpoczęli pracę nad „The Wretched” z myślą o reinterpretacji mitu o czarownicach, o innym zestawieniu znanych również z folkloru reguł, jakimi rządzą się te fantastyczne historie. Innymi słowy chcieli stworzyć coś nowego z czegoś starego. I na moje oko, to im się udało. Stworzyli wyróżniający się wizerunek czarownicy, która jednak ma w sobie coś znajomego. Znawcy światowego folkloru pewnie bez trudu dopatrzą się w niej podobieństw do niektórych legendarnych wiedźm, z kolei miłośnicy kina grozy powinni z łatwością znaleźć w niej cechy celowo czy przypadkowo zapożyczone z innych dzieł gatunku. A przynajmniej jedną, nader charakterystyczną właściwość. W „The Wretched”, na dobrą sprawę, dokonano połączenia kilku motywów znanych z innych utworów filmowych i/lub literackich, nie traktujących jednak o czarownicach. Wampira z sąsiedztwa („Postrach nocy”), czy przynajmniej domniemanego seryjnego mordercę z sąsiedztwa („Niepokój”) zastąpiono czarownicą, która „wypełzła” z głębi lasu i przejęła ciało sympatycznej zamężnej kobiety z dwójką dzieci. Jedynymi osobami przeczuwającymi, że „tu złego coś się skrada” są syn opanowanej przez czarownicę biedaczki, mały chłopiec imieniem Dillon oraz siedemnastoletni Ben, który właśnie zamieszkał obok. Ten ostatni nie zamierza długo tutaj zabawić. Jego od jakiegoś czasu pozostający w separacji rodzice wspólnie uznali, że krótki pobyt u ojca, w tym nadmorskim miasteczku, dobrze mu zrobi, ponieważ chłopak ostatnio sprawia pewne problemy wychowawcze. Pakuje się w kłopoty, co zapewne jest powodowane nie tylko burzą hormonów, ale także niemożnością znalezienia innej drogi ujścia dla gniewu, smutku i rozczarowania wynikającymi z separacji rodziców. Wcielający się w tę rolę mało doświadczony aktor, John-Paul Howard, moim zdaniem spisał się całkiem nieźle. Na pewno dużo lepiej od Piper Curdy kreującej Mallory, postać nowej przyjaciółki Bena, z zadatkami na kogoś więcej. Ta dwójka ewidentnie ma się ku sobie, ale to nie jedyna osoba, do której główny bohater „The Wretched” zbliża się (w inny sposób) już w pierwszych dniach swojego pobytu u ojca. Jest jeszcze wspomniany już Dillon (dobra robota małego Blane'a Crockarella), który jako pierwszy zauważa, że... jego matka zachowuje się zupełnie jak nie ona. Brzmi znajomo? Tak, tak, nowa porywaczka ciał na horyzoncie! Tyle że ten straszny proceder przebiega tutaj zgoła inaczej niż w „Inwazji porywaczy ciał”. Pierce'owie postawili na coś bardziej makabrycznego. Coś, czego nie starają się ukryć – wyraźnie to sygnalizują już w chwili przybycia (doprawdy niespotykany środek transportu) czarownicy z lasu do cywilizacji. Sennej okolicy, która naturalnie od tego momentu będzie coraz mniej spokojna. A wszystko przez szaleństwa Bena... Tak w każdym razie będą widzieć to inni. Odbiorcy filmu natomiast zobaczą dość, by wyrobić w sobie przekonanie, i to jeszcze przed nim samym, że wbrew temu, co myślą inni, chłopak jest na jak najbardziej właściwym tropie. Ma słuszność wypatrując zagrożenia w domu obok. Co więcej, nie myli się sądząc, że ma do czynienia z najprawdziwszą wiedźmą. Ze starożytnym stworzeniem polującym na dzieci, którymi najpewniej (widać to już w prologu) się żywi. A to tylko jedno z zagrożeń, jakie niesie ta nieproszona obecność. Ben z czasem odkrywa... coś, co wprawdzie samo w sobie wielką kreatywnością się nie odznacza, ale i tak byłam mile zaskoczona. Nie spodziewałam się takiego motywu po opowieści o czarownicy. Co więcej: pasuje idealnie!

