W
1912 roku w miasteczku Villisca w stanie Iowa doszło do zbiorowego
morderstwa. Nieznany sprawca wszedł do domu sześcioosobowej rodziny
Moore'ów i za pośrednictwem siekiery pozbawił życia gospodarzy,
ich dzieci oraz dwie nieletnie dziewczęta, które u nich gościły.
Głównym podejrzanym był wielebny George Kelly, ale z braku dowodów
nie został skazany. Przeszło sto lat później zaprzyjaźnieni
młodzi ludzie, nazywający siebie łowcami duchów, Caleb i Denny,
organizują wypad do domu Moore'ów, w nadziei na pozyskanie
przerażających materiałów, którymi mogliby podzielić się z
internautami. Zabierają ze sobą Jess, skompromitowaną znajomą
Caleba ze szkoły, która niedawno przeprowadziła się do Iowa z
Chicago. Oficjalne odpłatne obejście domu Moore'ów nie przebiega
po myśli młodych poszukiwaczy mocnych wrażeń, więc decydują się
poczekać do zapadnięcia zmroku i pod nieobecność właścicieli
włamać do tego owianego złą sławą przybytku.
Do
momentu stworzenia „The Axe Murders of Villisca” Tony E.
Valenzuela nie miał żadnego doświadczenia w pełnym metrażu.
Zajmował się serialami w międzyczasie kręcąc jeden short
zatytułowany „Zombiez”. Fabułę swojego debiutanckiego
pełnometrażowego filmu obmyślił wespół z Kevinem Abramsem,
inspirując się prawdziwą zbrodnią mającą miejsce w 1912 roku w
miasteczku Villisca. Zarys historii przedstawiono Owenowi Egertonowi,
który na jej podstawie spisał scenariusz osadzony w konwencji ghost
story. Starania Valenzueli nie odbiły się głośnych echem w
światku filmowym – krytycy w większości nie szczędzili gorzkich
słów pod adresem jego produkcji. Podobne reakcje można
zaobserwować wśród zwykłych odbiorców, aczkolwiek znalazło się
również kilka umiarkowanie pozytywnych opinii również wielbicieli
kina grozy, którzy dostrzegli niejaki potencjał drzemiący w tym
obrazie.
Myślę,
że każdy, kto często sięga po mainstreamowe współczesne horrory
w „The Axe Murdrs of Villisca” natychmiast zauważy różnicę w
podejściu do oprawy wizualnej. Oczywiście istnieją również
nowsze pozycje z tego gatunku egzystujące w głównym nurcie, które
nakręcono w zbliżonym duchu, ale nie ma ich zbyt wiele. Większość
współczesnych mainstreamowych straszaków cierpi na nazwijmy to
przesadne oszlifowanie – silnie skontrastowane, mieniące się
żywymi kolorami zdjęcia niczym nie przypominają XX-wiecznych
reprezentantów kina grozy. W tym gatunku obsesyjne wygładzanie
zazwyczaj się nie sprawdza, a przynajmniej nie wtedy, gdy chce się
zadowolić wielu miłośników gatunku, którzy w swoim życiu
obejrzeli niezliczoną ilość starszych horrorów i... zakochali się
w nich. Śmiem podejrzewać, że Tony E. Valenzuela doskonale zdawał
sobie z tego sprawę – mam wrażenie, że swój pełnometrażowy
debiut kręcił głównie z myślą o wyżej wspomnianej grupie
odbiorców. Myślę, że przede wszystkim takim widzom starał się
zaimponować i jeśli chodzi o sam klimat, w oderwaniu od wszystkiego
innego, to muszę przyznać, że zdołał mnie przekonać. Wyblakłe
barwy, blade kontury i lekka ziarnistość przywiodły mi na myśl
XX-wieczne straszaki, w których to niepodobna było dostrzec choćby
zalążka dzisiaj tak powszechnego plastiku. Posępne zdjęcia w
wykonaniu twórców „The Axe Murders of Villisca” miały w sobie
tę hipnotyzującą „niechlujność”, swobodę tworzenia, której
tak bardzo brakuje mi w wielu nowszych produkcjach. Gdybym więc
miała oceniać „The Axe Murders of Villisca” jedynie pod kątem
atmosfery to najprawdopodobniej nie miałabym żadnych oporów przed
gorącym polecaniem tej pozycji każdemu poszukiwaczowi klimatycznych
straszaków. Nie mogę jednak pominąć milczeniem innych składowych
tego obrazu, wśród których znajduje się niestety kilka tak rażąco
słabych elementów, że mocno rzutują one na jego ogólną jakość.
Pierwsze partie aprobuję bez żadnych zastrzeżeń. Oddane w
przygaszonych barwach, wręcz smętne wprowadzenie we właściwą
akcję filmu zwraca uwagę nie tylko silną koncentracją na ponurym
portrecie, ale również swobodną narracją. Scenarzysta nie uciekał
się do żadnych kombinacji, nie próbował niczego udziwniać, na
siłę forsować jakiegoś eksperymentalnego podejścia do
opowiadanej historii, tak jakby dobrze wiedział, że w tym gatunku
prostota często lepiej się sprawdza. Sympatycy tradycyjnego
podejścia do ghost story pewnie narzekać na to nie będą –
inaczej rzecz może się przedstawiać w przypadku osób zmęczonych
wyświechtanymi motywami kina grozy. Obawiam się, że oni nie dadzą
się przekonać twórczości Owena Egertona. Nawet po wzięciu pod
uwagę faktu, że w scenariusz wpleciono wydarzenie mające niegdyś
miejsce w rzeczywistości, bo tak na dobrą sprawę wykorzystano je w
celu rozsnucia przed widzami iście standardowej opowiastki.
Nawiedzone domostwo, w którym przed przeszło stu laty miało
miejsce zbiorowe morderstwo, samozwańczy łowcy duchów w osobach
młodych mężczyzn i oczywiście rozpaczliwa walka o przetrwanie z
jakimiś nieczystymi siłami więżącymi ich w owych koszmarnych
murach. Nawet silny wpływ na psychikę protagonistów, celem
nakłonienia niektórych z nich do zbrodni świadczy o podpięciu się
pod wyświechtane rozwiązania fabularne. Początkowo przypomina to
głównie „Horror Amityville”, ale z czasem skręca w nieco inną,
choć równie mało odkrywczą stronę. Myślę, że tak daleko idąca
konwencjonalność nie była pochodną braku wyobraźni twórców,
nie była wyrazem znikomej inwencji tylko celowym zabiegiem mającym
przywołać magię klimatycznego kina grozy z dawnych lat. O czym
może świadczyć po części retro oprawa wizualna i wspomnienie
kultowego „Ducha” Tobe'a Hoopera wtłoczone w usta jednej z
bohaterek filmu.
Mam
wrażenie, że pierwszą i drugą partię „The Axe Murders of
Villisca” dzieli „gruba krecha” polegająca na zupełnie
odmiennym podejściu do snucia historii. Tony E. Valenzuela i jego
ekipa zdecydowanie lepiej radzili sobie w sekwencjach poprzedzających
apogeum koszmaru, w subtelnych, nastrojowych zapowiedziach rychłej
konfrontacji z nieznanym niźli w portrecie samego starcia. Bez
wdawania się w najdrobniejsze szczegóły udało im się nakreślić
wiarygodny obraz trójki młodych, sympatycznych ludzi, których los
nie był mi obojętny. Każdy z nich boryka się z jakimś problemem,
co okaże się wielce istotne w dalszych partiach filmu. Caleb został
niegdyś wmieszany w sprawę kryminalną, Denny był uczestnikiem
tragicznego w skutkach wypadku, a czytująca „American Psycho”
Breta Eastona Ellisa Jess jest wyśmiewana przez rówieśników za
sprawą filmiku wrzuconego do Internetu przez jej byłego chłopaka.
Chłopcy od dłuższego czasu spędzają czas wolny na objazdach
rzekomo nawiedzonych miejsc, filmowania swoich przygód i wrzucania
ich do Sieci, w której reklamują się jako łowcy duchów. Ich
nowym celem jest stary dom w Villisca, w którym przed laty ktoś
zamordował siekierą osiem osób, w tym sześcioro dzieci. Sprawca
nigdy nie został skazany. Głównym podejrzanym w rzeczywistości
był wielebny George Kelly i to właśnie jego Owen Egerton w swoim
scenariuszu wytypował jako sprawcę tych bestialskich mordów. Dawna
zbrodnia jest fundamentem całej historii snutej przez twórców „The
Axe Murders of Villisca”, to z niej wyrasta cała jakże typowa
intryga zawarta w niniejszym obrazie. Szczerze powiedziawszy cieszyło
mnie, że twórcy na początku wszystko tak upraszczali – nie tylko
radował mnie wybór znanych, acz z mojego punktu widzenia nadal
chwytliwych motywów, ale również wyraźna niechęć do
udziwniania, które notabene zniszczyło już niejeden dobrze
zapowiadający się współczesny horror. Byłabym jednak bardziej
kontenta, gdyby owa powściągliwość rozciągała się również na
dalsze partie filmu, które to niemalże całkowicie odchodzą od
realistycznego minimalizmu nacechowanego pokaźną porcją
złowieszczości na rzecz nieskutecznych prób straszenia za sprawą
nieporównanie większej dosadności. Manifestując zagrożenie
czające się w nawiedzonym domu Moore'ów twórcy nie podkopali
stopnia wiarygodności – aktorki ucharakteryzowane na szkaradne
zjawy nie raziły bzdurnym efekciarstwem, posoka którą oszczędnie
przelano również sprawiała realistyczne wrażenie, ale chaos jaki
wkradł się w narrację nie pozwalał zareagować na te atrakcje
tak, jak zapewne chcieli tego filmowcy. Zamiast zaserwować mi kilka
powolnych, trzymających w napięciu wstawek poprzedzających
pojawienie się danego zagrożenia zdecydowano się głównie na
błyskawicznie następujące po sobie, urywkowe przerywniki, które w
dodatku przedstawiono w formie nieumiejętnie wyliczonych w czasie
jump scenek. Gwoli ścisłości kilka samotnych spacerów po
ciemnych pomieszczeniach domu Moore'ów również się pojawiło, ale
biła z nich taka beznamiętność, że pomimo starań nie potrafiłam
z trwogą oczekiwać niechybnej konfrontacji. Ten brak nieco
zrekompensował mi pomysł na właściwości feralnego domostwa, a
ściślej sił, które się w nim zagnieździły i jego nieco
staroświecki, po części muzealny wystrój. To pierwsze (choć w
żadnym razie nie innowacyjne) natchnęło akcję jako takim
dramatyzmem, a drugie pozwoliło utrzymać złowrogą klimatyczną
otoczkę – nie kompletnie, bo jednak chaotyczny, nazbyt dynamiczny
rozwój ostatnich partii „The Axe Murders of Villisca” siłą
rzeczy nieco obniżał siłę rażenia ponurych zdjęć. Finał
natomiast rozczarowuje po całości – można to było zakończyć w
gorszy sposób, niemniej wydaje mi się, że taka fabuła
pozostawiała kilka możliwości na dużo bardziej druzgocący
akcent. No, ale przynajmniej utwór akompaniujący napisom końcowym
wpadł mi w ucho...
Pomimo
moich w większości negatywnych zapatrywań na dalsze partie „The
Axe Murders of Villisca” jestem skłonna polecić ten obraz (choć
nie gorąco) sympatykom nastrojowych horrorów w pewnym stopniu
utrzymanych w duchu kina grozy z dawnych lat. Próby straszenia w
moim pojęciu skończyły się fiaskiem – manifestacje zjaw do
pamiętnych na pewno nie należą, rozczarowuje również brak
dbałości o emocjonalne napięcie w drugiej połowie seansu, ale
klimatyczna oprawa wizualna i prostota bijąca ze scenariusza mają
szansę może nie zachwycić, ale przynajmniej nieco uprzyjemnić
wieczór długoletnim wielbicielom takich nieskomplikowanych
straszaków. Film niezły, choć mógłby być dużo lepszy, gdyby
nie ten nieszczęsny dynamizm i chaotyczność z czasem wkradające
się w wydarzenia rozgrywające się w nawiedzonym domu Moore'ów.
Ja znawcą horrorów nie jestem, ale moja dziewczyna bardzo lubi filmy grozy, więc sporo tego oglądam. Osobiście najbardziej lubię horrory s-f (np. "Pandorum", "Resident..." itp). Apropos twojej notki - tytuł filmu brzmi zachęcająco, bo kojarzy mi się z latami 70'tymi :). Nie widziałem tego, ale obejrzę jak będę miał okazję. Natomiast sam pomysł wydaje się dosyć popularny w ostatnich latach - tzn. grupa osób szukająca emocji związanych ze starymi duchami i legendami. Np. z takich klimatów ostatnio spodobały nam się dwie części "Grave Encounters".
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
To witaj w klubie, bo ja też nie jestem znawczynią horrorów.
UsuńTytuł to nie wiem, ale w filmie pobrzmiewa klimat z lat 70-tych / 80-tych, a przynajmniej ja go często wychwytywałam (pod koniec nie rzuca się tak w oczy). Co do wspomnianego motywu masz rację - często przewija się w horrorach, zresztą podobnie jak chyba wszystkie wątki poruszone w "The Axe Murders of Villisca".
To wydarzenie to nie fikcja ani żaden horror to zbrodnia na faktach.
OdpowiedzUsuń