Doktor
Jennifer Pailey mieszka w małym górskim miasteczku Snowfield,
podczas gdy jej młodsza siostra Lisa żyje z nadużywającą
alkoholu matką w Los Angeles. Chcąc spędzić trochę czasu w
towarzystwie siostry, która według niej potrzebuje relaksu Jennifer
postanawia ugościć Lisę w swoim domu w Snowfield. Kiedy jednak
obie docierają na miejsce uświadamiają sobie, że w miasteczku
wydarzyło się coś strasznego. Na ulicach nie dostrzegają żadnych
przechodniów, nie słyszą niczego, co świadczyłoby o obecności
kogoś jeszcze, a w domu Jennifer odnajdują ciało jej gosposi.
Zaraz potem natrafiają na kolejne ciała i ich fragmenty, które
sprawiają, że skłaniają się ku teorii, że mieszkańcy Snowfield
padli ofiarami jakiegoś okrutnego maniaka. To nie wyjaśnia jednak
wszystkich dziwacznych okoliczności ich śmierci, które siostry
Pailey stopniowo odkrywają w towarzystwie szeryfa Bryce'a Hammonda i
jego zastępcy Stuarta Wargle'a, jak się wydaje jedynych mieszkańców
miasteczka, którym udało się ujść z życiem pod nieobecność
Jennifer. Jeszcze tego samego wieczora dostają oni dowody bytowania
w tym miejscu jakiejś pradawnej istoty, która stara się zmusić
ich do sprowadzenia doktora Timothy'ego Flyte'a, aktualnie
zajmującego się pisaniem niestworzonych historii publikowanych na
łamach brukowca.
„Odwieczny
wróg” to amerykańsko-japońska adaptacja powieści Deana Koontza
pierwotnie opublikowanej w 1983 roku. I splagiatowanej (we
fragmentach, nie w całości) przez Dawn Pauline Dunn i Susan
Hartzell w ich dwóch wspólnych utworach, które po interwencji
prawnej ze strony zespołu reprezentującego Koontza wydawnictwo
wycofało ze sprzedaży. Swoją drogą to nie jedyny raz, kiedy
skradziono coś z artystycznego dorobku Deana Koontza – w „Bladym
strachu” Alexandre Aja odnajdziemy wszak wiele podobieństw do
„Intensywności” autorstwa tego pierwszego. Film „Odwieczny
wróg” wyreżyserowany przez Joego Chappelle'a plagiatem nie jest –
to oficjalna adaptacja, przy której w roli scenarzysty pracował sam
twórca literackiego pierwowzoru, Dean Koontz, którego wkład swoją
drogą rozczarował niejednego wielbiciela jego prozy. Niektórzy
miłośnicy powieściowej wersji nie byli w stanie wybaczyć
Koontzowi licznych modyfikacji i uproszczeń, ubolewając również
nad tym, że opuścił co poniektóre według nich znaczące wątki
tej opowieści. „Odwieczny wróg” miał być wszak adaptacją,
nie ekranizacją, a takowe na ogół cieszą się mniejszym uznaniem
osób zaznajomionych z ich archetypami. Mnie ten trend nie dotyczy,
dlatego też potrafię spoglądać łaskawszym okiem na omawiane
przedsięwzięcie Joego Chappelle'a.
Wstępne
sekwencje „Odwiecznego wroga” to jedne z najbardziej
klimatycznych i trzymających w napięciu ustępów, jakie dotychczas
miałam okazję zobaczyć na ekranie, choć oczywiście w książkowej
wersji efekt jest jeszcze bardziej piorunujący. Scenariusz Deana
Koontza tak samo jak książka, na kanwie której powstał, niemalże
od razu wrzuca nas w sam środek koszmaru. Po króciótkim
wprowadzeniu w akcję odbywającemu się w samochodzie doktor
Jennifer Pailey, w którym oprócz niej znajduje się również jej
młodsza siostra Lisa scenarzysta niezwłocznie przechodzi do
problematyki stricte horrorowej. Kiedy kobiety docierają do
malowniczego Snowfield usytuowanego w górach widz nie ma absolutnie
żadnych wątpliwości, że to wymarłe miejsce, jeszcze zanim jego
oczom ukaże się pierwsze ciało. Tak samo jak chociażby w
„Desperacji”, czy „Dzieciach kukurydzy” Stephena Kinga to
miejsce spowija iście przytłaczająca cisza. Potęgowana brakiem
choćby jednej żywej istoty, która przechadzałaby się po wąskich
uliczkach i przymglonym wczesnozimowym czy też późnojesiennym
światłem zalegającym nad tym odizolowanym od większych skupisk
ludzkich zakątkiem. Gdy zadowalająco wykreowane przez Joannę Going
i Rose McGowan siostry Pailey docierają do domu tej starszej
(Jennifer) znajdują ciało gosposi spoczywające na podłodze.
Szybkie obejście okolicy owocuje jeszcze bardziej przerażającymi
oznakami krwawej działalności jakiejś mocno zaburzonej jednostki,
której próbkę twórcy filmu prezentują nam z zachowaniem
wszelkich zasad budowania napięcia i generowania niemalże
ściskającej krtań gęstej aury niezdefiniowanego zagrożenia.
Mroczna kolorystyka i nastrojowa ścieżka dźwiękowa akompaniująca
niepokojącej wędrówce sióstr przez skrawek wymarłego Snowfield
intensyfikuje grozę jeszcze bardziej niż ich makabryczne
znaleziska. Co wcale nie oznacza, że siła ich rażenia jest
znikoma, bo nie dość, że twórcy idealnie wyliczyli w czasie
chwile, w których ich pojawienie się z punktu widzenia widza
łaknącego mocnych wrażeń będzie najskuteczniejsze to w dodatku
wykorzystano bardzo realistyczne rekwizyty, wyobrażające odcięte
dłonie zaciśnięte na wałku do ciasta, czy głowy z nagła
wpadające do piekarnika. I oczywiście ciała co poniektórych
mieszkańców Snowfield, wyglądające tak jakby niewiele im
brakowało do zaawansowanego stadium rozkładu. Wydawać by się
mogło, że gdy na planie pojawi się dwóch przedstawicieli organów
ścigania, tj. miejscowy szeryf Bryce Hammond w wykonaniu nieco
„usztywnionego” Bena Afflecka i jego zastępca Stuart Wargle, w
doskonałym stylu wykreowany przez Lieva Schreibera, złowroga
atmosfera spowijająca miejsce akcji momentalnie wyparuje. Obecność
uzbrojonych, wyszkolonych osobników nie obniża jednak w drastyczny
sposób niepokojącej siły przekazu, co najwyżej odrobinę ją
łagodzi. Aczkolwiek z całą pewnością nie w scenie rozgrywającej
się w tutejszym zajeździe, gdzie z pokoju na piętrze nagle
rozbrzmiewa stary szlagier tym samym alarmując aktualnie
przebywających na parterze bohaterów filmu. Z następującej zaraz
potem wędrówki po schodach i wąskim korytarzu emanuje nieznośne
wręcz napięcie podsycane skąpym oświetleniem, które nie
rozprasza zalegającej w licznych kątach złowrogiej ciemności.
Obejście piętra skutkuje konfrontacją z kolejną zagadką, której
na pierwszy rzut oka nijak nie można racjonalnie wytłumaczyć.
Otóż, bohaterowie wchodzą do zamkniętego od wewnątrz pokoju bez
okiem, z którego jakimś cudem zniknęła kobieta, wcześniej
zostawiając na lustrze napisaną szminką wiadomość brzmiącą:
„Timothy Flyte odwieczny wróg”. Innymi słowy mamy do czynienia
z sytuacją rodem z przygód Sherlocka Holmesa (tajemnicą
zamkniętego pomieszczenia), tym bardziej zagadkową, że doprawioną
informacją, iż sprawca tej całej rzezi potrafi niezauważony przez
nikogo podrzucać i wykradać ciała i ich fragmenty niemalże sprzed
nosa patrzących. I wykazuje niezrozumiałe zamiłowanie do
wyciągania z wnętrza swoich ofiar urządzeń medycznych. Żeby tego
było mało potrafi powoływać do życia fantomy – zjawy
wyobrażające zamordowane przez niego osoby, które mają
nieprzyjemny zwyczaj nagłego wyrastania za plecami ostałych przy
życiu bohaterów. Moim zdaniem zdecydowanie najlepszą sekwencją z
udziałem takiego fantomu jest incydent w toalecie, kiedy to obok
Lisy widmo pojawia się w idealnie wyliczonym, najmniej spodziewanym
ułamku sekundy, wymuszając na odbiorcy mimowolne poderwanie się z
fotela.
Po
tym wszystkim, co napisałam wyżej wydawać by się mogło, że
jestem wprost zachwycona filmową wersją „Odwiecznego wroga”, że
Joe Chappelle z pomocą swojej ekipy dokonał czegoś nadzwyczajnego.
Tak różowo jednak nie jest, choć pierwsza mniej więcej połowa
seansu szafuje samymi superlatywami to dalsze minuty już mocno
odstają od wysokiego poziomu wcześniejszych sekwencji. Powodem tego
jest znaczne zdynamizowanie akcji podlanej sporą dawką efekciarstwa
kosztem napięcia i atmosfery podskórnej, przyczajonej grozy. Gdybym
miała zgadywać to powiedziałabym, że twórcy adaptacji
„Odwiecznego wroga” czerpali inspirację z ponadczasowego „Coś”
Johna Carpentera. Oślizgłe macki, szlamowate organizmy pełne
niezdrowo się prezentujących guzowatych narośli płynnie
zmieniające swój kształt nie były jeszcze dla mnie tak
jednoznacznym wyznacznikiem takowej inspiracji, bo już choćby H.P.
Lovecraft na kartach swoich utworów chętnie odmalowywał zbliżone
anatomicznie maszkary, które notabene w lwiej części oddano na
ekranie z poszanowaniem wysokiego stopnia wiarygodności, aczkolwiek
z denerwującą minimalizacją mocno krwawych wstawek. I co jeszcze
gorsze bez uprzedniego należycie rozbudowanego w czasie pełnego
napięcia wprowadzenia w dany atak pradawnej istoty. Nie zmienia to
jednak faktu, że żywe opisy poczynione ręką Deana Koontza na
kartach jego powieści odmalowywały w wyobraźni czytelnika
nieporównanie bardziej niepokojące wizje, że pomimo dużej
dbałości o realistyczny wygląd Odwiecznego Wroga i poddawanych
licznym dziwacznym metamorfozom fantomów pilnujących bohaterów
filmu, twórcom efektów specjalnych nawet nie udało się zbliżyć
do owoców upiornej wyobraźni autora. A przynajmniej nie do tych,
które ja sobie wyobrażałam podczas lektury tej jednej z
najlepszych powieści jego autorstwa spośród tych, które dane mi
było do tej pory przeczytać. Wracając jednak do mojej
wcześniejszej myśli na temat domniemanej inspiracji twórców
„Odwiecznego wroga” - na ten trop naprowadził mnie fantomowy
pies, w ciele którego zalęgła się cząstka Odwiecznego Wroga.
Wielki miłośnik tych czworonogów jakim bez wątpienia jest Dean
Koontz zdążył już przyzwyczaić swoich fanów do częstego
czynienia z nich bohaterów swoich utworów. Nie inaczej było w
scenariuszu „Odwiecznego wroga” jego autorstwa, przy czym akurat
w tym przypadku wydawał się pozostawać pod silnym wpływem
najgłośniejszego horroru Johna Carpentera, choć mogę się mylić.
Czy uważam, że przemawia to na niekorzyść tego obrazu? Wprost
przeciwnie: myślę, że to całkiem zgrabny ukłon w stronę tego
zjawiskowego dzieła, bez względu na to czy zamierzony, czy też
zupełnie przypadkowy. Szkoda, że tego samego nie mogę powiedzieć
o całościowym kształcie dynamicznych wstawek zaserwowanych w
dalszych partiach filmu. Ubolewam, że praktyczne efekty specjalne
wtłoczono wówczas w całość bez większego poszanowania napięcia,
bo choć ciemna kolorystyka obrazu została zachowana, a i większość
rekwizytów prezentowała się bardzo przekonująco to niemalże
wszystkie pojawiające się wówczas ujęcia w porównaniu do diablo
klimatycznych wcześniejszych ustępów wydają się oddarte z
emocji. Każda bardziej dosadna wstawka emanuje przede wszystkim
chaotycznym efekciarstwem, zamiast jak można by tego oczekiwać po
obejrzeniu pierwszej połowy filmu najczystszą grozą i szarpiącym
nerwy nagromadzeniem potężnego napięcia. Nie dlatego, żeby sama w
sobie jawiła się sztucznie tylko głównie przez wzgląd na rażące
zaniedbanie przez twórców emocjonalnej płaszczyzny produkcji,
zepchnięcie wszystkiego innego niemalże poza nawias. Abstrahując
rzecz jasna od wizualizacji Odwiecznego Wroga w całej jego
przekoloryzowanej okazałości, która w końcowej partii dosłownie
poraża budzącą skrajny niesmak sztucznością.
„Odwieczny
wróg”, horror science fiction w reżyserii Joego Chappelle'a na
podstawie scenariusza Deana Koontza opartego z kolei na kanwie jego
własnej powieści, jak dla mnie mógł być jednym z najlepszych
reprezentantów tego gatunku, gdyby tylko twórcy powściągnęli
swoje efekciarskie zacięcie. Albo chociaż więcej uwagi poświęcili
koegzystencji klimatu i napięcia z bardziej dosadnymi wstawkami.
Pierwsza mniej więcej połowa seansu, nie przesadzając, skradła
moje serce, ale już nazbyt dynamiczny rozwój akcji mocno
rozczarowuje. Nie deprecjonuje jednak całości, nie skutkuje moim
negatywnym zapatrywaniem na ten obraz. Mimo wszystko uważam, że to
całkiem zacna produkcja, godna polecenia przede wszystkim tym fanom
horrorów science fiction, którzy albo nie znają literackiego
pierwowzoru, albo nie mają nic przeciwko licznym modyfikacjom
tekstowym. Niemniej z całą pewnością efekt mógł być
nieporównanie lepszy...
"Odwieczny wróg" to moim skromnym zdaniem najlepsza książka Koontz'a (obok 'Intensywności") i przez to miałem spore oczekiwania wobec adaptacji. Początek filmu oddał w pełni klimat książki, niestety później jest już dużo słabiej a szkoda.
OdpowiedzUsuńTwoja recenzja trafia kolejny raz w punkt. Gratulacje :)
Film oglądałem dawno temu, ale pamiętam go bardzo dobrze. Książki niestety nie czytałem, chociaż mam taki plan. Film jest bardzo ciekawy i trzymający w napięciu.
OdpowiedzUsuń