czwartek, 8 sierpnia 2019

„Brightburn: Syn ciemności” (2019)

Nieopodal farmy Tori i Kyle'a Breyerów ląduje statek kosmiczny z małym chłopcem na pokładzie. Od dawna bezskutecznie starające się o dziecko małżeństwo Breyerów nadaje mu imię Brandon, otacza troskliwą opieką i wychowuje jak własne. Dwanaście lat później układny dotychczas chłopiec zaczyna się zmieniać. Brandon odkrywa w sobie niezwykłe moce, które pod wpływem tajemniczego głosu słyszalnego tylko dla niego, wykorzystuje do czynienia zła. Tori i Kyle nie zdają sobie sprawy z ogromu zmian, jakie w ostatnim czasie zaszły w Brandonie, a jego wciąż pogarszające się zachowanie tłumaczą sobie procesem dorastania. W tym czasie ich dwunastoletni syn wytrwale realizuje niecny plan powstały z inspiracji jakiejś wyższej siły. Starając się przy tym, by jego mroczne sekrety nie wyszły na jaw. A wszystko to wymaga ofiar w ludziach.

Szeroko reklamowany i dystrybuowany amerykański horror science fiction, „Brightburn: Syn ciemności”, został wyreżyserowany przez człowieka, który wcześniej stworzył tylko jeden pełnometrażowy film, notabene również horror science fiction, zatytułowany „The Hive” (2014) – Davida Yarovesky'ego. Scenariusz napisali kuzyni Brian i Mark Gunnowie, a budżet produkcji oszacowano na sześć do siedmiu milionów dolarów. Dotychczasowe wpływy z całego świata przekroczyły trzydzieści milionów dolarów. Już tuż po rozpoczęciu dystrybucji kinowej (w maju 2019 roku) mówiono, że w przypadku sukcesu kasowego dopuszcza się możliwość nakręcenia kontynuacji „Brightburn”. Przy takim przychodzie jest więc bardzo prawdopodobne, że drugi pełnometrażowy film Davida Yarovesky'ego doczeka się przynajmniej jednego sequela.

