sobota, 18 marca 2017

„Lavender” (2016)

W październiku 1985 roku mała Jane straciła rodziców i siostrę. Była w domu w czasie ich śmierci, ale całkowicie wyparła z pamięci ten zbrodniczy akt, podobnie jak wszystko inne co miało związek z jej rodziną. Teraz, w dorosłym życiu, Jane zajmuje się fotografowaniem domów, równocześnie wychowując córkę Alice wraz ze swoim mężem Alanem. Pewnego dnia kobieta ma wypadek samochodowy, na skutek którego traci wiele wspomnień. Psychiatra doradza jej podróż do rodzinnego domu, przekonując, że pobyt w tym miejscu może przywrócić jej pamięć. Jane wraz z mężem i córką wyrusza więc do małego domku usytuowanego w zacisznej okolicy w pobliżu pola kukurydzy, uprawianej przez jej wujka Patricka, o istnieniu którego dopiero niedawno się dowiedziała. Tymczasowe zamieszkanie w miejscu, w którym przed laty zginęła jej rodzina nie jest dla niej łatwe, ale prawdziwe kłopoty zaczynają się dopiero wówczas, gdy Jane zaczyna czy to konfrontować się z dotychczas blokowanymi wspomnieniami, czy może duszami bliskich nawiedzającymi to miejsce.

Kanadyjsko-amerykański film pt. „Lavender” w reżyserii Eda Gassa-Donnelly'ego, twórcy między innymi sequela „Ostatniego egzorcyzmu” w 2016 roku był pokazywany głównie na festiwalach, w 2017 roku zaś pojawił się w amerykańskiej telewizji i na platformie VOD. Choć scenariusz autorstwa Colina Frizzella i Eda Gassa-Donnelly'ego nawiązuje do konwencji ghost story, a i narracja, jaką obrali twórcy zauważalnie zmierza w stronę prób zaniepokojenia odbiorców, „Lavender” oficjalnie sklasyfikowano jako dramat, thriller. Nie mam bladego pojęcia dlaczego – dla mnie to czysty horror, jakościowo może nie najwyższej próby, ale na tle sobie podobnych nastrojówek z ostatnich lat w mojej ocenie i tak wyróżnia się na plus. Przy czym uczciwie muszę zaznaczyć, że moja ocena jak na tę chwilę plasuje się w zdecydowanej mniejszości. 
 
Już jakiś czas temu zauważyłam, że współcześni twórcy kina grozy coraz częściej odchodzą od dynamizmu i plastikowego efekciarstwa na rzecz swoistego powrotu do korzeni gatunku. To znaczy celowego spowalniania akcji w celu zmuszenia odbiorcy do wzmożonego skupienia na fabule, znacznego ograniczenia roli twórców efektów specjalnych i pozostawiania większego pola do popisu dla operatorów, oświetleniowców i dźwiękowców, na barkach których spoczywa największy ciężar gatunkowy. To przede wszystkim oni, a nie twórcy efektów specjalnych mają dostarczać ludziom takich wrażeń, jakich oczekują od kina grozy. Choć prawdę powiedziawszy we współczesnym świecie takie podejście do horroru na ogół spotyka się z mniejszą przychylnością masowych odbiorców niźli wysokobudżetowe efekciarskie twory tak namiętnie wyświetlane na wielkich ekranach. Więc można chyba powiedzieć, że filmowcy, którzy decydują się stworzyć coś nieporównanie bardziej stonowanego wykazują się sporą odwagą. I bądź co bądź poszanowaniem takich odbiorców, jak ja – zmęczonych bzdurnym efekciarstwem, wszędobylskim plastikiem i zawrotnym tempem akcji. „Lavender” Eda Gassa-Donnelly'ego jest właśnie wynikiem takiego minimalistycznego spojrzenia na kino grozy, dlatego też nie zdumiewają mnie skrajnie negatywne reakcje tak wielu widzów. Wzmożona krytyka z ich strony z całą pewnością bierze się również z samej historii, która do odkrywczych bez wątpienia nie należy. Właściwie to jest tak pospolita, że bardziej już chyba nie można, a jak wiadomo istnieje spora grupa widzów, której skończyła się już cierpliwość do konwencjonalnych opowiastek z dreszczykiem, którzy szukają oryginalnych rozwiązań fabularnych, a nie bezustannego powielenia pomysłów innych. Ja na szczęście wciąż potrafię się radować na widok wielu wyświechtanych motywów, pod warunkiem oczywiście, że zostają wyłuszczone w jakimś preferowanym przeze mnie stylu i z taką właśnie sytuacją miałam do czynienia w przypadku „Lavender”. Już na początku seansu uwidacznia się wielka rola dźwiękowców w budowaniu złowrogiej otoczki omawianego obrazu – ilekroć w tle rozbrzmiewają dudniące, diablo klimatyczne tony widz ma poczucie nieuchronnego zbliżania się jakiejś nieokreślonej tragedii, choć na ekranie nieczęsto dostrzega coś, co dobitnie by na to wskazywało. Małe białe pudełeczka przewiązane czerwoną wstążką podrzucane Jane przez jakiegoś niezidentyfikowanego osobnika, zawierające drobne przedmioty nawiązujące do jej dzieciństwa ze szczególnym wskazaniem na przedwczesną śmierć jej najbliższych to we wstępnej partii filmu jedna z wyraźniejszych oznak tego, że główna bohaterka stanęła u progu tajemnicy, która może mieć dla niej opłakane skutki. Druga takowa złowieszcza sekwencja ma miejsce w okolicach niewielkiego opuszczonego domku stojącego w pobliżu pola kukurydzy, który tak ją intryguje, że postanawia uwiecznić go na zdjęciach. Przy czym wówczas „pierwsze skrzypce” powierzono dźwiękowcom, którzy to samą muzyką tworzą taki dramatyzm, że człowiek momentalnie napina wszystkie mięśnie w oczekiwaniu na rychłe pojawienie się jakiejś maszkary dotychczas ukrywającej się wśród kukurydzy. Powolne wręcz leniwe zawiązywanie całej złowieszczej intrygi łącznie z częstym statecznym portretowaniem wściekle zielonych krajobrazów rozciągających się pod śnieżnobiałym niebem może zniecierpliwić co poniektórych widzów, ale wydaje mi się, że znajdzie się również kilku osobników, którzy docenią cierpliwość filmowców. Bo w moich oczach nieśpieszny rozwój fabuły ułatwiał pełną koncentrację nad należycie złowrogą oprawą audiowizualną zręcznie podsycaną nutką tajemnicy, która wyrasta z krwawego wydarzenia mającego miejsce na rodzinnej farmie Jane w 1985 roku.

Przewodni wątek „Lavender” rozpoczyna się tuż po wypadku samochodowym z udziałem Jane, na skutek którego traci prawie wszystkie wspomnienia. Nie poznaje nawet swojego męża Alana i córeczki Alice, choć już w szpitalu doświadcza jakichś przebłysków, które dają nadzieję na odzyskanie przynajmniej większości wspomnień. Żeby wspomóc ten proces, za radą psychiatry (w tej roli znany wielbicielom kina grozy z między innymi „Smakosza” Justin Long), decyduje się na pobyt w odziedziczonym po biologicznych rodzicach niepozornym domku, który już parę dni wcześniej zwrócił jej uwagę, ale wówczas jeszcze nie zdawała sobie sprawy, że niegdyś w nim mieszkała. W 1985 roku zginęła w nim jej najbliższa rodzina – tylko Jane udało się ujść z życiem, ale szybko wyparła z pamięci nie tylko ten zbrodniczy akt, ale również wszystko inne co wydarzyło się wcześniej. Teraz główna bohaterka „Lavender” (w którą z takim sobie skutkiem wcieliła się Abbie Cornish) zmaga się z problemem kolejnych może nie tyle utraconych, co zablokowanych wspomnień. I żeby je odzyskać postanawia skonfrontować się z przeszłością, co biorąc pod uwagę fakt, że istnieją drobne przesłanki wskazujące na to, że to właśnie Jane mogła w jakiś sposób przyczynić się do śmierci swoich najbliższych, jest wielce ryzykowne. Jeszcze większe niebezpieczeństwo pojawia się wówczas, gdy kobieta zaczyna świadkować niepokojącym zjawiskom zachodzącym w jej rodzinnym domu, z których najwidoczniej zdaje sobie sprawę również jej córeczka Alice. W ten oto sposób scenarzyści naświetlają nam jeden z bardziej znanych motywów wszelkiego rodzaju straszaków – dostajemy opowieść najszerzej poruszającą się w ramach konwencji ghost story, ale starającą się zdezorientować odbiorcę odniesieniami do horroru psychologicznego poprzez aluzje do tego, że wszystko co widzimy może rozgrywać się jedynie w głowie głównej bohaterki. Może być tylko częścią procesu odzyskiwania wspomnień, a nie dowodem nawiedzenia odziedziczonego przez nią skromnego domku. Nie miałam żadnych problemów z rozszyfrowaniem właściwej natury zjawisk zachodzących w tym miejscu, bo scenarzyści podrzucili zdecydowanie zbyt dużo wiele mówiących tropów – udało mi się nawet dojść do prawdy (choć nie we wszystkich szczegółach) na temat tragedii z 1985 roku na długo przed Jane, ale ta duża przewidywalność (tylko jeden zwrot mnie zaskoczył) nie wpłynęła negatywnie na mój ogólny odbiór „Lavender”. Ten mankament zrekompensowała mi wszak konsekwencja twórców w budowaniu klimatu – należycie mrocznego wewnątrz feralnego domku pełnego zakurzonych, starych przedmiotów i często jeszcze bardziej trzymającego w napięciu w scenkach rozgrywających się na polu kukurydzy i w obskurnej stodole. Przy czym złowieszczy wydźwięk sekwencji mających miejsce na podwórzu wydawał mi się jednym z największych osiągnięć twórców, bo naprawdę niełatwo jest wytworzyć tak wyrazistą atmosferę zewsząd czającej się grozy w ujęciach zrobionych w pełnym świetle dziennym. Muszę pochwalić również wszystkie manifestacje zmarłej siostry Jane, zwłaszcza moment, w którym biegnie na czworakach w kierunku przerażonej kobieta sfinalizowany mocnym uderzeniem w szafie, kiedy to zza ubrań nagle wyskakuje jej ręka. Niby nic nadzwyczajnego, szczególnie, że twórcy nie uznali za stosowne zadbać o zdecydowanie upiorne oblicze duszka (projekcji umysłu) dręczącego Jane, ale maksymalna dbałość o napięcie i mroczną oprawę wizualną wespół z idealnym wyliczeniem w czasie momentów pojawienia się małej dziewczynki, która umarła w 1985 roku sprawiły, że owe ujęcia szczytowej grozy zadziałały na mnie mocniej (nie straszyły raczej wprawiały w swoisty dyskomfort emocjonalny) niż najbardziej wymyślne charakteryzacje, którymi zwykło nas raczyć tak wielu współczesnych twórców horrorów.

„Lavender” to zdecydowanie jeden z lepszych współczesnych horrorów nastrojowych, jakie dane mi było obejrzeć w ostatnim czasie. Zamiast irytującego plastiku, niszczącego wszelkie zalążki klimatu nadmiernego pośpiechu w wyłuszczaniu całej intrygi i przesadnego efekciarstwa dostałam kawałek naprawdę nastrojowego, minimalistycznego kina grozy, który nie traktuje fabuły jako pretekstu do popisywania się nowoczesną technologią i „teledyskowym montażem”. Sama opowieść jest mocno konwencjonalna i nie ukrywając bardzo przewidywalna, ale sposób w jaki Ed Gass-Donnelly do niej podszedł zrekompensował mi to drugie. A pierwsze? No cóż, wespół z Colinem Frizzellem wykorzystał motywy, które lubię, więc nie zamierzam się za to gniewać. Inaczej sprawa będzie się zapewne przedstawiała z być może większością widzów, którzy sięgną po tę produkcję, bo to tego rodzaju kino, które nie stara się dostosować do aktualnych trendów, a i na gruncie fabularnym nie pokazuje praktycznie niczego, czego fani kina grozy jeszcze by nie widzieli, więc osoby, które cenią sobie oryginalność również mogą poczuć się mocno zawiedzeni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz