niedziela, 26 marca 2017

„The Devil's Candy” (2015)

Jesse Hellman miłośnik heavy metalu zarabiający na życie malowaniem obrazów i jego żona Astrid kupują dom po okazyjnej cenie. W usytuowanej w zacisznej okolicy nieruchomości jakiś czas temu umarła para staruszków, ale okoliczności ich śmierci nie niepokoją Jesse'ego. W przeciwieństwie do jego małżonki, którą jednak udaje mu się uspokoić. Wraz z nastoletnią córką Zooey podzielającą muzyczne zamiłowania ojca niezwłocznie przeprowadzają się do nowego domu. Wkrótce potem zaczyna ich nękać syn poprzednich właścicieli, który z jakiegoś powodu szczególnie mocno interesuje się Zooey. Jesse natomiast zaczyna malować niepokojące obrazy, nie pamiętając momentu ich tworzenia. Boryka się również z bardzo realistycznymi koszmarami sennymi. Najważniejsze jest jednak dla niego zapewnienie bezpieczeństwa rodzinie, co znacznie utrudnia mu przejściowy stan, w jaki wpada ilekroć sięgnie po pędzel.

Sean Byrne w pełnym metrażu i to zarówno w roli reżysera, jak i scenarzysty debiutował w 2009 roku udanym obrazem zatytułowanym „The Loved Ones”. Jego drugi film „The Devil's Candy” pojawił się dopiero sześć lat później i to wyłącznie na festiwalach filmowych. Dopiero w 2017 roku trafił do szerszego obiegu tj. na platformę VOD i na ekrany kilku wybranych kin w Stanach Zjednoczonych. Choć przez dłuższy czas dostępność była mocno utrudniona projekt Seana Byrne'a zwrócił uwagę paru krytyków i zwykłych widzów wprost zachwycających się nad jego całościowym kształtem. Gdy film trafił do szerszego obiegu lista fanów „The Devil's Candy” znacznie się wydłużyła, choć gwoli ścisłości pojawiły się również negatywne głosy. Wydaje się jednak, że jak na tę chwilę dominują entuzjastyczne opinie na temat omawianego przedsięwzięcia Seana Byrne'a, powstałego (tak samo jak „The Loved Ones”) na podstawie jego własnego scenariusza.

UWAGA MOŻLIWY SPOILER Mam wrażenie, że jedną z głównych ambicji Seana Byrne'a było delikatne pogrywanie z gatunkowymi kliszami, nie jestem jednak przekonana, czy aby na pewno zależało mu na „wodzeniu za nos” widza. Wyglądało to raczej tak, jakby cały czas próbował zepchnąć odbiorcę na właściwy tor równocześnie w pierwszych partiach poruszając się w ramach konwencji kojarzonej z innym nurtem kina grozy niźli ten, w który ostatecznie wpasował się jego scenariusz. Nie wiem, czy odbieranie mi elementu zaskoczenia było celowym zabiegiem czy zwyczajnym „wypadkiem przy pracy” - jeśli to pierwsze to zdecydowanie nie jest to tego rodzaju wybieg, który przyniósłby mi więcej frajdy niż stara, dobra przewrotność. Jeśli natomiast Sean Byrne istotnie planował zaserwować mi gwałtowny skręt, który ku mojemu zaskoczeniu uświadomiłby mi, że padłam ofiarą manipulacji to poniósł sromotną porażkę, bo już na początku filmu bez nadwerężania mózgownicy domyśliłam się o czym tak naprawdę będzie traktował ten film. Skłaniam się jednakże ku tej pierwszej ewentualności. Sean Byrne powrzucał w pierwsze partie scenariusza dużo wiele mówiących tropów, niczego nie zaciemniał, choć miał taką sposobność. Nie sądzę, żeby był aż tak mało przewidujący, żeby nie wiedzieć, iż odarł fabułę z elementu zaskoczenia, dlatego też skłaniam się ku teorii, że właśnie tutaj miało się uwidocznić niepospolite podejście do gatunku – snucie historii przystającej szczególnie do jednego podgatunku horroru w sposób, który aż krzyczy, że prędzej czy później akcja wejdzie w obręb zupełnie innego nurtu KONIEC SPOILERA. „The Devil's Candy” otwiera prolog, który zwłaszcza jednym detalem (krzyżem) nasuwa skojarzenia z „Horrorem Amityville”. Wrażenie to pogłębiają zarysowane na początku dzieje rodziny Hellmanów, którzy tak samo jak Lutzowie kupują dom po okazyjnej cenie i tak samo jak oni są świadomi, że ten wydatek mocno odbije się na ich domowym budżecie. Żeby tego było mało pośrednik w obrocie nieruchomościami informuje ich, że w upatrzonym przez nich domu jakiś czas temu umarła para w podeszłym wieku – z jego słów wynika jednak, że nie była to tragedia takiej rangi, jak zbrodnia popełniona w przeklętym domu w Amityville. Tym co odrobinę odróżnia pierwsze partie scenariusza nie tylko od wspomnianego „Horroru Amityville”, ale również wielu innych ghost stories wykorzystujących motyw przeprowadzki do nowego domu są preferencje muzyczne głównego bohatera Jesse'ego i jego córki Zooey, które znajdują odbicie w ich wyglądzie zewnętrznym. Wspólna miłość do heavy metalu pozytywnie oddziałuje na ich wzajemne kontakty – patrząc na nich naprawdę czuje się, że ojca i córkę łączy wyjątkowe uczucie. Co więcej ich pasja ma dodatni wpływ na oprawę dźwiękową, w końcu mocne brzmienia i wrzaskliwy wokal całkiem dobrze wpasowują się w kino grozy, tym bardziej jeśli tak jak w tym przypadku obraz wprost emanuje rozczulającą sympatią do tej konkretnej muzyki. Odtwórcy nadmienionych ról, Ethan Embry i Kiara Glasco, nie radzą sobie co prawda tak dobrze, jakbym tego chciała, bo w ich warsztat na ogół wkrada się niejakie przerysowanie, nazbyt wyrazista ekspresja (o wiele lepiej w moim mniemaniu wypadli Shiri Appleby i Pruitt Taylor Vince), ale nie obniżało to jakoś drastycznie siły oddziaływania warstwy dramatycznej. „The Devil's Candy” jest wszak między innymi opowieścią o rodzinnej więzi – nie tylko odwzajemnianej miłości ojca do córki, bo chociaż Astrid Hellman nie podziela ich zamiłowania do heavy metalu w żadnym razie nie jest spychana poza „krąg wtajemniczonych”. Już z pierwszych ujęć z udziałem całej trójki przebija radość, jaką czerpią z przebywania w swoim towarzystwie, widać jak bardzo są ze sobą zżyci i można się spodziewać, że będą zdolni do największych poświęceń dla bliskiej osoby. Bo że wkrótce znajdą się w sytuacji, która będzie tego wymagała wiadomo od początku. Pytanie tylko czy Sean Byrne wykorzysta jeszcze przynajmniej jeden wątek zaczerpnięty z „Horroru Amityville”. Czy zakłóci rodzinne szczęście ingerencją sił nieczystych w psychikę głównego bohatera? Moment, w którym Jesse słyszy ochrypły szept rozlegający się w wyłączając jego samego pustym domu dobitnie na to wskazuje, chociaż jestem przekonana, że nie znajdzie się wielu widzów, którzy odpowiedzi będą poszukiwać tam, gdzie nie trzeba. Najpewniej szybko skierują swoje podejrzenia na jak się z czasem okaże prawidłowy trop, przez co zostaną pozbawieni elementu zaskoczenia.

Sean Byrne bez zbędnej zwłoki uświadamia widzom, że wspomniany szept notorycznie nęka syna poprzednich właścicieli domu Hellmanów, Raya Smiliego, którego zachowanie już na pierwszy rzut oka znacznie odbiega od tego, co zwykliśmy nazywać normalnym. Z jakiegoś sobie tylko znanego powodu nachodzi nowych lokatorów feralnego domu. W kontaktach z innymi, nawet sprzedawcą wykazuje się nadmierną nieśmiałością i co za tym idzie małomównością. W zaciszu swojego własnego domu natomiast zwykł wsłuchiwać się w słowa księdza mającego swój program w telewizji, w którym skupia się na postaci Szatana. Ponadto podziela zamiłowanie Jesse'ego i Zooey do mocnego brzmienia, bo od czasu do czasu sięga po swoją gitarę elektryczną. Którą z czasem decyduje się podarować marzącej o tym modelu Zooey, z czego z kolei nie jest zadowolony jej ojciec. Mężczyzna od początku z niechęcią podchodzi do Raya, w przeciwieństwie do jego najbliższych. Czy jego złe przeczucia względem nachalnego sąsiada są uzasadnione dowiemy się stosunkowo szybko, w międzyczasie poznając również tajniki kolejnego motywu poruszonego przez Seana Byrne'a. W nowym domu zarabiający na życie malowaniem obrazów Jesse przestaje jak zwykł to czynić wcześniej tworzyć kolorowe, wesołe dzieła i to nie z własnego wyboru. Kiedy mężczyzna bierze w dłoń pędzel wpada w trans, podczas którego maluje niepokojące, niewiele mu mówiące obrazki, których znaczenie nie powinno jednak być żadną tajemnicą dla widza. Jeśli jednak jakimś cudem komuś nie uda się natychmiast rozszyfrować tej zagadki litościwy Sean Byrne „złapie go za rękę” i naprowadzi na właściwą ścieżkę sekwencją z dzieckiem na huśtawce. Skoro więc bez żadnych trudności wyobraziłam sobie dalszy przebieg akcji przestałam skupiać się na wychwytywaniu różnych detali i zaczęłam wypatrywać zapowiadanych przez niektórych recenzentów jakichś czy to przerażających, czy chociażby mocno trzymających w napięciu wstawek zwiastujących prawdziwe nieszczęście. Tego pierwszego nie znalazłam, niemniej niektóre sekwencje śledziłam w stanie wzmożonego napięcia. Nie wynikało ono z jakichś porażających zdolności operatorów, czy niezwykłego wyczucia prawideł, jakimi rządzi się ten gatunek tylko z mojej sympatii do protagonistów. Twórcom udało się połączyć mnie z pozytywnymi bohaterami swoistą więzią, która w kilku scenach zwiastujących bezpośrednie zagrożenie ich życia zmuszała mnie do głośnego dopingu. Jednak nie w absolutnie wszystkich takowych przypadkach, bo ku mojemu ubolewaniu wiele scen rozgrywało się w tak gęstej ciemności, że pomimo starań nie potrafiłam rozeznać się w sytuacji. Irytowało mnie to w większym stopniu od szepczącego głosu uparcie powtarzającego jedno zdanie, który zdecydowanie nazbyt często rozlegał się w tle i który niezmiennie nie poprzedzał zapadających w pamięć niepokojących wizualizacji, choć na początku wydawało się, że właśnie taką rolę przede wszystkim będzie pełnił. „The Devil's Candy” nie wzbogacono jednak o ani jedną tak piorunującą wstawkę, żeby miała ona szansę zakotwiczyć się w mojej pamięci, chociaż zarys fabuły niejako obiecywał przynajmniej sporadyczne wspomaganie się upiornymi manifestacjami różnego rodzaju zjawiskami o podłożu nadprzyrodzonym. Sean Byrne nacechował swój obraz dosadniejszą złowieszczością choćby podczas onirycznej sekwencji mieniącej się czerwienią, czy w trakcie niektórych ujęć wskazujących na to, że na Jesse'ego ma wpływ jakaś siła i w scenach kreślących szczątkowy portret Raya - te jednak wypadłyby dużo lepiej, gdyby twórcy nie odżegnywali się tak uparcie od zarówno stylistyki gore, jak i wyrazistszych paranormalnych naleciałości czy to zapożyczonych z innych straszaków, czy będących owocem niemałej inwencji twórców. Finalne wydarzenia natomiast pragnę czym prędzej wyrzucić z pamięci. Zaczęło się całkiem dobrze, rzekłabym nawet, że elektryzująco. A jeden moment (kiedy kamera przez dłuższy czas skupia się na korytarzu tuż po iście dramatycznym wydarzeniu) dawał nadzieję na naprawdę znakomite zamknięcie tej historii. Gdyby Sean Byrne nie dokręcił kolejnych sekwencji dostałabym coś, coś na dłuższy czas wprawiłoby mnie w przygnębiający nastrój, czyli dostarczyło jednej z tych emocji, których poszukuję w ostatnich aktach horrorów. Zamiast tego twórcy uraczyli mnie niebywale sztucznie się prezentującą rozgrywką (wyglądającą tak, jakby żywcem wyjęto ją z jakiejś gry komputerowej) i tak przesłodzonym ostatnim kadrem, że aż wywołującym mdłości. Podejrzewam, że ta przejaskrawiona stylistyka nie była spowodowana brakiem inwencji scenarzysty, ani niedostatkami warsztatowymi twórców efektów specjalnych. Poczytuję to raczej, jako próbę puszczenia oka do widza, zasygnalizowania mu pastiszowego wymiaru „The Devil's Candy”, który już wcześniej chwilami wybrzmiewał gdzieś na marginesach. Ówczesna subtelność była dla mnie jednak zdecydowanie łatwiejsza do zaakceptowania niźli ta agresywna bajkowość zaprezentowana pod koniec.

Niestety, choć bardzo się starałam, nie jestem w stanie dołączyć do chóru złożonego z osób wprost urzeczonych „The Devil's Candy”. Drugi pełnometrażowy film Seana Byrne'a nie wywarł na mnie takiego wrażenia, jak jego debiut, choć nie dopisałabym go również do listy najsłabszych horrorów, jakie w życiu obejrzałam. Mój odbiór plasuje się gdzieś pomiędzy tymi dwiema skrajnościami – nie dostałam nic nad czym mogłabym się w kółko zachwycać, ale skłamałabym gdybym powiedziałam, że film dostarczył mi jakichś większych cierpień. Wyłączając końcówkę całkiem znośnie się to oglądało. Po twórcy „The Loved Ones” spodziewałam się jednak dużo więcej, dlatego też i tak nie obyło się bez rozczarowania.

2 komentarze:

  1. Przyznaję bez bicia, że mnie ten film oczarował. Sympatyczne postaci + realistyczny antagonista + heavymetalowa ścieżka dźwiękowa to najwyraźniej dla mnie wystarczające powody, żeby się zakochać :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja się zawiodłem - dobrze zapowiadający się sataniczny horror przeradza się w byle jaki slasher , żeby skończyć się z metra ciętym happy endem . Dla mnie to deklasacja na całej linii , ale może i dlatego , że lubię grozę w wydaniu okultystycznym, religijnym i diabelskim , a za slasherami nigdy nie przepadałem. Postać grubego dziada mordercy rażąco niedopracowana : jest powiedziane, że on skrywa jakąś tajemnicę, ciąży na nim fatum, które popycha go do tych czynów . I to się nagle urywa a on zostaje zredukowany do prostej slasherowej , killing machine'. I to jest paralelne z wymianą konwencji całego filmu , co daje efekt typu ,, zamienił stryjek...'' Ale jako slasher to też jest cienkie potwornie, a finałowa konfrontacja w płomieniach tandetna, jak mało co.
    Ale rodzinka rzeczywiście fajna przez ten rockandrollowy etos ponadpokoleniowy. To musiało ostro podbić poziom identyfikacji z bohaterami i kto wie, czy w tym nie kryje się klucz do sukcesu tego filmu.
    Z inspiracji, jaszcze Oliver Onions mi się nasunął.

    OdpowiedzUsuń