Jesse
Hellman miłośnik heavy metalu zarabiający na życie malowaniem
obrazów i jego żona Astrid kupują dom po okazyjnej cenie. W
usytuowanej w zacisznej okolicy nieruchomości jakiś czas temu
umarła para staruszków, ale okoliczności ich śmierci nie
niepokoją Jesse'ego. W przeciwieństwie do jego małżonki, którą
jednak udaje mu się uspokoić. Wraz z nastoletnią córką Zooey
podzielającą muzyczne zamiłowania ojca niezwłocznie
przeprowadzają się do nowego domu. Wkrótce potem zaczyna ich nękać
syn poprzednich właścicieli, który z jakiegoś powodu szczególnie
mocno interesuje się Zooey. Jesse natomiast zaczyna malować
niepokojące obrazy, nie pamiętając momentu ich tworzenia. Boryka
się również z bardzo realistycznymi koszmarami sennymi.
Najważniejsze jest jednak dla niego zapewnienie bezpieczeństwa
rodzinie, co znacznie utrudnia mu przejściowy stan, w jaki wpada
ilekroć sięgnie po pędzel.
Sean
Byrne w pełnym metrażu i to zarówno w roli reżysera, jak i
scenarzysty debiutował w 2009 roku udanym obrazem zatytułowanym
„The Loved Ones”. Jego drugi film „The Devil's Candy” pojawił
się dopiero sześć lat później i to wyłącznie na festiwalach
filmowych. Dopiero w 2017 roku trafił do szerszego obiegu tj. na
platformę VOD i na ekrany kilku wybranych kin w Stanach
Zjednoczonych. Choć przez dłuższy czas dostępność była mocno
utrudniona projekt Seana Byrne'a zwrócił uwagę paru krytyków i
zwykłych widzów wprost zachwycających się nad jego całościowym
kształtem. Gdy film trafił do szerszego obiegu lista fanów „The
Devil's Candy” znacznie się wydłużyła, choć gwoli ścisłości
pojawiły się również negatywne głosy. Wydaje się jednak, że
jak na tę chwilę dominują entuzjastyczne opinie na temat
omawianego przedsięwzięcia Seana Byrne'a, powstałego (tak samo jak
„The Loved Ones”) na podstawie jego własnego scenariusza.
UWAGA
MOŻLIWY SPOILER Mam wrażenie, że jedną z głównych ambicji
Seana Byrne'a było delikatne pogrywanie z gatunkowymi kliszami, nie
jestem jednak przekonana, czy aby na pewno zależało mu na „wodzeniu
za nos” widza. Wyglądało to raczej tak, jakby cały czas próbował
zepchnąć odbiorcę na właściwy tor równocześnie w pierwszych
partiach poruszając się w ramach konwencji kojarzonej z innym
nurtem kina grozy niźli ten, w który ostatecznie wpasował się
jego scenariusz. Nie wiem, czy odbieranie mi elementu zaskoczenia
było celowym zabiegiem czy zwyczajnym „wypadkiem przy pracy” -
jeśli to pierwsze to zdecydowanie nie jest to tego rodzaju wybieg,
który przyniósłby mi więcej frajdy niż stara, dobra
przewrotność. Jeśli natomiast Sean Byrne istotnie planował
zaserwować mi gwałtowny skręt, który ku mojemu zaskoczeniu
uświadomiłby mi, że padłam ofiarą manipulacji to poniósł
sromotną porażkę, bo już na początku filmu bez nadwerężania
mózgownicy domyśliłam się o czym tak naprawdę będzie traktował
ten film. Skłaniam się jednakże ku tej pierwszej ewentualności.
Sean Byrne powrzucał w pierwsze partie scenariusza dużo wiele
mówiących tropów, niczego nie zaciemniał, choć miał taką
sposobność. Nie sądzę, żeby był aż tak mało przewidujący,
żeby nie wiedzieć, iż odarł fabułę z elementu zaskoczenia,
dlatego też skłaniam się ku teorii, że właśnie tutaj miało się
uwidocznić niepospolite podejście do gatunku – snucie historii
przystającej szczególnie do jednego podgatunku horroru w sposób,
który aż krzyczy, że prędzej czy później akcja wejdzie w obręb
zupełnie innego nurtu KONIEC SPOILERA. „The Devil's Candy”
otwiera prolog, który zwłaszcza jednym detalem (krzyżem) nasuwa
skojarzenia z „Horrorem Amityville”. Wrażenie to pogłębiają
zarysowane na początku dzieje rodziny Hellmanów, którzy tak samo
jak Lutzowie kupują dom po okazyjnej cenie i tak samo jak oni są
świadomi, że ten wydatek mocno odbije się na ich domowym budżecie.
Żeby tego było mało pośrednik w obrocie nieruchomościami
informuje ich, że w upatrzonym przez nich domu jakiś czas temu
umarła para w podeszłym wieku – z jego słów wynika jednak, że
nie była to tragedia takiej rangi, jak zbrodnia popełniona w
przeklętym domu w Amityville. Tym co odrobinę odróżnia pierwsze
partie scenariusza nie tylko od wspomnianego „Horroru Amityville”,
ale również wielu innych ghost stories wykorzystujących
motyw przeprowadzki do nowego domu są preferencje muzyczne głównego
bohatera Jesse'ego i jego córki Zooey, które znajdują odbicie w
ich wyglądzie zewnętrznym. Wspólna miłość do heavy metalu
pozytywnie oddziałuje na ich wzajemne kontakty – patrząc na nich
naprawdę czuje się, że ojca i córkę łączy wyjątkowe uczucie.
Co więcej ich pasja ma dodatni wpływ na oprawę dźwiękową, w
końcu mocne brzmienia i wrzaskliwy wokal całkiem dobrze wpasowują
się w kino grozy, tym bardziej jeśli tak jak w tym przypadku obraz
wprost emanuje rozczulającą sympatią do tej konkretnej muzyki.
Odtwórcy nadmienionych ról, Ethan Embry i Kiara Glasco, nie radzą
sobie co prawda tak dobrze, jakbym tego chciała, bo w ich warsztat
na ogół wkrada się niejakie przerysowanie, nazbyt wyrazista
ekspresja (o wiele lepiej w moim mniemaniu wypadli Shiri Appleby i
Pruitt Taylor Vince), ale nie obniżało to jakoś drastycznie siły
oddziaływania warstwy dramatycznej. „The Devil's Candy” jest
wszak między innymi opowieścią o rodzinnej więzi – nie tylko
odwzajemnianej miłości ojca do córki, bo chociaż Astrid Hellman
nie podziela ich zamiłowania do heavy metalu w żadnym razie nie
jest spychana poza „krąg wtajemniczonych”. Już z pierwszych
ujęć z udziałem całej trójki przebija radość, jaką czerpią z
przebywania w swoim towarzystwie, widać jak bardzo są ze sobą
zżyci i można się spodziewać, że będą zdolni do największych
poświęceń dla bliskiej osoby. Bo że wkrótce znajdą się w
sytuacji, która będzie tego wymagała wiadomo od początku. Pytanie
tylko czy Sean Byrne wykorzysta jeszcze przynajmniej jeden wątek
zaczerpnięty z „Horroru Amityville”. Czy zakłóci rodzinne
szczęście ingerencją sił nieczystych w psychikę głównego
bohatera? Moment, w którym Jesse słyszy ochrypły szept rozlegający
się w wyłączając jego samego pustym domu dobitnie na to wskazuje,
chociaż jestem przekonana, że nie znajdzie się wielu widzów,
którzy odpowiedzi będą poszukiwać tam, gdzie nie trzeba.
Najpewniej szybko skierują swoje podejrzenia na jak się z czasem
okaże prawidłowy trop, przez co zostaną pozbawieni
elementu zaskoczenia.
Sean
Byrne bez zbędnej zwłoki uświadamia widzom, że wspomniany szept
notorycznie nęka syna poprzednich właścicieli domu Hellmanów,
Raya Smiliego, którego zachowanie już na pierwszy rzut oka znacznie
odbiega od tego, co zwykliśmy nazywać normalnym. Z jakiegoś sobie
tylko znanego powodu nachodzi nowych lokatorów feralnego domu. W
kontaktach z innymi, nawet sprzedawcą wykazuje się nadmierną
nieśmiałością i co za tym idzie małomównością. W zaciszu
swojego własnego domu natomiast zwykł wsłuchiwać się w słowa
księdza mającego swój program w telewizji, w którym skupia się
na postaci Szatana. Ponadto podziela zamiłowanie Jesse'ego i Zooey
do mocnego brzmienia, bo od czasu do czasu sięga po swoją gitarę
elektryczną. Którą z czasem decyduje się podarować marzącej o
tym modelu Zooey, z czego z kolei nie jest zadowolony jej ojciec.
Mężczyzna od początku z niechęcią podchodzi do Raya, w
przeciwieństwie do jego najbliższych. Czy jego złe przeczucia
względem nachalnego sąsiada są uzasadnione dowiemy się stosunkowo
szybko, w międzyczasie poznając również tajniki kolejnego motywu
poruszonego przez Seana Byrne'a. W nowym domu zarabiający na życie
malowaniem obrazów Jesse przestaje jak zwykł to czynić wcześniej
tworzyć kolorowe, wesołe dzieła i to nie z własnego wyboru. Kiedy
mężczyzna bierze w dłoń pędzel wpada w trans, podczas którego
maluje niepokojące, niewiele mu mówiące obrazki, których
znaczenie nie powinno jednak być żadną tajemnicą dla widza. Jeśli
jednak jakimś cudem komuś nie uda się natychmiast rozszyfrować
tej zagadki litościwy Sean Byrne „złapie go za rękę” i
naprowadzi na właściwą ścieżkę sekwencją z dzieckiem na
huśtawce. Skoro więc bez żadnych trudności wyobraziłam sobie
dalszy przebieg akcji przestałam skupiać się na wychwytywaniu
różnych detali i zaczęłam wypatrywać zapowiadanych przez
niektórych recenzentów jakichś czy to przerażających, czy
chociażby mocno trzymających w napięciu wstawek zwiastujących
prawdziwe nieszczęście. Tego pierwszego nie znalazłam, niemniej
niektóre sekwencje śledziłam w stanie wzmożonego napięcia. Nie
wynikało ono z jakichś porażających zdolności operatorów, czy
niezwykłego wyczucia prawideł, jakimi rządzi się ten gatunek
tylko z mojej sympatii do protagonistów. Twórcom udało się
połączyć mnie z pozytywnymi bohaterami swoistą więzią, która w
kilku scenach zwiastujących bezpośrednie zagrożenie ich życia
zmuszała mnie do głośnego dopingu. Jednak nie w absolutnie
wszystkich takowych przypadkach, bo ku mojemu ubolewaniu wiele scen
rozgrywało się w tak gęstej ciemności, że pomimo starań nie
potrafiłam rozeznać się w sytuacji. Irytowało mnie to w większym
stopniu od szepczącego głosu uparcie powtarzającego jedno zdanie,
który zdecydowanie nazbyt często rozlegał się w tle i który
niezmiennie nie poprzedzał zapadających w pamięć niepokojących
wizualizacji, choć na początku wydawało się, że właśnie taką
rolę przede wszystkim będzie pełnił. „The Devil's Candy” nie
wzbogacono jednak o ani jedną tak piorunującą wstawkę, żeby
miała ona szansę zakotwiczyć się w mojej pamięci, chociaż zarys
fabuły niejako obiecywał przynajmniej sporadyczne wspomaganie się
upiornymi manifestacjami różnego rodzaju zjawiskami o podłożu
nadprzyrodzonym. Sean Byrne nacechował swój obraz dosadniejszą
złowieszczością choćby podczas onirycznej sekwencji mieniącej
się czerwienią, czy w trakcie niektórych ujęć wskazujących na
to, że na Jesse'ego ma wpływ jakaś siła i w scenach kreślących
szczątkowy portret Raya - te jednak wypadłyby dużo lepiej, gdyby
twórcy nie odżegnywali się tak uparcie od zarówno stylistyki
gore, jak i wyrazistszych paranormalnych naleciałości czy to
zapożyczonych z innych straszaków, czy będących owocem niemałej
inwencji twórców. Finalne wydarzenia natomiast pragnę czym prędzej
wyrzucić z pamięci. Zaczęło się całkiem dobrze, rzekłabym
nawet, że elektryzująco. A jeden moment (kiedy kamera przez dłuższy
czas skupia się na korytarzu tuż po iście dramatycznym wydarzeniu)
dawał nadzieję na naprawdę znakomite zamknięcie tej historii.
Gdyby Sean Byrne nie dokręcił kolejnych sekwencji dostałabym coś,
coś na dłuższy czas wprawiłoby mnie w przygnębiający nastrój,
czyli dostarczyło jednej z tych emocji, których poszukuję w
ostatnich aktach horrorów. Zamiast tego twórcy uraczyli mnie
niebywale sztucznie się prezentującą rozgrywką (wyglądającą
tak, jakby żywcem wyjęto ją z jakiejś gry komputerowej) i tak
przesłodzonym ostatnim kadrem, że aż wywołującym mdłości.
Podejrzewam, że ta przejaskrawiona stylistyka nie była spowodowana
brakiem inwencji scenarzysty, ani niedostatkami warsztatowymi twórców
efektów specjalnych. Poczytuję to raczej, jako próbę puszczenia
oka do widza, zasygnalizowania mu pastiszowego wymiaru „The Devil's
Candy”, który już wcześniej chwilami wybrzmiewał gdzieś na
marginesach. Ówczesna subtelność była dla mnie jednak
zdecydowanie łatwiejsza do zaakceptowania niźli ta agresywna
bajkowość zaprezentowana pod koniec.
Niestety,
choć bardzo się starałam, nie jestem w stanie dołączyć do chóru
złożonego z osób wprost urzeczonych „The Devil's Candy”. Drugi
pełnometrażowy film Seana Byrne'a nie wywarł na mnie takiego
wrażenia, jak jego debiut, choć nie dopisałabym go również do
listy najsłabszych horrorów, jakie w życiu obejrzałam. Mój
odbiór plasuje się gdzieś pomiędzy tymi dwiema skrajnościami –
nie dostałam nic nad czym mogłabym się w kółko zachwycać, ale
skłamałabym gdybym powiedziałam, że film dostarczył mi jakichś
większych cierpień. Wyłączając końcówkę całkiem znośnie się
to oglądało. Po twórcy „The Loved Ones” spodziewałam się
jednak dużo więcej, dlatego też i tak nie obyło się bez
rozczarowania.
Przyznaję bez bicia, że mnie ten film oczarował. Sympatyczne postaci + realistyczny antagonista + heavymetalowa ścieżka dźwiękowa to najwyraźniej dla mnie wystarczające powody, żeby się zakochać :)
OdpowiedzUsuńJa się zawiodłem - dobrze zapowiadający się sataniczny horror przeradza się w byle jaki slasher , żeby skończyć się z metra ciętym happy endem . Dla mnie to deklasacja na całej linii , ale może i dlatego , że lubię grozę w wydaniu okultystycznym, religijnym i diabelskim , a za slasherami nigdy nie przepadałem. Postać grubego dziada mordercy rażąco niedopracowana : jest powiedziane, że on skrywa jakąś tajemnicę, ciąży na nim fatum, które popycha go do tych czynów . I to się nagle urywa a on zostaje zredukowany do prostej slasherowej , killing machine'. I to jest paralelne z wymianą konwencji całego filmu , co daje efekt typu ,, zamienił stryjek...'' Ale jako slasher to też jest cienkie potwornie, a finałowa konfrontacja w płomieniach tandetna, jak mało co.
OdpowiedzUsuńAle rodzinka rzeczywiście fajna przez ten rockandrollowy etos ponadpokoleniowy. To musiało ostro podbić poziom identyfikacji z bohaterami i kto wie, czy w tym nie kryje się klucz do sukcesu tego filmu.
Z inspiracji, jaszcze Oliver Onions mi się nasunął.