Zły Superman albo Ultraman – tak przez wielu widzów jest nazywany Brandon Breyer, dwunastoletni chłopiec obdarzony supermocami, który w okresie niemowlęcym przybył na Ziemię nie wiadomo skąd i został zaadoptowany przez mieszkających na farmie Tori i Kyle'a Breyerów. Twórcy nie ukrywają, że wzorowali się na Clarku Kencie, jednym z najpopularniejszych komiksowych (i nie tylko) bohaterów. Koncepcja niewątpliwie była taka: weźmiemy konkretnego superbohatera i przerobimy go na superantybohatera. Damy mu dwanaście lat i efektowną czerwoną kominiarkę, zamiast błękitnego obcisłego stroju z bielizną na wierzchu, z którego to nasz materiał źródłowy (Superman) słynie. Historię naszego chłopca natomiast włożymy w ramy horroru, który to gatunek wprawdzie obfituje w mordercze dzieciaki, ale ze świecą można tam szukać takiego obdarzonego mocami komiksowego herosa. Gdy po raz pierwszy usłyszałam o „Brightburn: Synu ciemności”, pomyślałam: jedna wielka głupota. A potem narodziła się ciekawość. Bo w końcu nieczęsto (jeśli w ogóle, bo ja nie przypominam sobie, bym coś w ten deseń oglądała) trafia się okazja zobaczenia horroru o superantybohaterze. W tegoż wcielił się Jackson A. Dunn, który wzbudził ogólny zachwyt na etapie castingów (tak jak pozostałe dzieci starające się o rolę Brandona, podesłał nagranie ze swoim występem) i w mojej ocenie wybór okazał się trafiony. Ten młodociany aktor ma w sobie swoistą lekkość wyrazu – odnosi się wrażenie, jakby nie wkładał w swoją kreację absolutnie żadnego wysiłku, co jest tym istotniejsze, że postać, w którą z taką naturalnością się wcielił stoi w centralnym punkcie owej opowieści. Tak naprawdę wszystko kręci się wokół Brandona Breyera, chociaż o nim samym wiemy boleśnie mało. Problem moim zdaniem nie tkwi w fikcyjnej kosmologii: genealogii czarnego charakteru, okolicznościach w jakich trafił na Ziemię etc. To akurat uznaję za dobre posunięcie. W myśl zasady: boimy się tego, czego nie znamy. Nie sądzę jednak, żeby „ludzkie oblicze” Brandona zostało wykreślone zgodnie z tą zasadą. Głębsze wejrzenie w jego psychikę i szerszy portret jego egzystencji na Ziemi, z pewnością nie wyjałowiłyby „Brightburn” z tajemnicy generowanej przez jego pochodzenie (bo już niekoniecznie przez jego przeznaczenie). I jestem przekonana, że scenarzyści byli tego świadomi. Wyglądało mi to raczej tak, jakby nie potrafili nadać stosownej głębi ani Brandonowi, ani żadnej innej postaci stworzonej na potrzeby tego filmu. Elizabeth Banks i David Denman, jako Tori i Kyle Breyerowie, małżeństwo, które przed dwunastoma laty przygarnęło niemowlę, które dosłownie i w przenośni spadło im z nieba, w mojej ocenie zagrali bezbłędnie. Problem tylko w tym, że za bardzo nie mieli co grać. To samo Matt Jones i Meredith Hagner, w rolach wujostwa Brandona, Noaha i Merilee McNichol oraz Emmie Hunter, jako Caitlyn, znajoma Brandona ze szkoły. I wszystkie pozostałe osoby przewijające się w tej produkcji. Wszyscy są tak płytcy, jak można się tego spodziewać po mainstreamowym horrorze. A trzeba tu zaznaczyć, że pomysł na tę historię wprowadzał niemałe możliwości w kwestii postaci – można było na tym fundamencie postawić naprawdę wyróżniające się, a przynajmniej dokładniej wykreślone, zróżnicowane charakterologicznie jednostki. A nade wszystko można było stworzyć mocno wbijającego się w pamięć antybohatera. Takiego, który to miałby do zaoferowania wiele więcej niż wysyłanie śmiercionośnych promieni z oczu (ależ kiczowate CGI) i przemieszczanie się w powietrzu w tak szybkim tempie, że dostrzega się co najwyżej rozmazaną czarną plamę. Co mianowicie? Otóż, osobowość. Charakter Brandona Breyera okazuje się bowiem straszliwie nijaki. Nie dowiedziałam się o nim nic ponad to, że został przygarnięty przez małżeństwo mieszkające na farmie, które przedtem bezskutecznie starało się o własne dziecko, że jest bardzo inteligentny, i że przed osiągnięciem dwunastego roku życia nie sprawiał swoim przybranym rodzicom, których kocha z wzajemnością, żadnych problemów wychowawczych. A po osiągnięciu wspomnianego wieku wiadomo: zamienia się w mordercę władającego niezwykłymi mocami, w którym nie ostało się wiele szacunku dla osób, które dały mu dom i pokochały jak rodzonego syna. Co nie znaczy, że Brandonowi całkowicie przestało na nich zależeć. Gdyby tak było, to nie starałby się ukryć przed nimi swojego drugiego, mrocznego oblicza...

David Yarovesky przyznał, że jest wielkim miłośnikiem efektów specjalnych i to widać w „Brightburn: Synu ciemności”. Ale nie wszystkie tego rodzaju dodatki mają taką jakość, jak nadmienione już bajkowe pomarańczowe promienie posyłane przez dwunastoletniego Brandona Breyera w kierunku wybranych ludzkich celów. I jak wszystkie demolki, które ów potężny dzieciak czyni w niewielkim miasteczku, do którego przybył niedługo po swoich narodzinach gdzieś tam we wszechświecie. Sekwencje okaleczeń i śmierci bohaterów wypadają w miarę wiarygodnie, a nawet odważnie, jeśli weźmie się pod uwagę to, czym zazwyczaj raczą nas współczesne rąbanki szczycące się szeroką dystrybucją kinową. Scenka z okiem dla mnie z tego wszystkiego była najbardziej nieprzyjemna – czyli najlepsza – ale akcja z odpadającą szczęką też pewnie trochę posiedzi w mojej pamięci. Pozostałe sprowadzają się praktycznie do szybkich migawek i według mnie są nieporównanie mniej pomysłowe. Ale dobrze, że w ogóle są. To znaczy dobrze dla fanów umiarkowanie krwawych filmów. A co z pozostałymi? Otóż, sama koncepcja, a dla niektórych pewnie i efekciarskie wykonanie, warstwy fantastycznej – całego tego a la komiksowego uniwersum, motywów skoncentrowanych na młodocianym superantybohaterze – może być nie lada przygodą dla wielbicieli tego typu historii. Bo najwyraźniej, abstrahując od pieniędzy, głównie z myślą o nich kręcono „Brightburn”. Fani horrorów dostali natomiast wstawki gore, mnóstwo jump scenek i niezbyt efektywne próby budowania napięcia w momentach poprzedzających ataki zamaskowanego dwunastolatka. Klimat zdefiniowanego zagrożenia w małomiasteczkowych realiach został w miarę dobrze zachowany. Nie do końca, bo owo arcypoważne niebezpieczeństwo nie generuje miażdżącego napięcia. Ale horror ten przynajmniej nie cierpi na poważny deficyt mroku i przesyt plastiku, czego nauczona doświadczeniem zawsze spodziewam się po nowszych filmach grozy głównego nurtu. Najbardziej zaskoczyło mnie jednak to, że mimo tych wszystkich, z subiektywnego punktu widzenia, przywar, mniej i bardziej poważnych mankamentów, w jakimś stopniu dałam się wciągnąć w tę rozgrywkę. W nierówny pojedynek pochodzącego z nieznanej planety morderczego dzieciaka z gatunkiem ludzkim. Albo inaczej: z niektórymi jego przedstawicielami, bo przecież nie wszystko naraz... W tę wychodzącą z dosyć oryginalnego pomysłu (jeśli chodzi o horror), ale w gruncie rzeczy płytką i efekciarką opowieść o superantybohaterze ewidentnie inspirowanym Supermanem, który na szczęście nie paraduje w rajtuzach. Ma jednak maskę. I to niezłą. Powiedziałabym nawet, że odrobinę upiorną. I elektryzujące spojrzenie – najczęściej groźne, deprymujące, ale czasami przeraźliwie smutne. Czy w takim razie da się Brandonowi Breyerowi współczuć? Żywić do niego nie tylko niechęć, nienawiść, ale i mieć dla niego trochę litości. W jednej scenie na pewno tak. Ale obawiam się, że to jednorazowy incydent. Bo do budowy tej (i nie tylko tej) postaci scenarzyści niestety wykorzystali doprawdy niewiele cegiełek. Poszli po linii najmniejszego oporu, ale może zostanie to naprawione w drugiej części. Takowa bowiem moim zdaniem prędzej czy później (raczej prędzej) na pewno powstanie. Przypuszczam wręcz, że na jednym sequelu „Brightburn” się nie skończy. Bo niemądrze byłoby porzucać tak dochodowy projekt, prawda?

Nastawiłam się na coś gorszego. Multum jump scenek, sporo efektów specjalnych i bardzo dynamiczny rozwój akcji – założyłam, że tak to będzie wyglądać i nie mogę powiedzieć, że się pomyliłam. Drugi pełnometrażowy film Davida Yarovesky'ego, „Brightburn: Syn ciemności”, wszystko to posiada... i tak naprawdę niewiele więcej. A mimo to do pewnego stopnia się w owo widowisko wciągnęłam. W tę nieskomplikowaną, acz tchnącą pewną świeżością (w ramach horroru), historyjkę. Rąbankę o dzieciaku obdarzonym supermocami, których nie powstydziłby się żaden komiksowy heros. Myślę, że można było wycisnąć z tej koncepcji nieporównanie więcej, że z tego pomysłu paradoksalnie (bo superantybohater?) mógł się wykluć naprawdę wspaniały horror science fiction. Ale jest znośnie, da się to bez większych cierpień obejrzeć, nawet jeśli nie przepada się za efekciarskimi filmami grozy, których akcja pędzi na złamanie karku. Wiem to, bo sama wolę zgoła odwrotne podejście do filmowego horroru, a bez większego trudu przez to przeszłam. To prawda, że bez nieprzyjemności się nie obyło, ale bywało dużo gorzej. Nie tylko nie wyszłam z siebie i nie stanęłam obok, ale nawet, jakkolwiek nieodpowiednio to zabrzmi w przypadku filmu o morderczym dziecku, stosunkowo nieźle się bawiłam.

1 komentarz: