Lata
50-te XX wieku. Niegdysiejszy wytwórca lalek Samuel Mullins i jego
żona Esther, którzy przed dwunastoma laty stracili swoją małą
córeczkę Bee, decydują się przyjąć do swojego domu kilka
dziewcząt z sierocińca i ich opiekunkę, zakonnicę Charlotte. Jej
podopieczne zostają poinformowane, że pani Mullins z powodu choroby
nie opuszcza sypialni i dostają zakaz wchodzenia do pokoju
należącego kiedyś do Bee. Jedna z nich zmagająca się z polio,
objawiającym się paraliżem jednej nogi, Janice, pewnej nocy łamie
ten zakaz. W dawnym pokoju małej Bee znajduje pomieszczenie, w
którym spoczywa lalka zrobiona przed laty przez Samuela Mullinsa. Ma
w nim również miejsce zjawisko, którego nie sposób racjonalnie
wytłumaczyć, a które mrozi jej krew w żyłach. Od tego momentu
Janice żyje w przekonaniu, że w domu Mullinsów tkwi jakaś siła,
która może zagrażać wszystkim domownikom. Kilka innych dziewcząt
wespół z najlepszą przyjaciółką Janice, Lindą, również
zauważa niepokojące zjawiska zachodzące w ich nowym lokum, a wiele
wskazuje na to, że owa nieczysta moc koncentruje się w lalce, która
wydostała się z małego pomieszczenia umieszczonego w pokoju Bee.
Praca
kamer w „Annabelle: Narodzinach zła” wydaje się być dziełem
osób, które przestudiowały jakiś podręcznik zawierający
wskazówki dla twórców horrorów nastrojowych i zdecydowali się
ściśle ich trzymać. Kąty nachylenia kamer, sposób ich
prowadzenia, zbliżania i oddalania obrazu, dla dobrze zaznajomionego
z tego typu kinem widza nie powinny być żadną niespodzianką. W
końcu przynajmniej większość z zastosowanych trików musiał już
wielokrotnie widzieć na ekranie, również podczas seansów
niektórych XX-wiecznych horrorów. Plus jest więc taki, że nie
tylko fabuła i kolorystyka zdjęć omawianego filmu mogą nasuwać
skojarzenia z kinem grozy z dawnych lat, ale również praca kamer,
co z kolei przynajmniej mnie doprowadziło do przekonania, że David
F. Sandberg pragnął przywoływać rzeczone skojarzenia na
przynajmniej większości pól, jeśli nie na wszystkich, że nie
zadowalał się półśrodkami. Ale ta „podręcznikowa” praca
kamer przyniosła mi także pewne poważne uniedogodnienie, a
mianowicie takie, że z łatwością mogłam wyczuć moment, w którym
nastąpi jakieś uderzenie, w zamyśle twórców mające lekko unieść
moje pośladki z fotela. Przez to te całkiem liczne, ale ilościowo
i tak nieprzesadzone jump scenki w moim przypadku nie odniosły
żadnego rezultatu. Na szczęście sekwencje je poprzedzające,
scenki podczas których ekipa silnie koncentrowała się na
intensyfikowaniu aury niezdefiniowanego zagrożenia całkiem mocno
trzymały w napięciu i co równie ważne dało się wówczas odczuć
dobrze wyliczone, wyważone i na szczęście rozciągnięte w czasie,
konsekwentne narastanie wrogości – dawało to poczucie zbliżania
się jakiegoś tajemniczego, acz bez wątpienia agresywnego bytu do
upatrzonej ofiary. Podobał mi się również trik zastosowany
podczas jednej ze scen z małą Lindą wpatrującą się w mroczną
czeluść szafy, a ściślej finalizacja niniejszego ustępu podczas
której obraz szybko zbliżał się do dziewczynki, a w tle słychać
było tupot kogoś biegnącego – miało się wówczas wprost
piorunujące wrażenie wbiegania jakiejś bestii na skamieniałą z
przerażenia młodocianą bohaterkę filmu. David F. Sandberg przez
długi czas wystrzegał się efekciarstwa i zawrotnej prędkości –
stawiał na klimat i swego rodzaju niedookreśloność, przez
większość czasu był propagatorem minimalistycznego podejścia do
horroru nastrojowego (wyłączając na szczęście krótkie wtręty w
postaci mało przekonujących demonicznych twarzy z nagła
wypełniających ekran i równie sztucznych nieludzkich rąk) i w
takiej formie spisywał się całkiem dobrze. Szkoda tylko, że (moim zdaniem nazbyt rozciągniętą w czasie) dalszą, dynamiczniejszą partię filmu okrasił
bardziej zabawnymi niźli niepokojącymi efekciarskimi dodatkami
zamiast starać się wówczas uderzać w wyłącznie taki ton, jaki zaprezentował podczas, w mojej ocenie najbardziej udanej scenki z białymi oczami wznoszącymi się na czarnym tle
albo w trakcie tylko odrobinę mniej widowiskowej sekwencji z
wyginającym się pod nieprawdopodobnymi kątami ciałem dziewczyny.
Scena z żarówką rozbawiła mnie chyba najbardziej (zamiast uciekać
oknem jedna z bohaterek filmu dokręca żarówkę wykręcaną przez jakąś
siłę, a gdy robota zostaje wykonana następuje pac i żarówki nie
ma), a mnogość wrogich jednostek, z których to jeden w dodatku
prezentuje się doprawdy groteskowo (chyba go już gdzieś widziałam
i chyba nawet wiem gdzie...) dała mi nieprzyjemne wrażenie
przesytu. Moim zdaniem taki rozmach był kompletnie niepotrzebny,
zdecydowanie przedobrzony UWAGA SPOILER (znalazło się nawet
miejsce dla stracha na wróble, a dołączył on do ducha, opętanej
dziewczyny, złej lalki i – chyba – Szatana, czyli do innych
znanych wielbicielom kina grozy mrocznych sylwetek. Dobre było
natomiast zamknięcie tej historii – przemyślane, sensowne
zespolenie jej z „Annabelle” z 2014 roku KONIEC SPOILERA.Jak więc wynika z powyższego zachwycona prequelem „Annabelle” nie jestem. Daleko mi do tego, ale poczucia straconego czasu również nie mam, bo na tle współczesnych mainstreamowych horrorów i w porównaniu do pierwowzoru projekt Davida F. Sandberga wypada całkiem nieźle. Wolę jego „Kiedy gasną światła”, ale i przed tym obrazem nie zamierzam nikogo przestrzegać, nawet długoletnich fanów kina grozy. „Annabelle: Narodziny zła” została bowiem skrojona tak, aby sprostać oczekiwaniom szerokiej grupy odbiorców, nie zapominając przy tym o miłośnikach gatunku. Ci ostatni także mają dużą szansę znaleźć w tej produkcji coś dla siebie – nie wydaje mi się tylko, żeby wielu z nich ogarnęła czysta ekstaza na widok tego dokonania. Ale kto powiedział, że można dobrze się bawić tylko podczas oglądania filmów doskonałych w dosłownie każdym calu?