W warstwie technicznej „The Wretched” uwidacznia się wpływ kina grozy lat 80-tych XX wieku, przy czym akcja została osadzona w czasach nam współczesnych. Okraszone nastrojową i całkiem mocno zróżnicowaną, obfitującą w złowieszczo brzmiące kompozycje, których autorem jest Devin Burrows (a inspirował się między innymi twórczością Bernarda Herrmanna, chyba najbardziej znanego ze swojego wkładu w „Psychozę” Alfreda Hitchcocka) ścieżką dźwiękową, nie mniej klimatyczne zdjęcia Conora Murphy'ego. Z lekka przyblakłe barwy, sporo szarości, ale i dostatecznie zagęszczonych ciemności oraz słonecznej pozornej sielankowości. Małomiasteczkowa idylla, która jak widać i czuć, jest jedynie płaszczykiem skrywającym istny koszmar. Brett i Drew T. Pierce najwyraźniej dobrze się czują w takich klimatach. Doskonale odnajdują się w tych dobrze znanych długoletnim fanom horrorów małomiasteczkowych realiach, które tylko z wierzchu przybierają postać bezpiecznej przystani dla ludzi złaknionych ciszy i spokoju. W horrorach tego typu spod powierzchni powinien praktycznie od początku wydobywać się brzydki zapach. We wprawnych reżyserskich rękach takie miejsca już od otwarcia czuć zgnilizną. Toczącą je od środka. Bracia Pierce odmalowali przed moimi oczyma właśnie taki zakątek – kolejne małe miasteczko, które można powiedzieć ma dwa przeciwstawne wymiary. Efektywnie się przenikające. Dodajmy do tego praktyczne efekty specjalne... To jeden z najczęściej wyróżnianych przez widzów osiągnięć dokonanych przez ekipę „The Wretched”. Reżyserzy i zarazem scenarzyści omawianej produkcji zdecydowanie bardziej cenią takie dodatki od cyfrowych. Uważają, że jest w nich jakaś zachwycająca magia i sporo czystej zabawy na planie filmowym. „The Wretched” co prawda dosłownie przepełniony efektami specjalnymi nie jest – niektórzy mogą nawet powiedzieć, że pojawiają się one z rzadka – ale te które są, robią wrażenie. W każdym razie mają szansę przykuć uwagę tych sympatyków kina, którzy wyżej od generowanych komputerowo obrazów cenią sobie namacalne, fizycznie obecne na planie dodatki. W tym przypadku ukierunkowane na zasiewanie w widzach podskórnego niepokoju oraz niesmaku, może nawet szoku, bo podejrzewam, że niektórzy co mniej obyci z kinem gore odbiorcy „The Wretched” mogą tak silnie zareagować na te wspaniałe owoce pracy ludzi bezsprzecznie bez pamięci zakochanych w starej szkole filmowego horroru. Natomiast te osoby, które mają już jakieś doświadczenie z dosadniejszymi obrazami grozy... Cóż, nie sadzę, żeby wstręt ich ogarniał, ale przypuszczam, że co najmniej część z nich doceni, a może nawet tak jak ja trochę pozachwyca się tym, niestety we współczesnym kinie grozy niezbyt często spotykanym, praktycznym podejściem do procesu tworzenia filmowego horroru. Zwłaszcza ujęcia nienaturalnego wybrzuszania się, przestawiania, kotłowania pod skórą mają w sobie jakiś magnetyzm, ale myślę, że na wyróżnienie zasługuje też jeden umiarkowanie krwawy moment dość dokładnie pokazany w późniejszej partii „The Wretched” i oczywiście wygląd samej wiedźmy. Jej właściwa postać: pokraczna, niepozbawiona zwinności, ale i mająca w sobie jakąś ociężałość. Oraz posiadająca wyjątkowo giętkie stawy. Niektóre jej ruchy kojarzyły mi się z opętanymi przez demony w horrorach satanistycznych (Regan MacNeil, Emily Rose, na przykład), ale nie powiedziałabym, że wiedźma Pierce'ów dokładnie taki efekt daje. Blisko, ale jeszcze niezupełnie to. Tak czy inaczej wszystko byłoby cacy, gdy nie przedostatni zwrot akcji. Największa niespodzianka, która jakoś mi się nie klei. Poskładać tego w logiczny ciąg wydarzeń, pomimo usilnych starań, nie zdołałam. Co jeszcze nie oznacza, że takowy nie istnieje. Szukajcie, a znajdziecie... Może. Ostatnie uderzenie, choć standardowe, przyjęłam już z otwartymi ramiona, bo UWAGA SPOILER zdążyło już ogarnąć mnie nieprzyjemne przeczucie, że rzecz zmierza do przesłodkiego happy endu. I nie chodzi o psa, bo akurat ten fortunny obrót sprawy niezmiernie mnie ucieszył KONIEC SPOILERA.

„The Wretched”: mocno trzymająca w napięciu, całkiem mroczna przygoda zgotowana przez długoletnich fanów horrorów innym długoletnim fanom gatunku. Powrót do przeszłości smacznie doprawiono nowoczesnością. Taki moim zdaniem w wielkim skrócie jest drugi pełnometrażowy obraz braci Pierce, Dana i Drew T. I gdyby nie ten według mnie nieprzemyślany zwrot akcji w dalszej części filmu... Pewnie nawet w takim wypadku „The Wretched” nie urósłby w moich oczach do rangi arcydzieła kina grozy, ale bez wątpienie jeszcze by zyskał. A tak, ostał się tylko dobry horror o fanatycznie prezentującej się wiedźmie z sąsiedztwa. Tylko? Co ja piszę? Toż to dość by pogratulować sobie wyboru tego filmu. I dopisać braci Pierce do listy artystów, na karierę których trzeba mieć baczenie. A przynajmniej ja po seansie „The Wretched” taki obowiązek poczułam. Nie obiecuję jednak, że każdy miłośnik horrorów tak to odbierze. Poszukiwacze maksymalnie oryginalnych i/lub bardziej rozbudowanych opowieści grozy, ale i osoby, które wyżej cenią sobie efekty komputerowe od praktycznych w mojej ocenie mają na to mniejszą szansę. Ale kto wie? Może „The Wretched” u niektórych z nich rozpali nową miłość. Do prostych opowieści grozy nakręconych tak jakoś „nie po dzisiejszemu”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz