Lester
Bacon, właściciel zamkniętej już i popadającej w ruinę rzeźni
zostaje poinformowany przez paru prominentnych mieszkańców wioski,
że niedługo jego ziemię przejmie państwo z powodu zaległości
podatkowych. Wkrótce potem mężczyzna odkrywa, że jego
niedorozwinięty, zachowujący się jak wieprz syn Buddy, zamordował
dwoje nastolatków za to, że drażnili jego świnie. Lester tłumaczy
mu, że jedynymi osobami, które zasługują na śmierć z ich rąk
są ludzie, którzy próbują odebrać im ziemię. Po czym
niezwłocznie z pomocą syna przystępuje do wprowadzania swojego
planu w życie. Tymczasem zaprzyjaźnieni młodzi ludzie, córka
szeryfa Liz Borden, jej chłopak Skip oraz Annie i Buzz, postanawiają
zabawić się w niegdysiejszej rzeźni Lestera. Natomiast ojciec tej
pierwszej zaczyna mieć złe przeczucia, co do dużej liczby zaginięć
zaistniałych w ostatnim czasie w tej wiejskiej okolicy. Stara się
więc rozwikłać tę niepokojącą zagadkę, nie wiedząc jeszcze,
że jego jedyna córka wypuszcza się do miejsca, w którym
składowane są okaleczone ciała ofiar.
Do
„Slaughterhouse” zdążyła już przylgnąć etykietka pochodnej
„Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera.
Zwłaszcza fani gatunku chętnie wspominali o podobieństwach
pomiędzy tymi dwoma slasherami, czasami konkludując, że
powstały trzynaście lat później obraz jest nieudolną kopią
jednego z najsłynniejszych dokonań Hoopera. Tak dalece w ocenie bym
nie wybiegała, aczkolwiek nie mam zamiaru podważać tych wniosków
widzów, które głoszą, że pomysłodawca niniejszej historii
musiał zainspirować się „Teksańską masakrą piłą
mechaniczną”. Nie uważam jednak, żeby uczynił to w aż takim
stopniu, że uzasadnione byłoby podsumowywanie jego dziełka słowem
„kopia”. Reżyserem i scenarzystą „Slaughterhouse” jest Rick
Roessler, człowiek który w swoim życiu stworzył tylko ten jeden
obraz dysponując budżetem rzędu stu dziesięciu tysięcy dolarów.
Jego jedyny filmowy projekt oficjalnie sklasyfikowano jako horror
komediowy, co pomimo obecności kilku humorystycznych wstawek uważam
za sporą przesadę. Nie ma ich wszak aż tyle żeby od razu
szufladkować „Slaughterhouse” również jako komedię.
„Slaughterhouse”
to jeden z tych slasherów z dekady ekspansji tego nurtu,
który nie przetrwał próby czasu, nawet w latach 80-tych pozostając
w cieniu innych pozycji, przyciągających nieporównanie większą
liczbę zainteresowanych odbiorców. Wówczas mogła zawinić licha
dystrybucja, wszak w Stanach Zjednoczonych film wpuszczono na duże
ekrany w ograniczonym zakresie, rozpowszechniając go głównie na
VHS-ach w kilku krajach świata (w Wielkiej Brytanii w wersji
ocenzurowanej). Po latach „Slaughterhouse” doczekał się jednak
wydań DVD, ale jak się okazało nawet to nie przerwało złej passy
poprzez rozbudzenie ciekawości większej grupy widzów. A szkoda, bo
choć przedsięwzięcie Ricka Roesslera do przełomowych dzieł z
całą pewnością nie należy to w gronie typowych reprezentantów
kina slash z lat 80-tych jakościowo całkiem dobrze się
odnajduje. Na tyle przyzwoicie, żeby w mojej ocenie mieć szansę
zadowolić przynajmniej zwolenników tego konkretnego nurtu kina
grozy. W scenariuszu przewidziano miejsce dla dwóch działających w
zmowie morderców, spośród których uwagę przyciąga głównie
młodszy członek owego okrutnego duetu, Buddy. Rosły, wiecznie
brudny, spocony i zarośnięty mężczyzna potrafi wydawać z siebie
jedynie świńskie odgłosy (kwiczenie i chrumkanie), co jest
spowodowane jego niedorozwojem oraz przebywaniem od najmłodszych lat
w otoczeniu tych zwierząt przeznaczonych na ubój. Jego ojciec,
Lester Bacon, przez wiele lat pracował w swojej rzeźni ucząc fachu
Buddy'ego. Okres świetności jego firma ma już jednak za sobą
obecnie popadając w ruinę na zarośniętym, oddalonym od centrum
spłachetku spalonej słońcem ziemi. Teraz Buddy spędza czas
głównie na doglądaniu paru świnek, które są jego najlepszymi
przyjaciółmi, Lester natomiast ma do rozwiązania pewien
niecierpiący zwłoki problem, który zamierza zażegnać z pomocą
swojego syna. W kreacji Buddy'ego wyraźnie uwidacznia się akcent
komediowy – już samo upodobnienie wielkiego mężczyzny do wieprza
nosi w sobie znamiona dowcipu, ale nie można pominąć milczeniem
również kilku sekwencji z jego udziałem, których nijak nie można
potraktować z powagą. Weźmy na przykład celowo przejaskrawioną
scenkę, w której Buddy zabawia się w Strażnika Teksasu, okraszoną
dostosowaną do okoliczności muzyką, która to w połączeniu z
obrazem zgodnie z zamiarem twórców jawi się iście groteskowo.
Drugą wartą wzmianki prześmiewczą sekwencją z udziałem
Buddy'ego jest moment, w którym stara się zmusić zdechłego ptaka
do wzbicia się w powietrze, reagując wściekłością na jego
„złośliwą bierność”. Poza powyższymi przykładami nie
zauważyłam w „Slaughterhouse” nic, co mogłabym uznać za próbę
rozweselenia publiczności. Wszystko inne garściami czerpie z
tradycji kina slash, bez komediowych przejaskrawiań, chyba że
za takowe uznać typowe dla tego podgatunku horroru nieprzemyślane
posunięcia bohaterów, które to owszem niektórych na ogół
śmieszą, innych irytują, a jeszcze innych zwyczajnie cieszą, gdyż
potrafią oni spoglądać na nie jak na naturalną wręcz oczekiwaną
składową nadmienionego nurtu. Ja zazwyczaj zasilam tę ostatnią
grupę widzów, choć przyznaję, że czasem bywa tak, iż nijak nie
przekonuje mnie jakieś co bardziej toporne podejście twórców do
takich wybiegów. W „Slaughterhouse” nie dostrzegłam wspomnianej
toporności – wszystkie nieprzemyślane, patrząc „chłodny
okiem” wręcz nielogiczne zachowania bohaterów odebrałam jako
zgrabny ukłon w stronę konwencji znacznie windujący napięcie
spowodowane nieoczekiwanym spotkaniem z mordercą / mordercami. Z
powyższych najwięcej frajdy dostarczyła mi ucieczka jednej z
napadniętych kobiet do samochodu, którego nie uznaje za zasadne
uruchomić, zamiast tego woląc kulić się na siedzeniu i wrzeszczeć
wniebogłosy. Ale porzucenie pistoletu w decydującej partii przez
domniemaną final girl również poczytuję jako zręczne, bo
dosyć subtelne podpięcie się pod omawiane prawidło konwencji
slash.
Scenariusz
Ricka Roesslera wbrew moim przewidywaniom wywołanym wstępną partią
nie podąża najbardziej powszechną ścieżką fabularną. Zamiast
portretować niemalże wyłącznie losy kilku nastoletnich
poszukiwaczy mocnych wrażeń, którzy włamują się do
niefunkcjonującej już rzeźni, gdzie grasuje morderczy duet,
scenarzysta postanowił zaserwować widzom ujęcie tematu również z
innych perspektyw. W ten oto sposób oprócz najbardziej
standardowego wątku grupy młodych ludzi walczących o życie w
stojącym na pustkowiu, niszczejącym, mrocznym i przepastnym budynku
dostajemy wstawki z między innymi życia antagonistów i stróżów
prawa, ze szczególnym wskazaniem na szeryfa, ojca domniemanej final
girl Liz Borden (czyżby drobne nawiązanie do autentycznej postaci Lizzie Borden?). Nie jestem pewna, czy taka narracja wypadła
bardziej interesująco, bo jednak wprost przepadam za rozciągniętym
na cały (czy też prawie cały) scenariusz motywem nastolatków
mierzących się z agresorami w jakiejś zacisznej okolicy, ale nie
zamierzam narzekać. Bo lekkie, nienapuszone podejście Roesslera do
całej intrygi sprawiło, że oglądało mi się to całkiem
przyjemnie, bez przekonania o wprowadzaniu niepotrzebnego zamętu.
Prostota, czyli w moim pojęciu jeden z największych superlatywów
nurtu slash, mimo
wspomnianych skrętów została zachowana, bo i charakter absolutnie
wszystkich wydarzeń do skomplikowanych z całą pewnością nie
należał. Na plus mogę jeszcze odnotować sceny mordów, poza
pokazywanym w trakcie czołówki tragicznym losem nieszczęsnych świń
– nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby oszczędzono mi tych
przygnębiających wstawek. To jednak tylko drobny dodatek do warstwy
gore, która pomijając wstęp zasadza się tylko i wyłącznie
na okrutnym obchodzeniu się z paroma przedstawicielami rasy
ludzkiej. Jak na typowy slasher przystało nieprzesadnie
krwawym, co więcej niezbyt wymyślnym, ale w tych momentach, w
których filmowcy nie uciekają przed drastycznymi widoczkami na brak
realizmu narzekać nie można. Dostajemy kilka zbliżeń na
poszatkowane tasakiem ciała (również twarze) nieszczęśników,
które wkrótce zawisną na hakach w rzeźni, na odciętą dłoń,
miażdżenie głowy gołymi rękoma, mielenie mężczyzny przez
ostrza wmontowane w maszynę wykorzystywaną niegdyś w pracach nad
wieprzowiną, miażdżenie głowy kołem samochodu, czy najbardziej
„bolesny” dla mnie moment powolnego przecinania opuszka palca.
Ale choć owych zbliżeń na drastyczne detale jest całkiem sporo to
jednak twórcy nie przekraczają granic dobrego smaku, w ogólnym
rozrachunku raczej oszczędnie szafując sztuczną posoką, dlatego
też wątpię ażeby osoby nawykłe do dużej śmiałości twórców
krwawego kina grozy byli w pełni zadowoleni. Wielbiciele slasherów
natomiast, tj. ci którzy rozumieją, że głównym zadaniem tego
nurtu nie jest szafowanie obrzydliwościami, mają większą szansę
docenić ten element „Slaughterhouse”. Może im brakować
natomiast większej kreatywności w procesie eliminacji ofiar. Mnie
ten niedostatek zrekompensował złowieszczy, lekko przybrudzony
klimat filmu odczuwalny przez dosłownie cały seans i całkiem sporo
trzymających w napięciu, powolnych sekwencji poprzedzających atak
agresora / agresorów zrealizowanych w doprawdy ponurym, poruszającym
wyobraźnię miejscu jakim jest niszczejąca rzeźnia, pełna
ciemnych kątów i starych sprzętów służących do oporządzania
mięsa.
„Slaughterhouse”
to kolejny slasherek z lat 80-tych, który wprawił mnie w
iście sentymentalny nastrój, który zintensyfikował moją tęsknotę
do starego, dobrego kina grozy. Arcydziełem horroru bym go nie
nazwała, przełomowym slasherowym dokonaniem również,
niemniej na tle sobie podobnych całkiem nieźle się sprawdza. Rick
Roessler moim zdaniem nie ma się czego wstydzić, bo nie dość, że
pokazał dobre rozeznanie w konwencji tego podgatunku to jeszcze
udowodnił, że tworzenie odpowiednio mrocznej oprawy wizualnej nie
przysparza mu absolutnie żadnych trudności. To samo zresztą można
powiedzieć o budowaniu napięcia i wiarygodnych efektach
specjalnych, choć akurat tych ostatnich nie uświadczymy tutaj w
nadmiarze. Tak więc nie pozostaje mi nic innego, jak polecić ten
niestety mało znany obraz szczególnie sympatykom slasherów,
chociaż nie zdziwiłabym się, gdyby osoby opowiadające się za
innymi nurtami kina grozy również znaleźli w nim coś dla siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz