W
październiku 1985 roku mała Jane straciła rodziców i siostrę.
Była w domu w czasie ich śmierci, ale całkowicie wyparła z
pamięci ten zbrodniczy akt, podobnie jak wszystko inne co miało
związek z jej rodziną. Teraz, w dorosłym życiu, Jane zajmuje się
fotografowaniem domów, równocześnie wychowując córkę Alice wraz
ze swoim mężem Alanem. Pewnego dnia kobieta ma wypadek samochodowy,
na skutek którego traci wiele wspomnień. Psychiatra doradza jej
podróż do rodzinnego domu, przekonując, że pobyt w tym miejscu
może przywrócić jej pamięć. Jane wraz z mężem i córką
wyrusza więc do małego domku usytuowanego w zacisznej okolicy w
pobliżu pola kukurydzy, uprawianej przez jej wujka Patricka, o
istnieniu którego dopiero niedawno się dowiedziała. Tymczasowe
zamieszkanie w miejscu, w którym przed laty zginęła jej rodzina
nie jest dla niej łatwe, ale prawdziwe kłopoty zaczynają się
dopiero wówczas, gdy Jane zaczyna czy to konfrontować się z
dotychczas blokowanymi wspomnieniami, czy może duszami bliskich
nawiedzającymi to miejsce.
Kanadyjsko-amerykański
film pt. „Lavender” w reżyserii Eda Gassa-Donnelly'ego, twórcy
między innymi sequela „Ostatniego egzorcyzmu” w 2016 roku był
pokazywany głównie na festiwalach, w 2017 roku zaś pojawił się w
amerykańskiej telewizji i na platformie VOD. Choć scenariusz
autorstwa Colina Frizzella i Eda Gassa-Donnelly'ego nawiązuje do
konwencji ghost story, a i narracja, jaką obrali twórcy
zauważalnie zmierza w stronę prób zaniepokojenia odbiorców,
„Lavender” oficjalnie sklasyfikowano jako dramat, thriller. Nie
mam bladego pojęcia dlaczego – dla mnie to czysty horror,
jakościowo może nie najwyższej próby, ale na tle sobie podobnych
nastrojówek z ostatnich lat w mojej ocenie i tak wyróżnia się na
plus. Przy czym uczciwie muszę zaznaczyć, że moja ocena jak na tę
chwilę plasuje się w zdecydowanej mniejszości.
Już
jakiś czas temu zauważyłam, że współcześni twórcy kina grozy
coraz częściej odchodzą od dynamizmu i plastikowego efekciarstwa
na rzecz swoistego powrotu do korzeni gatunku. To znaczy celowego
spowalniania akcji w celu zmuszenia odbiorcy do wzmożonego skupienia
na fabule, znacznego ograniczenia roli twórców efektów specjalnych
i pozostawiania większego pola do popisu dla operatorów,
oświetleniowców i dźwiękowców, na barkach których spoczywa
największy ciężar gatunkowy. To przede wszystkim oni, a nie twórcy
efektów specjalnych mają dostarczać ludziom takich wrażeń,
jakich oczekują od kina grozy. Choć prawdę powiedziawszy we
współczesnym świecie takie podejście do horroru na ogół spotyka
się z mniejszą przychylnością masowych odbiorców niźli
wysokobudżetowe efekciarskie twory tak namiętnie wyświetlane na
wielkich ekranach. Więc można chyba powiedzieć, że filmowcy,
którzy decydują się stworzyć coś nieporównanie bardziej
stonowanego wykazują się sporą odwagą. I bądź co bądź
poszanowaniem takich odbiorców, jak ja – zmęczonych bzdurnym
efekciarstwem, wszędobylskim plastikiem i zawrotnym tempem akcji.
„Lavender” Eda Gassa-Donnelly'ego jest właśnie wynikiem takiego
minimalistycznego spojrzenia na kino grozy, dlatego też nie
zdumiewają mnie skrajnie negatywne reakcje tak wielu widzów.
Wzmożona krytyka z ich strony z całą pewnością bierze się
również z samej historii, która do odkrywczych bez wątpienia nie
należy. Właściwie to jest tak pospolita, że bardziej już chyba
nie można, a jak wiadomo istnieje spora grupa widzów, której
skończyła się już cierpliwość do konwencjonalnych opowiastek z
dreszczykiem, którzy szukają oryginalnych rozwiązań fabularnych,
a nie bezustannego powielenia pomysłów innych. Ja na szczęście
wciąż potrafię się radować na widok wielu wyświechtanych
motywów, pod warunkiem oczywiście, że zostają wyłuszczone w
jakimś preferowanym przeze mnie stylu i z taką właśnie sytuacją
miałam do czynienia w przypadku „Lavender”. Już na początku
seansu uwidacznia się wielka rola dźwiękowców w budowaniu
złowrogiej otoczki omawianego obrazu – ilekroć w tle
rozbrzmiewają dudniące, diablo klimatyczne tony widz ma poczucie
nieuchronnego zbliżania się jakiejś nieokreślonej tragedii, choć
na ekranie nieczęsto dostrzega coś, co dobitnie by na to
wskazywało. Małe białe pudełeczka przewiązane czerwoną wstążką
podrzucane Jane przez jakiegoś niezidentyfikowanego osobnika,
zawierające drobne przedmioty nawiązujące do jej dzieciństwa ze
szczególnym wskazaniem na przedwczesną śmierć jej najbliższych
to we wstępnej partii filmu jedna z wyraźniejszych oznak tego, że
główna bohaterka stanęła u progu tajemnicy, która może mieć
dla niej opłakane skutki. Druga takowa złowieszcza sekwencja ma
miejsce w okolicach niewielkiego opuszczonego domku stojącego w
pobliżu pola kukurydzy, który tak ją intryguje, że postanawia
uwiecznić go na zdjęciach. Przy czym wówczas „pierwsze skrzypce”
powierzono dźwiękowcom, którzy to samą muzyką tworzą taki
dramatyzm, że człowiek momentalnie napina wszystkie mięśnie w
oczekiwaniu na rychłe pojawienie się jakiejś maszkary dotychczas
ukrywającej się wśród kukurydzy. Powolne wręcz leniwe
zawiązywanie całej złowieszczej intrygi łącznie z częstym
statecznym portretowaniem wściekle zielonych krajobrazów
rozciągających się pod śnieżnobiałym niebem może
zniecierpliwić co poniektórych widzów, ale wydaje mi się, że
znajdzie się również kilku osobników, którzy docenią
cierpliwość filmowców. Bo w moich oczach nieśpieszny rozwój
fabuły ułatwiał pełną koncentrację nad należycie złowrogą
oprawą audiowizualną zręcznie podsycaną nutką tajemnicy, która
wyrasta z krwawego wydarzenia mającego miejsce na rodzinnej farmie
Jane w 1985 roku.
Przewodni
wątek „Lavender” rozpoczyna się tuż po wypadku samochodowym z
udziałem Jane, na skutek którego traci prawie wszystkie
wspomnienia. Nie poznaje nawet swojego męża Alana i córeczki
Alice, choć już w szpitalu doświadcza jakichś przebłysków,
które dają nadzieję na odzyskanie przynajmniej większości
wspomnień. Żeby wspomóc ten proces, za radą psychiatry (w tej
roli znany wielbicielom kina grozy z między innymi „Smakosza”
Justin Long), decyduje się na pobyt w odziedziczonym po
biologicznych rodzicach niepozornym domku, który już parę dni
wcześniej zwrócił jej uwagę, ale wówczas jeszcze nie zdawała
sobie sprawy, że niegdyś w nim mieszkała. W 1985 roku zginęła w
nim jej najbliższa rodzina – tylko Jane udało się ujść z
życiem, ale szybko wyparła z pamięci nie tylko ten zbrodniczy akt,
ale również wszystko inne co wydarzyło się wcześniej. Teraz
główna bohaterka „Lavender” (w którą z takim sobie skutkiem
wcieliła się Abbie Cornish) zmaga się z problemem kolejnych może
nie tyle utraconych, co zablokowanych wspomnień. I żeby je odzyskać
postanawia skonfrontować się z przeszłością, co biorąc pod
uwagę fakt, że istnieją drobne przesłanki wskazujące na to, że
to właśnie Jane mogła w jakiś sposób przyczynić się do śmierci
swoich najbliższych, jest wielce ryzykowne. Jeszcze większe
niebezpieczeństwo pojawia się wówczas, gdy kobieta zaczyna
świadkować niepokojącym zjawiskom zachodzącym w jej rodzinnym
domu, z których najwidoczniej zdaje sobie sprawę również jej
córeczka Alice. W ten oto sposób scenarzyści naświetlają nam
jeden z bardziej znanych motywów wszelkiego rodzaju straszaków –
dostajemy opowieść najszerzej poruszającą się w ramach konwencji
ghost story, ale starającą się zdezorientować odbiorcę
odniesieniami do horroru psychologicznego poprzez aluzje do tego, że
wszystko co widzimy może rozgrywać się jedynie w głowie głównej
bohaterki. Może być tylko częścią procesu odzyskiwania
wspomnień, a nie dowodem nawiedzenia odziedziczonego przez nią
skromnego domku. Nie miałam żadnych problemów z rozszyfrowaniem
właściwej natury zjawisk zachodzących w tym miejscu, bo
scenarzyści podrzucili zdecydowanie zbyt dużo wiele mówiących
tropów – udało mi się nawet dojść do prawdy (choć nie we wszystkich szczegółach) na temat tragedii
z 1985 roku na długo przed Jane, ale ta duża przewidywalność (tylko jeden zwrot mnie zaskoczył) nie
wpłynęła negatywnie na mój ogólny odbiór „Lavender”.
Ten mankament zrekompensowała mi wszak konsekwencja twórców w
budowaniu klimatu – należycie mrocznego wewnątrz feralnego domku
pełnego zakurzonych, starych przedmiotów i często jeszcze bardziej
trzymającego w napięciu w scenkach rozgrywających się na polu
kukurydzy i w obskurnej stodole. Przy czym złowieszczy wydźwięk
sekwencji mających miejsce na podwórzu wydawał mi się jednym z
największych osiągnięć twórców, bo naprawdę niełatwo jest
wytworzyć tak wyrazistą atmosferę zewsząd czającej się grozy w
ujęciach zrobionych w pełnym świetle dziennym. Muszę pochwalić
również wszystkie manifestacje zmarłej siostry Jane, zwłaszcza
moment, w którym biegnie na czworakach w kierunku przerażonej
kobieta sfinalizowany mocnym uderzeniem w szafie, kiedy to zza ubrań
nagle wyskakuje jej ręka. Niby nic nadzwyczajnego, szczególnie, że
twórcy nie uznali za stosowne zadbać o zdecydowanie upiorne oblicze
duszka (projekcji umysłu) dręczącego Jane, ale maksymalna dbałość o
napięcie i mroczną oprawę wizualną wespół z idealnym
wyliczeniem w czasie momentów pojawienia się małej dziewczynki,
która umarła w 1985 roku sprawiły, że owe ujęcia szczytowej
grozy zadziałały na mnie mocniej (nie straszyły raczej wprawiały
w swoisty dyskomfort emocjonalny) niż najbardziej wymyślne
charakteryzacje, którymi zwykło nas raczyć tak wielu współczesnych
twórców horrorów.
„Lavender”
to zdecydowanie jeden z lepszych współczesnych horrorów
nastrojowych, jakie dane mi było obejrzeć w ostatnim czasie.
Zamiast irytującego plastiku, niszczącego wszelkie zalążki
klimatu nadmiernego pośpiechu w wyłuszczaniu całej intrygi i
przesadnego efekciarstwa dostałam kawałek naprawdę nastrojowego,
minimalistycznego kina grozy, który nie traktuje fabuły jako
pretekstu do popisywania się nowoczesną technologią i
„teledyskowym montażem”. Sama opowieść jest mocno
konwencjonalna i nie ukrywając bardzo przewidywalna, ale sposób w
jaki Ed Gass-Donnelly do niej podszedł zrekompensował mi to drugie.
A pierwsze? No cóż, wespół z Colinem Frizzellem wykorzystał
motywy, które lubię, więc nie zamierzam się za to gniewać.
Inaczej sprawa będzie się zapewne przedstawiała z być może
większością widzów, którzy sięgną po tę produkcję, bo to
tego rodzaju kino, które nie stara się dostosować do aktualnych
trendów, a i na gruncie fabularnym nie pokazuje praktycznie niczego,
czego fani kina grozy jeszcze by nie widzieli, więc osoby, które
cenią sobie oryginalność również mogą poczuć się mocno
zawiedzeni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz