Stephen King „Jest krew...”
„Jest
krew...” (oryg. „If It Bleeds”) to już czwarty zbiór czterech
minipowieści od Stephena Kinga. Najpierw były „Cztery pory roku”,
zawierające między innymi takie przeniesione na ekran utwory, jak
„Skazani na Shawshank”, „Pojętny uczeń” (film: „Uczeń
szatana”) i „Ciało” (film: „Stań przy mnie”). W zbiorku
„4 po północy”, w Polsce wydanym też po tytułem „Czwarta po
północy”, mamy natomiast takie dotychczas zekranizowane tytuły,
jak „Langoliery” (miniserial: „Pożeracze czasu”) i
„Tajemnicze okno, tajemniczy ogród” (film: „Sekretne okno”),
a z „Czarnej bezgwiezdnej nocy” jak na razie trzy utwory
zostały przełożone na język filmu: „1922”, „Wielki kierowca" i „Dobrane małżeństwo". „Jest krew...”
to bez wątpienia też łakomy kąsek dla filmowców i niekoniecznie
tylko tych zainteresowanych horrorem. Zebrane w tym tomie opowieści
cechują się nader subtelnym podejściem do gatunku, z którym
Stephen King przede wszystkim jest kojarzony. Co prawdę
powiedziawszy nietypowe dla tego pisarza nie jest. Światową
premierę „Jest krew...” pierwotnie zaplanowano na początek maja
2020 roku, ale z uwagi na pandemię COVID-19 zdecydowano się trochę
przyśpieszyć to przez wielu wyczekiwane wydarzenie. Pierwsze
wydanie „Jest krew...” (również polskojęzyczne) ukazało się
w drugiej połowie kwietnia 2020 roku i generalnie spotkało się z
bardzo dobrym przyjęciem, także krytyków.
„Sądzę,
że przeważnie żyjemy samotnie. Z wyboru […] albo po prostu
dlatego, że tak ten świat jest urządzony.”
„Telefon
pana Harrigana”, jak zdradza Stephen King w posłowiu,
został zainspirowany filmem obejrzanym przez autora jeszcze w
dzieciństwie oraz pewnym osobistym doświadczeniem, ale miłośnicy
jego prozy pewnie dojdą do wniosku, że King, być może bezwiednie,
czerpał też ze swoich „Małych ludzi w żółtych płaszczach”,
ze zbioru powiązanych ze sobą opowieści pt. „Serca Atlantydów”.
W „Telefonie pana Harrigana” też mamy chłopca, Craiga, który
zaprzyjaźnia się z mężczyzną w podeszłym wieku, który
zatrudnił go w charakterze czytelnika. Craig wykonuje też inne
drobne prace dla swojego majętnego sąsiada, ale przede wszystkim
zapewnia mu codzienne spotkania z beletrystyką. Pan Harrigan to
emerytowany biznesmen, spędzający jesień swojego życia w wiosce o
nazwie Harlow. Staruszek bytuje w zaskakująco skromny, jak na tak
bogatego człowieka, sposób. Nie otacza się drogimi przedmiotami,
technologicznych nowinek unika wręcz jak ognia. A właściwie to
unikał. Bo „Telefon pana Harrigana” to opowieść retrospektywna
– przenosząca nas do niezbyt odległej przeszłości, której
narratorem jest dorosły już Craig, wspominający dawne czasy. Z
tych oto wspominek szybko wyłania się obraz wielkiej i
niecodziennej przyjaźni, która prawdopodobnie w pewnym sensie
przetrwała nawet śmierć. A wszystko za sprawą tytułowego
telefonu... Intrygującego przekaźnika, acz niekoniecznie
wymyślonego przez samego Kinga (co wnoszę z jego posłowia). Zanim
jednak wkroczy nieznane, King odmaluje całkiem poruszający obraz
wspaniałej przyjaźni i zarazem relacji typu mentor-uczeń. Pan
Harrigan dla małego Craiga jest autorytetem, skarbnicą wiedzy o
świecie, osobą, z doświadczenia życiowego której chętnie
czerpie. Czy to go wzbogaca, czy raczej zamienia w bezwzględnego
cynika, myślącego w kategoriach wyłącznie osobistych zysków i
strat? Na to pytanie sami musimy sobie odpowiedzieć podczas tej
sentymentalnej podróży przez dość burzliwy żywot dorastającego
chłopca, coraz bardziej przekonanego, że nawiązał kontakt ze
światem umarłych. Ze śmiercionośną siłą, z której
paradoksalnie czerpie pociechę, ale i swoistą siłę. Jednocześnie
jednak wydaje się, że Craig prostą drogą zmierza ku całkowitemu
zatraceniu. Czy przekroczy punkt, z którego nie ma już odwrotu? A
może w porę zdusi w sobie pokusę maksymalnego wykorzystania
ogromnej władzy, jaka została mu dana? „Telefon pana Harrigana”
to nie tylko opowieść o młodym człowieku, który znalazł się na
swego rodzaju rozdrożu, ale także o nieodpartej potrzebie
gromadzenia drogich przedmiotów mających ułatwiać nam życie, ale
jeśli odpowiednio na to spojrzeć, to tylko je utrudniają.
Zabierają nam prywatność, ale i cenny czas, który powinniśmy
raczej poświęcać bliskim nam osobom. Bo tak szybko odchodzą...
Wzruszająca to opowieść z minimalną dawką grozy, jeśli w ogóle
można to tak nazwać. Nawiasem mówiąc, pojawia się w tym utworze
drobne nawiązanie do „Skazanych na Shawshank”: pada nazwa tego
wymyślonego przez Kinga więzienia. Autor wspomina też swoje
ulubione (fikcyjne) miasto: Castle Rock w stanie Maine.
„Życie
Chucka” powstało z połączenia odrębnych historii,
których na dodatek Stephen King nie ułożył chronologicznie. To
znaczy narodziła się z tego jedna, spójna opowieść, ale
zapoznajemy się z nią od końca... Ciekawy, ale i dość ryzykowny
sposób serwowania opowieści. W dodatku tak zróżnicowanej
tematycznie. Najpierw dostajemy nader zaskakujący i zmuszający do
myślenia trzeci akt oparty na motywie apokaliptycznym. Wszystko
wskazuje na to, że świat niedługo się skończy i nastąpi to z
winy człowieka. Gatunku, który dawno temu wypowiedział wojnę
Matce Naturze i teraz ją przegrywa. Tylko kim jest Chuck? Człowiek,
którego podobizna pojawia się między innymi na bilbordach.
Jegomość najwyraźniej nieznany szerszemu społeczeństwu, ale
gorąco żegnany przez nie wiadomo kogo po trzydziestu dziewięciu
latach pracy. Mężczyzna, który właśnie przechodzi na emeryturę
i z jakiegoś powodu ktoś uznał, że całe miasto (cały świat?)
powinien się o tym dowiedzieć. King konsekwentnie podsyca ciekawość
czytelnika w tym doskonale pomyślanym kawałku, po to by na
koniec... Spuścić niemałą bombę! Potem przechodzimy do aktu
drugiego, który dosłownie wymęczyłam. Autor z całą
szczegółowością przedstawia pewien spontaniczny uliczny występ,
do którego dochodzi z inicjatywy człowieka, w przeszłość którego
zagłębimy się w ostatnim, czyli pierwszym akcie. Tutaj na powrót
wkracza nieznane, uosabiane przez zagadkowy pokój w wieżyczce. Od
dawna przez nikogo nie odwiedzane pomieszczenie w domu dziadków
naszego małoletniego bohatera, pod opiekę których trafił po
tragicznej śmierci swoich rodziców. Melancholijna, zaskakująca i
dość przygnębiająca to opowieść o radościach i mękach
dorastającego chłopca, który wiele w życiu już przeszedł i
który najpewniej najgorsze ma dopiero przed sobą. Ten człon „Życia
Chucka”, tak samo jak „Telefon pana Harrigana” dobitnie
pokazują, że Stephen King nie zatracił daru magicznego pisania o
dzieciństwie, który jak wiadomo z największą mocą unaocznił w
swojej kultowej powieści pod tytułem „To”.
Tytułowa
minipowieść, „Jest krew, są czołówki”, została
zrodzona z tęsknoty Stephana Kinga za Holly Gibney, bohaterką jego
kryminalnej trylogii, w skład której wchodzą „Pan Mercedes”,
„Znalezione nie kradzione” i „Koniec warty” oraz powieści
„Outsider”. Autor chciał sprawdzić, co u niej słychać. U
stworzonej przez siebie postaci, którą autentycznie pokochał.
Przed lekturą „Jest krew, są czołówki” warto zapoznać się z
wcześniejszymi przygodami Holly Gibney i jej przyjaciół. Zwłaszcza
„Outsiderem”, bo powiedziałabym, że to taki ciąg dalszy tamtej
historii. W każdym razie tematyka bardzo zbliżona. Motyw przewodni
praktycznie ten sam, co w „Outsiderze”, choć oczywiście inaczej
poprowadzony. Prywatna detektyw, Holly Gibney, natrafia na trop,
który przywołuje nieprzyjemne skojarzenia ze śledztwem, w którym
jakiś czas uczestniczyła u boku policjanta Ralpha Andersona.
Wszystko zaczyna się od zamachu bombowego na jedną ze szkół. Są
ofiary, głównie wśród nieletnich, ale nie dlatego Holly decyduje
się zająć tą sprawą. Jej uwagę przykuwa jeden z dziennikarzy
telewizyjnych, przekazujących relację na żywo z miejsca masowej
zbrodni. Naszej ekscentrycznej pani detektyw coś w tym człowieku
nie pasuje, ale potrzebuje czasu na odkrycie, w czym rzecz. Wraz z
olśnieniem przychodzi strach. Strach, któremu nie może się
poddać, bo jest jedną z niewielu osób żyjących na tym padole,
które są świadome zagrożenia, jakie może nieść owa istota.
Mężczyzna o nieszkodliwej, wzbudzającej wręcz sympatię
powierzchowność, który najprawdopodobniej pod tą fałszywą maską
skrywa potworne oblicze. Albo główna bohaterka „Jest krew, są
czołówki” ulega swego rodzaju paranoi (to nie byłby zresztą jej
pierwszy raz), mającej swoje źródło w traumatycznych przeżyciach
z Teksasu. Strasznych wspomnieniach, z którymi, co naturalne, nie
udało jej się jeszcze do końca uporać. Im bardziej jednak
zagłębia się ona w tę sprawę, tym bardziej umacnia się w
przekonaniu, że jej podejrzenia względem dziennikarza są jak
najbardziej słuszne. Holly nie angażuje w to swoich przyjaciół, z
obawy przed, ma co do tego absolutną pewność, nieuchronnym
zagrożeniem ze strony tego przebiegłego wroga. Ale i wygląda na
to, że nie chce dzielić się z nimi straszną wiedzą, którą sama
stosunkowo niedawno posiadła, bo... Istnieją na tym świecie rzeczy
tak przerażające, że lepiej o nich nie wiedzieć. A przynajmniej z
takiego założenia wydawała mi się wchodzić nasza dzielna Holly
Gibney. „Jest krew, są czołówki” to najdłuższy tekst z tego
zbioru. Dość mocno trzymająca w napięciu, mimo że to zasadniczo
powtórka z rozrywki, przystępnie rozpisana opowieść o kobiecie
starającej się powstrzymać bezwzględnego dziennikarza, który
zaczął zabijać nie tylko i nawet nie przede wszystkim dlatego, że
straszna śmierć to jeden z najbardziej pożądanych przez
przedstawicieli mass mediów towarów. Bo to się dobrze sprzedaje,
ludzie chcą to oglądać. Śmierć ich przyciąga, fascynuje...
Innymi słowy King daje nam próbkę wykładu, który przypomniał mi
przedmowę do jego zbioru opowiadań pt. „Nocna zmiana” (a już
bardziej wprost autor wspomina „Nocnego Latawca”, jedno z
opowiadań, które zamieścił w jeszcze innym swoim zbiorze
krótszych tekstów, a mianowicie „Marzeniach i koszmarach”). Ale
to tak na poboczu, bo „Jest krew, są czołówki” to przede
wszystkim wielce niebezpieczne śledztwo niezwykle zdeterminowanej i
oddanej przyjaciołom, dobrze znanej miłośnikom prozy Kinga,
bohaterki, która jest gotowa zaryzykować nawet własne życie, by
powstrzymać potwora w ludzkiej skórze. Uważa to wręcz za swój
obowiązek.
„Szczur”
zaczął się dla mnie od silnych skojarzeń z „Workiem kości” tego samego autora. Główny bohater tej dość osobliwej
minipowieści, nauczyciel akademicki i niespełniony pisarza, Drew
Larson, tak samo jak Mike Noonan postanawia zaszyć się w TR-90,
małej miejscowości w stanie Maine. W domku odziedziczonym po ojcu.
Drew zamierza napisać powieść, o czym od dawna marzył. Udało mu
się stworzyć kilka opowiadań, ale jego ostatnie podejście do
powieści nieomal doprowadziło go do szaleństwa. Co więcej
sprowadził bezpośrednie zagrożenie też na swoich najbliższych,
żonę i dwójkę dzieci. Pisząc powieść? A widzicie, zawód
pisarza też może być skrajnie niebezpieczny... Teraz Drew jest
praktycznie pewny, że uda mu się wreszcie spełnić swoje
największe marzenie, bo nie tylko nawiedził go obiecujący pomysł
na dłuższą historię (western, jeśli chodzi o ścisłość), ale
i wygląda na to, że cały świat przedstawiony niemal od razu
automatycznie złożył mu się w głowie. Wystarczy już tylko
przelać to na papier. Niby pod czyjeś dyktando. Larson uznaje, że
najlepiej zacząć w zacisznym domku niegdyś należącym do jego
ojca, w którym jak się domyślamy wydarzy się coś...
nieoczekiwanego. Dziwacznego można by rzec. Odcięty od świata
przez wichurę mężczyzna przeżyje tam coś, czego nikt jeszcze nie
przeżył. Coś owszem, faustowskiego, czego King zresztą nie
ukrywa, ale w zdecydowanie bardziej cudacznej odsłonie. Dłuższe
rozwinięcie, które powinno przynajmniej częściowo zaspokoić
apetyt tych osób, które stęskniły się za gawędziarstwem
Stephena Kinga i naprawdę zdumiewający zwrot akcji. W odciętym od
świata domku dochodzi oto do niezwykłego spotkania, które
prawdopodobnie zostało wyśnione w trawionym gorączką umyśle
człowieka, przynajmniej podświadomie, zadręczającego się
potworną niemocą twórczą. Brakiem weny, co oczywiście stanowi
kolejny punkt wspólny z „Workiem kości”. Tak, to na pewno sen.
Bo takie cuda to... u Kinga! Więc chyba nie. Chyba jednak Larson
tego nie wyśnił. Tak, w świecie Stephena Kinga takie baśniowe
postacie mogą spokojnie egzystować i dokonywać swoich niemałych
cudów. Z gatunku tych, jakie spotkać możemy choćby w cenionym
przez Kinga opowiadaniu „Małpia łapka” autorstwa Williama
Wymarka Jacobsa? O tej historii King też nie omieszka w „Szczurze”
wspomnieć (podobieństwo do swojego własnego opowiadania ze zbioru
„Wszystko jest względne”, już przemilczy), ale to nie oznacza
jeszcze, że zderzy nas i swojego bohaterka z czymś utrzymanym w
podobnym duchu. Może to jeden z tych nielicznych przypadków, w
których należy brać, co los nam zsyła i o nic nie pytać. Bo
przecież nie każda decyzja pociąga za sobą nieprzyjemne
konsekwencje. Tym bardziej, gdy się ją wyśni... Naprawdę niezłe
dziwo z tego „Szczura”. Wciągające, i to jak. I zwariowane –
i to dopiero jak!
Stephen
King w niezłej formie. Minipowieści zamieszczone w „Jest krew...”
ciężko wprawdzie uznać za pełnokrwiste horrory, za którymi
pewnie niejedna osoba zakochana w jego piórze zdążyła się już
mocno stęsknić (ja na pewno), ale taka dawka nadnaturalności, tak
na pocieszenie, mi wystarczy. Dobre i to. Teksty zamieszczone w tym
zbiorze może i nie porwały mnie z całą mocą, na jaką stać tego
pisarza, ale mają coś w sobie. Jakąś magię. Magię
zachwycających światów, ale i naznaczonych różnymi nietypowymi i
złowieszczymi przejściami, jak zwykle u Kinga, bohaterów, z
którymi z łatwością można się zaprzyjaźnić. Mimo albo raczej
dzięki temu, że nie są idealni, że zdarza im się popełniać
błędy. Nawet takie, które mogą przesądzić o czyimś życiu bądź
śmierci. Bo to zwyczajni ludzie w niezwyczajnych sytuacjach są.
Czyli jak zwykle u Kinga. W „Jest krew...” panuje jednak bardziej
melancholijny nastrój niż w większości jego utworów. Podszyta
smutkiem zaduma – w tym stanie przede wszystkim przeżywałam
przygody przygotowane tutaj przez tego sentymentalnego giganta
współczesnej literatury grozy. I rzecz jasna z niemałą
przyjemnością. Choć na pewno byłaby większa, gdyby dać tym
opowieściom więcej z horroru. Ale nie bądźmy pazerni:)
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Groza Kinga w ogóle do mnie nie trafia. Niestety.
OdpowiedzUsuń