poniedziałek, 27 kwietnia 2020

Peter Benchley „Szczęki”


Nadmorskie miasteczko Amity na Long Island przeżywa poważny kryzys. W przybrzeżnych wodach pojawił się wyjątkowo niebezpieczny, ogromny rekin. Żarłacz biały, który z jakiegoś zagadkowego powodu poluje tylko w okolicach Amity. Również na ludzi. Komendant miejscowej policji, Martin Brody, już po znalezieniu szczątków pierwszej ofiary rekina chce zamknąć plaże, ale zostaje zmuszony do odejścia od tego pomysłu. Niektóre wysoko postawione osoby, ale i większość zwykłych mieszkańców miasteczka jest zdania, że to jednorazowy przypadek, a zamknięcie plaż i to w najbardziej dochodowym sezonie letnim, mogłoby pogrążyć Amity. Brody też jest tego świadomy, ale po kolejnym ataku rekina nie widzi innego wyjścia. Jego decyzja, zgodnie z przewidywaniami, ma opłakane skutki dla tutejszego biznesu. Jedyną szansą na uratowanie Amity od finansowej ruiny jest jak najszybsze pozbycie się nadzwyczaj groźnego wroga.

Nieżyjący już amerykański powieściopisarz, scenarzysta i działacz na rzecz oceanów, Peter Benchley, sławę zyskał w latach 70-tych XX wieku dzięki swojej bestsellerowej debiutanckiej powieści (wcześniej napisał dwa utwory non-fiction) pt. „Jaws” (pol. „Szczęki”), napisanej pod kierownictwem redaktora wydawnictwa Doubleday, Thomasa Congdona. Benchley od dziecka interesował się rekinami, ale pierwszy impuls do powstania tej ponadczasowej historii dał mu artykuł o rybaku nazwiskiem Frank Mundus, który złowił harpunem żarłacza białego. Inspirację przyniósł mu też film dokumentalny Petera Gimbela i Jamesa Lipscomba pt. „Blue Water, White Death”, książka Petera Matthiessena pt. „Blue Meridian: The Search for the Great White Shark” oraz latami zbierane przez niego doniesienia z całego świata o atakach rekinów na ludzi. Wydana w 1974 roku powieść przez ponad czterdzieści tygodni utrzymywała się na listach bestsellerów w wielu krajach świata. Szacuje się, że na całym świecie książka rozeszła się w dwudziestu milionach egzemplarzy. W 1975 roku swoją premierę miał film Stevena Spielberga na niej oparty, który popularnością przerósł książkę. Peter Benchley był współautorem scenariusza tej filmowej adaptacji, która na trwałe zapisała się w historii kinematografii.

Dzięki wiedzy zgromadzonej podczas tuzinów ekspedycji, setek nurkowań i niezliczonej ilości spotkań z rekinami wielu rodzajów, uświadomiłem sobie, że dzisiaj już nie napisałbym Szczęk. Nigdy nie potrafiłbym demonizować zwierząt, szczególnie znacznie starszych jako gatunek i skuteczniejszych w swoim środowisku niż ludzie byli lub będą. Chodzi przy tym o zwierzęta niezbędne do utrzymania naturalnej równowagi w oceanach, które możemy – jeśli nie zmienimy własnych niszczycielskich zachowań – usunąć z powierzchni ziemi.” Tak Peter Benchley pisze w przedmowie do nowszego wydania swojej najgłośniejszej powieści (tutaj: ładne wydanie Repliki z 2019 roku, w twardej oprawie). Przedmowie napisanej lata po premierze „Szczęk”, kiedy posiadał nieporównanie większą wiedzę na temat rekinów. „Szczęki” i w wersji powieściowej, i jeszcze bardziej filmowej, miały swój udział w tworzeniu niezwykle szkodliwego mitu na temat tych stworzeń. Że rzekomo to istoty rozsmakowane w ludzkim mięsie, że takie zmasowane ataki na nasz gatunek przeprowadzają... Ale z drugiej strony niejedna osoba dzięki tej historii zainteresowała się biologią morską i zrozumiała jak ważna jest działalność na rzecz ochrony podwodnych stworzeń, z rekinami włącznie. Nie pomijając żarłaczy biały (Carcharodon carcharias) tzw. rekinów ludojadów, które (ot szczegół) za ludzkim mięsem nie przepadają. Peter Benchley właśnie ten rodzaj rekina uczynił czarnym charakterem swojej debiutanckiej powieści, ale stojący po drugiej stronie barykady przedstawiciele gatunku ludzkiego też nie zostali przez niego potraktowani ulgowo. Na reżyserze filmowej adaptacji „Szczęk”, Stevenie Spielbergu, podobnie jak na między innymi wielu krytykach opiniujących książkę, bohaterowie najgłośniejszej publikacji Benchleya wywarli wielce niesympatyczne wrażenie. Spielberg przyznał, że przez to kibicował rekinowi. Nie chciał tego w swojej wersji „Szczęk”, więc wizerunki niektórych postaci wygładzono. Wyidealizowano. Do mnie bardziej przemawiają portrety wykreślone w powieści. Bardziej ludzkie, że tak to ujmę. Niepozbawione większych wad, pełne skaz, które owszem chwilami działają mocno odpychająco, ale po namyśle dochodzi się do wniosku, że to dodaje im wiarygodności. A przynajmniej ja tak odbierałam te bez wątpienia „niehollywoodzkie postacie” (czego nie mogę powiedzieć o ekranowej wersji „Szczęk”). Główny bohater powieści, komendant policji w nadmorskim miasteczku Amity, Martin Brody, w przeciwieństwie do swojej żony Ellen, urodził się i wychował w tym regionie. Ellen wywodzi się z wyższych sfer. Pochodzi z dużego miasta, ale w przeszłości często spędzała w Amity wakacje. Tak poznała Martina. Ślub, potem trójka dzieci (chłopców) i zanim się obejrzała wrosła w to prowincjonalne środowisko, które jedynie w sezonie letnim tętni życiem. Nabiera kolorytu przez tłumy głównie bogatych turystów, dzięki którym miejscowi mogą przetrwać do następnego lata. Sezon letni dla Ellen zawsze jest najcięższy, bo napawa ją tęsknotą za dawnym życiem. Życiem, którego wyrzekła się dla Martina. Człowieka, którego nadal darzy miłością, ale... Jej rozterki egzystencjalne każą nam domniemywać, że Ellen byłaby gotowa porzucić męża, gdyby tylko nadarzyła się okazja do odzyskania tego, co utraciła. To może i nie świadczy o niej najlepiej, ale patrząc na Martina... Cóż, szef policji w Amity, Martin Brody, jest człowiekiem dość małostkowym, można nawet powiedzieć, że ma skłonność do infantylnych zachowań albo jak ktoś woli ulegania emocjom. Jest człowiekiem humorzastym, pobudliwym i niezbyt czułym na niedolę kobiety, którą notabene szczerze kocha. Oczywiście zdaje sobie sprawę z katuszy, jakie w każde lato przeżywa jego żona, doskonale wie, że tęskni za dawnym życiem, ale nie wykazuje większych starań, żeby choć trochę ulżyć jej w cierpieniu. Może dlatego, że ma bardzo czasochłonną i odpowiedzialną pracę, a może po prostu nie jest typem człowieka, któremu z łatwością przychodzi pocieszanie innych. Tak czy inaczej źle się dzieje w małżeństwie Brodych. I już choćby z tego wynika, że literacki pierwowzór ponadczasowego filmu Stevena Spielberga nie ogranicza się tylko do walki z niezwykle groźnym rekinem. Ale na tym bynajmniej nie kończą się wątki poboczne egzystujące na kartach tej kultowej powieści. Wątki, których nie odnajdujemy w filmie Spielberga – mocno uproszczonej wersji historii monstrualnego żarłacza białego terroryzującego nadmorską miejscowość na Long Island.

Wśród głównych różnic pomiędzy książką i jej adaptacją w różnych opracowaniach, recenzjach, artykułach podaje się wątek miłosny, romantyczny, czy jeszcze inaczej (i według mnie to najtrafniejsze określenie) romansowy. Wątek, który uważam dodaje pikanterii tej, bądź co bądź, prostej opowieści grozy z podgatunku animal attack. Tak samo druga z najczęściej wymienianych rozbieżności pomiędzy książką Petera Benchleya i analogicznym filmem Stevena Spielberga, czyli płaszczyzna gangsterska. Uspokajam jednak osoby, które nie przepadają za mieszaniem horroru z opowieścią mafijną, bo autor „Szczęk” wykorzystuje to drugie jedynie w wąskim zakresie swojej historii o rekinie ludojadzie. W konflikcie pomiędzy Martinem Brodym i paroma wysoko postawionymi mieszkańcami Amity, który rodzi się wraz z pierwszym odnotowanym atakiem żarłacza białego na człowieka. Pierwszą makabryczną śmiercią, a w każdym razie mniej pozostawiającą wyobraźni niż w wersji Spielberga. Powieść w ogóle ma bardziej rozbudowaną warstwę gore od filmu, aczkolwiek entuzjastom horroru ekstremalnego radzę nie nastawiać się na niezapomniane nagromadzenie przemocy. Bo choć Benchley istotnie podaje więcej szczegółów na temat makabrycznej działalności rekina, niż ukazuje film, to krwawe obrazki nie przewijają się znowu tak często, a i każdy z nich nie zajmuje tyle miejsca, by można było mówić o epatowaniu odrażającą przemocą. Żadne tam rozbuchanie, ale i tak mniej delikatnie obchodzące się z czytelnikiem niż film z widzem. Chociaż... Niektórzy mogą uznać, że te wszystkie wątki poboczne sprawiają, że opowieść o najsłynniejszym rekinie w historii popkultury, wytraca pęd. Nieprzyjemnie spowalnia akcję. Dla mnie jednak to nieprzyjemne absolutnie nie było. Wręcz przeciwnie: wreszcie mogłam bardziej zagłębić się w tę fikcyjną opowieść o gigantycznym żarłaczu białym, który rozsmakował się w ludzkim mięsie. Wracając do wspomnianego konfliktu pomiędzy Martinem Brodym i burmistrzem Amity Larrym Vaughanem, mającym silne zaplecze w postaci na przykład innych prominentnych mieszkańców miasteczka, w tym cenionego dziennikarza pracującego dla miejscowej gazety, Harry'ego Meadowsa, z którym Martina, zresztą podobnie jak z Larrym łączy przyjaźń. Szorstka, ale przyjaźń. Niezwykle agresywny rekin tego feralnego lata grasujący w przybrzeżnych wodach wbija pomiędzy nich klin. Naturalnie nienaumyślnie, ale efekt jego terroru jest taki, że szef policji musi toczyć boje ze swoimi długoletnimi przyjaciółmi. Niby łatwo opowiedzieć się po jego stronie w tej wojence, w której ważą się losy całego miasteczka, ale... No właśnie, tutaj chodzi o przetrwanie tutejszej społeczności – jeśli Brody postawi na swoim i zamknie plaże, to ta utrzymująca się głównie z pieniędzy letników miejscowość najprawdopodobniej upadnie. Jedni uznają, że orędownicy niezamykania plaż to odrażający materialiści, dla pieniędzy gotowi nawet narazić ludzi na bolesną śmierć w paszczy krwiożerczej ryby. Ale myślę, że nie każdy będzie tak kategoryczny w osądach, że argumenty przedstawione przez Petera Benchleya, zwłaszcza te padające z ust dziennikarza Harry'ego Meadowsa do niektórych też będą przemawiać. Całkiem barwnej postaci i nie tak znowu niesympatycznej, jak mogłoby się wydawać z samej opozycyjnej postawy Harry'ego względem zamykania plaż w Amity. W każdym razie w powieści, w przeciwieństwie do jej adaptacji, można zrozumieć racje obu stron tej zaogniającej się wojenki powstałej w wyniku pojawienia się w okolicznych wodach nietypowo zachowującego się drapieżnika. Jest jeszcze młody ichtiolog, Matt Hooper. Jedna z ważniejszych postaci filmowej adaptacji „Szczęk”, przy czym sytuacja z tym oceanografem jest generalnie taka sama jak z Martinem i Ellen Brody: powieściowy Matt jest osobą bardziej złożoną. Można powiedzieć, że ma też ciemniejsze oblicze, ale moim zdaniem nie aż tak ciemne jak Quint. Najbardziej antypatyczna postać „Szczęk” (tzn. dla mnie). Rybak, który rzuca wyzwanie potężnej rybie siejącej w pełni uzasadniony postrach w Amity. „Szczęki” napisano w czasach, w których nie przykładano jeszcze tak dużej wagi do działalności na rzecz środowiska naturalnego, jak obecnie. Quinta można więc traktować jak swoiste uosobienie ówczesnego niefrasobliwego, krótkowzrocznego podejścia dużej części globalnego społeczeństwa do Natury. Zaśmiecanie oceanu, zabijanie zwierząt również dla sportu (ale co trzeba zaznaczyć dla Quinta najważniejsze są tutaj kwestie finansowe), włącznie z gatunkami zagrożonymi, prawnie chronionymi – to cały Quint. Tymczasem Matt Hooper jest orędownikiem zgoła innego podejścia do Natury, co zwiastuje kolejne waśnie pomiędzy ludźmi. Czy staniecie po stronie mniejszości reprezentowanej przez Hoopera nie zależy tylko od tego, jak zapatrujecie się na kwestię ochrony środowiska naturalnego, ale również od tego, jak przyjmiecie wszystko to, co na temat Hoopera zostanie unaocznione wcześniej, przed wejściem w relację z Quintem. Przed dla mnie najbardziej męczącym etapem tej opowieści. Ostatnią częścią „Szczęk”, która przebiega trochę inaczej (w końcówce nawet bardziej niż trochę) niż w filmie. Też mniej „hollywoodzko” i co było dla mnie jeszcze bardziej korzystne, nie w tak rozwleczony sposób, jak w wersji Stevena Spielberga. Niemniej i tak zdążyłam się wynudzić. Nie zrozumcie mnie źle – nie jestem antyfanką filmowej adaptacji „Szczęk”. Uważam, że to całkiem niezłe widowisko jest, ale... nie bijcie... wolę literaci pierwowzór. Pomimo tego, że spisano go w tak prostym stylu. Niezbyt starannym, niekładącym takiego nacisku na detale, jakbym chciała. Zwłaszcza w zakresie budowania małomiasteczkowego klimatu z konsekwentnie zagęszczającym się poczuciem zdefiniowanego zagrożenia (swoją drogą kultowe fragmenty z punktu widzenia rekina wykorzystane w filmie też zaczerpnięto z książki). Ale jakichś ogromnych powodów do narzekań na warsztat Petera Benchleya (ani na tłumaczenie Tomasza Kaźmierczaka, wydanie Repliki z 2019 roku) podczas tej dość emocjonującej lektury mimo wszystko i tak nie dostałam. Spokojnie dało się czytać, a nawet osobiście przeżywać doprawdy ciężkie losy mieszkańców nadmorskiego miasteczka terroryzowanego przez wyjątkowo zawziętego morskiego drapieżnika, który na trwałe zapisał się w annałach horroru.

Książka wręcz idealna na plażę. Wakacyjny hit, który zyskał nieśmiertelność. Również dzięki głośnej adaptacji z 1975 roku w reżyserii Stevena Spielberga. Ale ta debiutancka powieści Petera Benchleya także w pojedynkę zapracowała sobie na sukces. Powieściowe „Jaws” (pol.„Szczęki”) odniosły komercyjny sukces jeszcze przed powstaniem filmu na jej postawie. Zdecydowanie bardziej znanego. Czy lepszego? Moim zdaniem nie, ale raczej nie znajdziecie wiele osób podzielających ten pogląd. Niemniej warto się z powieściową wersją „Szczęk” zapoznać, nie tylko jeśli jest się miłośnikiem filmowej adaptacji najpoczytniejszego literackiego osiągnięcia nieżyjącego już Petera Benchleya. Osobom nieprzepadającym za filmem też polecam ów ponadczasowy utwór, bo istnieje szansa, że ta bardziej rozbudowana wersja historii o najsławniejszym fikcyjnym rekinie dostarczy Wam więcej emocji. A jeśli nie to... Cóż, jeśli jest się fanem literatury grozy to myślę, że powinno się znać tak ważną przecież pozycję, jak „Szczęki” Petera Benchleya. Utwór, jak by na to nie patrzeć, mający niemały udział w rozwoju gatunku.

Za książkę bardzo dziękuję księgarni internetowej
https://inverso.pl/

1 komentarz:

  1. Mam na półce i trochę się obawiam, bo film uwielbiam, a o książce po zakupie już poczytałam trochę niepochlebnych opinii. Ale przynajmniej wiem, czego się spodziewać :)

    OdpowiedzUsuń