wtorek, 14 marca 2017

„Blackburn” (2015)

Zaznajomieni młodzi ludzie, Jade, Ryan, Shaun, Chelsea i Luke, wybierają się do domku w górach, gdzie zamierzają trochę się zrelaksować. Niedługo po wjechaniu w leśne okolice lawina kamieni uniemożliwia im dalszą podróż do obranego celu. Docierają jednak do stacji benzynowej prowadzonej przez dwie kobiety w podeszłym wieku, które przestrzegają ich przed wypuszczaniem się do starej kopalni, utrzymując że jest nawiedzona przez agresywne duchy. Krótko po wyruszeniu w dalszą drogę młodzi ludzie znajdują samochód stojący nieopodal owianej złą sławą kopalni i niegdysiejszego szpitala psychiatrycznego. Chcąc odnaleźć właścicieli wozu wchodzą do środka, nie bacząc na niedawne przestrogi miejscowych kobiet. Wkrótce przekonają się, że historie krążące o tym miejscu nie są w całości produktem wyobraźni miejscowych, mającym zaniepokoić przyjezdnych.

Kanadyjski horror „Blackburn” (inny tytuł: „The Blackburn Asylum”) jest drugim pełnometrażowym filmem w reżyserii Lauro Chartranda – po „W odwecie za śmierć”, filmie akcji ze Stevenem Seagalem w roli głównej. Nie oznacza to, że to jedna z nowych twarzy w światku filmowym, bo Chartrand od wielu lat zajmuje się aktorstwem i kaskaderką, szczególnie na tym drugim polu z dużym sukcesem. Nie wiem co go podkusiło, żeby spróbować swoich reżyserskich sił w horrorze, zamiast uderzyć w stylistykę kina akcji, którym najwidoczniej najbardziej się interesuje. Może szukał jakiegoś urozmaicenia, może pragnął się sprawdzić w gatunku, o którym nie ma większego pojęcia – jeśli to drugie to reakcje wielu widzów na „Blackburn” powinny uświadomić mu, że z takim podejściem daleko nie zajedzie, że nie tak powinno się kręcić filmowe rąbanki jeśli chce się zadowolić dużą część publiki.

Za scenariusz „Blackburn” odpowiada Natasha Baron, która założę się trochę horrorów w życiu obejrzała, bo „jak na dłoni widać”, że za punkt honoru postawiła sobie podpięcie się pod motywy często przewijające się w tym gatunku. Sam zamysł nie był zły, zwłaszcza że Baron wybrała lubiane przeze mnie rozwiązania fabularne – problem tylko w tym, że nie potrafiła wykrzesać z nich takich emocji, jak zwykli czynić to jej bardziej obeznani z gatunkiem koledzy po fachu. Jej interpretacja okazała się tak sucha, a chwilami nawet toporna, że nie miałam żadnych wątpliwości, iż artystka w ogóle nie czuje tej stylistyki i nawet nie próbuje ukryć tego faktu. Naprawdę, wyglądało to jakby Baron wręcz zmuszała się do popychania akcji – zamiast płynnego przechodzenia z jednego motywu w drugi dostałam próbkę „ciężkostrawnej niezgrabności”, która na dodatek nie ograniczała się jedynie do scenariusza. To samo można powiedzieć o oprawie wizualnej, w której nie odnalazłam ani krztyny złowieszczego, przybrudzonego klimatu za to mnóstwo plastiku, na który nie przesadzając mam jakieś uczulenie. Ale po kolei. Scenariusz „Blackburn” zawiązuje motyw grupki przyjaciół, która wypuszcza się się w leśne ostępy, czyli standardowo, niemniej dla mnie bardzo obiecująco. Pierwszy zgrzyt ujawnia się już chwilę po szczątkowym ujęciu malowniczego miejsca akcji, podczas konwersacji młodych protagonistów, którzy postanowili na chwilę wyjść z samochodu, aby rozprostować nogi i nacieszyć oczy przepięknym krajobrazem. Z ich ust pada wówczas kilka głupawych kwestii, świadczących chyba o próbie ukłonienia się nurtowi slash, tak jaskrawo zwerbalizowanej, że w ogólnym rozrachunku ocierającej się o zwykłą groteskę. Która zaowocowała moim zdystansowaniem do pozytywnych bohaterów, notabene powiększanym z każdą kolejną sekundą „przebywania w ich towarzystwie”. Cechy final girl uwidaczniają się w osobie Jade, wykreowanej przez Sarah Lind, która przez niemożność przekonującego wykrzesania z siebie jakichkolwiek żywszych emocji irytowała mnie zdecydowanie najbardziej. Bardziej nawet od trzpiotowatej farbowanej blondynki, żywej reklamy Barbie, którą bez wątpienia była jej najlepsza przyjaciółka Chelsea wykreowana przez egzaltowaną Emilie Ullerup. Stacja benzynowa prowadzona przez dwie podstarzałe kobiety parające się taksydermią („spotkanie” Jade z kotem o imieniu Rigor Mortis to zdecydowanie najzabawniejszy moment w filmie) również nie jest w ty gatunku żadnym novum, zresztą podobnie jak przestroga, jaka pada z ich ust na użytek młodych przyjezdnych. Dotyczy ona starej kopalni, ale Baron w swojej mądrości uznała chyba, że to nie wystarczy, że nie zaszkodzi, jeśli rozszerzy się niniejszy złowróżbny pierwiastek o niegdysiejszy, obecnie niszczejący szpital psychiatryczny, w którym przed laty wybuchł pożar. Bo i po co ograniczać się do jednego rzekomo nawiedzonego miejsca, jak można sięgnąć również po drugie i to jeszcze silniej osadzone w tradycji horroru? A że skutkowało to zwykłym przesytem twórcom najwyraźniej w ogóle nie przeszkadzało. Ważne, że zyskali więcej miejsca na „akcyjne” wstawki, bo do zintensyfikowania mrocznego klimatu na pewno się ono nie przysłużyło. Bowiem Lauro Chartrand uznał, że nie ma sensu zawracać sobie głowy „takimi szczególikami”, jak stopniowanie napięcia (abstrahując od końcówki), czy generowanie dobitnie złowieszczej atmosfery, chyba że za takowe uznać ciemne zdjęcia, które jednak są tak dalece „wypieszczone”, że o żadnym naturalizmie nie może być mowy. A biorąc pod uwagę obietnicę zawartą w takiej chwytliwej scenerii efekt jest tym bardziej rozczarowujący.

Wstęp „Blackburn” pomimo śledzenia perypetii bohaterów, którzy nijak nie potrafili uzyskać mojej sympatii, jakoś jeszcze przebolałam. Ale już środkową część musiałam oglądać na raty, bo dłuższe przyglądanie się pościgom wyjałowionym z emocji i klimatu grozy, sporadycznie przerywanym niezwykle sztucznymi umiarkowanie krwawymi ujęciami, w których nie zauważyłam ani grama kreatywności, sprawiało, że bezwiednie opadały mi powieki. Tak więc, żeby nie zasnąć w trakcie robiłam sobie kilkunastominutowe przerwy na rozbudzenie. Łatwiej byłoby oczywiście zrezygnować z dalszej części tego marnego pokazu i zająć się czymś bardziej produktywnym niż bezmyślne wpatrywanie się w starcie nieciekawych protagonistów z oszpeconymi mieszkańcami popadającego w ruinę przybytku, ale obiecałam sobie, że wytrwam, że nie dam się pokonać temu gniotowi. Nie mogę powiedzieć, że samozaparcie wyszło mi na dobre, bo jednak lwia część seansu upłynęła mi pod znakiem nudy, ale końcowe partie sprawiły, że przynajmniej nie miałam poczucia całkowitego zmarnotrawienia czasu poświęconego na tę pozycję. Wówczas to pojawia się trochę emocji, głównie za sprawą małego dziecka uwięzionego w murach niefunkcjonującego już, zaniedbanego szpitala psychiatrycznego i dłuższej tortury, jakiej jest poddawana jedna z bohaterek filmu. Ciekawa okazała się również swoista zmyłka zaserwowana przez scenarzystkę polegająca na zasygnalizowaniu końca makabrycznych przeżyć tylko po to, aby zaraz potem przystąpić do kolejnego starcia z napastnikami, do których dwoje ocalałych postanawia na powrót się zbliżyć. Co najlepsze Natashy Baron udało się zawiązać ten decydujący wątek bez naciągania okoliczności - w przeciwieństwie do większości wcześniejszych posunięć protagonistów ryzykanckie zachowanie niedobitków pod koniec projekcji jest wiarygodnie uzasadnione. A następstwa tego śmiałego posunięcia całkiem dobrze poprowadzone, choćby przez napięcie, które nareszcie po tak długim oczekiwaniu zaczyna emanować z decydującej potyczki z agresorami. Sam finał gorszy już być nie mógł, choć na plus muszę odnotować pojawienie się sióstr Soska tuż przed napisami końcowymi, które powinny być doskonale znane osobom dobrze zaznajomionym ze współczesnym kinem grozy.

Slasher, survival horror, czy też backwoods horror – w sumie wszystkie te określenia pasują do „Blackburn”, więc każdy może sobie wybrać ten, który najbardziej mu się podoba. Po obejrzeniu filmu rzecz jasna, czego jeśli mnie ktoś zapyta poradzę nie robić, bo całkiem emocjonująca końcówka to zdecydowanie za mało, abym mogła z czystym sumieniem rekomendować ten film. Komukolwiek, nawet oddanym miłośnikom rąbanek, bo na pewno powstało wiele lepszych horrorów bazujących na tej stylistyce, których jeszcze nie widzieli. Uważam, że lepiej by zrobili, gdyby skoncentrowali się na poszukiwaniu innych propozycji, bo znajomość tejże raczej do niczego im się nie przyda. Chyba, bo jak zwykle w kwestii gustów absolutnej pewności mieć nie mogę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz