sobota, 25 marca 2017

„Galaktyka grozy” (1981)

Na planetę Morganthus zostaje wysłany statek kosmiczny. Jego załoga jeśli to możliwe ma odnaleźć i sprowadzić do domu pasażerów innego statku, z którymi w pewnym momencie stracono kontakt. Kiedy zbliżają się do planety zostają wciągnięci przez pole siłowe niewiadomego pochodzenia. Lądują nieopodal poszukiwanego statku kosmicznego, ale nie udaje im się odnaleźć ani jednej żywej osoby. Obejście okolicy skutkuje odnalezieniem ogromnej piramidy. W jej pobliżu i wewnątrz mają miejsce niezwykłe zjawiska, z których większość odbywa się z udziałem odrażających, wrogo nastawionych do nich istot. Misja ratunkowa zamienia się w walkę o przetrwanie ze stworami, dla których zgładzenie przedstawicieli rasy ludzkiej nie jest żadnym wyzwaniem oraz z własną psychiką, na którą jak się wydaje to miejsce wywiera negatywny wpływ.

Bruce D. Clark debiutował w 1969 roku thrillerem „Nagie anioły”. W kolejnych dwóch dekadach stworzył jeszcze trzy filmy, w tym jeden horror zatytułowany „Galaktyka grozy”, którym zakończył swoją reżyserską karierę. Bruce'a D. Clarka na planie omawianego obrazu wspomagał producent filmu, doskonale znany fanom kina klasy B Roger Corman. Bardzo przydatny okazał się również James Cameron, który zaimponował Cormanowi przede wszystkim wymyślaniem sposób na realistyczne przekładanie niektórych pomysłów na ekran przy niskim nakładzie finansowym. Scenariusz autorstwa Bruce'a D. Clarka i Marca Sieglera (ogólny zarys nakreślił niewymieniony w czołówce William Stout) zainspirował „Obcy – ósmy pasażer Nostromo” Ridleya Scotta, chociaż nie należy przez to rozumieć, że zdecydowano się na bezmyślne kopiowanie.

Horror science fiction Bruce'a D. Clarka stylistycznie jest zbliżony do powstałych parę lat później „Lewiatana” George'a P. Cosmatosa i „Obcego z głębin” Seana S. Cunninghama. Jednak chociaż zyskał status filmu kultowego obecnie przyciąga przed ekrany mniejszą ilość widzów niż dwie wspomniane produkcje. Wydaje się też nie mieć tylu fanów. Co akurat mnie nie dziwi, bo choć większość efektów specjalnych robiło porównywalne wrażenie do tego, jakie wywierały na mnie nadmienione części składowe „Lewiatana” i „Obcego z głębin” to nie wystarczyło, aby zrekompensować wszystkie niedociągnięcia. Z mojego punktu widzenia najbardziej dotkliwym mankamentem „Galaktyki grozy” jest zbytni pośpiech, owocujący niemożnością wczucia się w sytuację bohaterów, co swoją drogą utrudniały również ich denerwująco ogólnikowe rysy psychologiczne. Błyskawiczne zawiązanie właściwej akcji poprzez wrzucenie bohaterów na jałową planetę pełną żelastwa niewiadomego pochodzenia, spowitą nieco przymgloną ciemnością było całkowicie zasadne, ale już rozwój wydarzeń rozgrywających się w tym nieprzyjaznym człowiekowi miejscu zdecydowanie lepiej by się prezentował, gdyby większy nacisk położono na budowanie napięcia. Zamiast nieśpiesznego generowania dramaturgii, powolnego odsłaniania przed widzami wszystkich tajników planety Morganthus poprzez powolne, rozciągnięte w czasie wędrówki bohaterów po doprawdy mrocznych obszarach tchnących jakąś ukrytą groźbą, która swoją drogą mogłaby być jeszcze bardziej uwypuklona, twórcy „Galaktyki grozy” poprzestali na tak krótkich zwiastunach zagrożenia, że oglądający nie ma praktycznie żadnych szans na napięcie wszystkich nerwów. Czasami nawet nie sposób się domyślić, że za parę sekund nastąpi jakiś atak ze strony któregoś z dziwacznych stworzeń przebywających na Morganthusie. Wygląda to mniej więcej tak – po wyjściu ze statku załoga wypuszcza się na krótki spacer, zakończony dojściem do ogromnej piramidy, gdzie niedługo potem przyjdzie im zmierzyć się z istnym koszmarem unaocznionym poprzez serię zgonów i przywidzeń, pomiędzy którymi zamiast złowieszczych, windujących napięcie mozolnych wędrówek będziemy obserwować szybkie przejścia z jednego pomieszczenia do drugiego przy akompaniamencie irytująco hałaśliwej ścieżki dźwiękowej i krótkich poleceń wydawanych przez aktualnego dowódcę. Wraz z pierwszą sygnalizacją zgubnego wpływu, jaki na ludzką psychikę wywiera tajemnicza piramida przyszła nadzieja na nadanie niektórym postaciom chociaż trochę indywidualizmu – podkreślenie paru cech, które pozwoliłyby mi zwrócić uwagę na jednostkę, a nie jak dotychczas spoglądać na bohaterów, jak na jeden organizm, masę z której nie sposób wyodrębnić jakichś wyrazistszych cech. Bo wzmianka o traumie, jaką niegdyś przeżyła kapitan statku, zaakcentowanie uczucia, które rozkwita pomiędzy dwójką bohaterów oraz gdzieś na marginesie danie do zrozumienia, że wśród nich jest jeden mężczyzna, którego szorstkie podejście do kompanów sprawia, że nie cieszy się on ich sympatią oraz jeden starszy podejrzanie się zachowujący osobnik to zdecydowanie za mało, żebym mogła spojrzeć na którąkolwiek z zaprezentowanych postaci, jak na osobę z krwi i kości, z którą łatwo się utożsamić albo chociaż drżeć z obaw o jej dalszy los. Bruce D. Clark i Marc Siegler wymusili na mnie podchodzenie do pozytywnych postaci z całkowitą obojętnością, a wierzcie mi wprost nienawidzę takich sytuacji – wydaje mi się wszak trochę niemoralne nieprzejmowanie się tym czy któraś z postaci przeżyje daną sekwencję. Co więcej, kiedy tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że efekty specjalne, którymi posiłkowano się podczas wizualizacji scen mordów stoją na doprawdy wysokim poziomie (co wziąwszy pod uwagę budżet opiewający na siedemset tysięcy dolarów jest wprost zdumiewające) to z utęsknieniem wyczekiwałam kolejnych ataków odrażających stworów, robiących równie piorunujące wrażenie, co niektóre bardziej pomysłowe ujęcia eliminacji protagonistów. Byłabym co prawda bardziej usatysfakcjonowana, gdyby twórcy poprzedzali owe dosadne wstawki budowaniem nawarstwiającej się atmosfery namacalnego zagrożenia, ale skoro już uparli się tak dalece zmarginalizować tę konkretną płaszczyznę to zostało mi tylko cieszyć się efektami specjalnymi. Chociaż nie wszystkimi, bo kiczowate wstawki świetlne ocierające się o czystą animację niezmiennie skutkowały grymasem niesmaku przemykającym po mojej twarzy.

Jak już wspomniałam niektóre triki realizatorskie „Galaktyka grozy” zawdzięcza Jamesowi Cameronowi, niemniej nie można przy tym umniejszać wkładu twórców efektów specjalnych, którzy przecież tylko w paru przypadkach korzystali z rad nadmienionego artysty wówczas dopiero stojącego u progu spektakularnej kariery. Niesprawiedliwe byłoby również marginalizowanie roli pomysłodawców paru co bardziej wymyślnych scen mordów, scenarzystów i Rogera Cormana, który ingerował nie tylko w realizację filmu – wzbogacał również co poniektóre koncepcje owocami swojej niebanalnej wyobraźni. Efekt był taki, że uraczono widzów serią mocno realistycznych, niepospolitych, brutalnych acz nieprzesadnie krwawych sekwencji z udziałem różnego rodzaju oślizgłych, gąbczastych stworzeń, które mogłyby zostać docenione nawet przez wielkiego H.P. Lovecrafta, gdyby tylko żył w tej epoce. Najszerzej omawianą i najczęściej wychwalaną przez wielbicieli horrorów science fiction jest scena gwałtu na kobiecie. Fani rape and revenge pewnie w tym momencie wzruszą ramionami i z politowaniem mrukną: phi, też mi nowość. Ich nastawienie powinno jednak ulec zmianie, gdy dodam, że gwałcicielem jest ogromny robal, który podczas wymuszonego stosunku z młodą kobietą (która notabene szybko odnajduje w tym nieziemską wręcz przyjemność) oblewa ją pokaźną dawką lepkiego szlamu. Coś odrażającego, choć podczas kręcenia tej sceny nie przelano ani kropli substancji imitującej krew. Pod tym kątem twórcy efektów specjalnych najbardziej zaszaleli w sekwencji zgniatania kobiety przez oplatającą jej ciało cienką mackę, którą sfinalizowano długimi zbliżeniami na wypływające wnętrzności i dosłownie eksplodującą głowę oblane bardzo wiarygodnie się prezentującą sztuczną posoką. Scen mordów jest oczywiście dużo więcej, ale moim zdaniem jeszcze tylko dwie takowe wstawki zasługują na wyróżnianie – bowiem przez pozostałe przeprowadzano widzów w tak błyskawicznym tempie, że umysł nie był w stanie zarejestrować wszystkich makabrycznych szczegółów, a w niektórych przypadkach kamera wręcz uciekała przed takimi detalami. Pierwsza z dwóch dotychczas pominiętych przeze mnie ciekawszych scen mordów zaczyna się widowiskowym starciem dowódcy z odrażającą bestią. I chociaż nie trwa bardzo długo to co zostaje pokazane wystarczy, aby docenić pomysłowość twórców i być może wzdrygnąć się z odrazą na widok szkaradnego stworzenia spowijającego nieszczęśnika dyndającego na linie w wąskim, przyprawiającym o klaustrofobię szybie, którego ściany oblepia gęsta maź. Tymczasem w drugiej takowej sekwencji nie pominięto żadnego drastycznego szczegółu – najpierw patrzymy na kawałek kryształu wrzynający się w rękę mężczyzny, który zaraz potem zaczyna przemieszczać się pod skórą. Przerażony mężczyzna niewiele myśląc odcina sobie „zainfekowaną” kończynę, ale to wcale nie kończy jest żywotności – ręka przez chwilę podryguje, a w następnym ujęciu staje się miejscem żerowania małych, wijących się robaczków, co u co bardziej wrażliwych widzów już po pierwszym rzucie oka na ten nieprzyjemny obrazek powinno wywołać odruch wymiotny. Obok scenerii, której jednak nie wykorzystano w pełni zadowalający sposób poprzez to nieszczęsne odżegnywanie się twórców od długich wstawek generujących napięcie i intensyfikujących aurę nieokreślonej grozy czyhającej na protagonistów, uradował mnie udział Roberta Englunda, który co prawda tak samo jak pozostali zmagał się z doprawdy miałką rólką, ale wydaje mi się, że na tle całej obsady prezentował się najbardziej przekonująco. Ponadto całkowicie usatysfakcjonowało mnie wyjaśnienie wszystkich dziwacznych zjawisk zachodzących na planecie Morganthus – pragnę jednak przestrzec potencjalnych odbiorców „Galaktyki grozy” przed czytaniem skrótowych opisów fabuły zamieszczonych na różnych stronach internetowych, bo autorzy niektórych z nich przybliżają charakter owego zwrotu akcji. Motyw zamykający fabułę też całkowicie mnie ukontentował – trudno mi wyobrazić sobie coś, co lepiej wpasowałoby się w całą intrygę i gatunek, w ramach którego „Galaktyka grozy” egzystuje, aczkolwiek moje zadowolenie byłoby zapewne większe, gdyby w finalnym starciu UWAGA SPOILER oszczędzono mi tych dziadowskich świateł, zwłaszcza żałośnie się prezentującej, żarzącej się czerwienią głowy (która pojawia się też na początku filmu) KONIEC SPOILERA.
 
„Galaktyka grozy” to tego rodzaju horror, w którym w bolesny dla widza sposób uwidacznia się brak pewnych istotnych składowych, tym bardziej dotkliwy, że powinny być one naturalną pochodną scenariusza i scenerii. Ale tak niestety nie jest – z posępnego krajobrazu nie emanuje tyle grozy, ile by się chciało, chociaż same zdjęcia jałowego otoczenia charakteryzują się dużym profesjonalizmem, wszystkie wydarzenia odarto z napięcia, gównie poprzez niezrozumiały dla mnie pośpiech narzucony sobie przez twórców filmu. Te niedostatki jednak nie przysłoniły mi licznych plusów tej produkcji, zwłaszcza pomysłowych, realistycznie się prezentujących i w wielu przypadkach całkiem odważnie zrealizowanych scen mordów (bez nadmiaru sztucznej krwi, ale z częstą obecnością koszmarnych stworzeń zaludniających feralną planetę, na której toczy się akcja filmu). Więc summa summarum, pomimo długich nudnawych fragmentów irytujących nieposzanowaniem przez twórców sfery emocjonalnej, cieszy mnie, że „Galaktyka grozy” wpadła w moje łapki. Warto było pocierpieć dla superlatywów, chociaż niedosyt i tak pozostał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz