Zaznajomieni
młodzi ludzie, Jade, Ryan, Shaun, Chelsea i Luke, wybierają się do
domku w górach, gdzie zamierzają trochę się zrelaksować.
Niedługo po wjechaniu w leśne okolice lawina kamieni uniemożliwia
im dalszą podróż do obranego celu. Docierają jednak do stacji
benzynowej prowadzonej przez dwie kobiety w podeszłym wieku, które
przestrzegają ich przed wypuszczaniem się do starej kopalni,
utrzymując że jest nawiedzona przez agresywne duchy. Krótko po
wyruszeniu w dalszą drogę młodzi ludzie znajdują samochód
stojący nieopodal owianej złą sławą kopalni i niegdysiejszego
szpitala psychiatrycznego. Chcąc odnaleźć właścicieli wozu
wchodzą do środka, nie bacząc na niedawne przestrogi miejscowych
kobiet. Wkrótce przekonają się, że historie krążące o tym
miejscu nie są w całości produktem wyobraźni miejscowych, mającym
zaniepokoić przyjezdnych.
Kanadyjski
horror „Blackburn” (inny tytuł: „The Blackburn Asylum”) jest
drugim pełnometrażowym filmem w reżyserii Lauro Chartranda – po
„W odwecie za śmierć”, filmie akcji ze Stevenem Seagalem w roli
głównej. Nie oznacza to, że to jedna z nowych twarzy w światku
filmowym, bo Chartrand od wielu lat zajmuje się aktorstwem i
kaskaderką, szczególnie na tym drugim polu z dużym sukcesem. Nie
wiem co go podkusiło, żeby spróbować swoich reżyserskich sił w
horrorze, zamiast uderzyć w stylistykę kina akcji, którym
najwidoczniej najbardziej się interesuje. Może szukał jakiegoś
urozmaicenia, może pragnął się sprawdzić w gatunku, o którym
nie ma większego pojęcia – jeśli to drugie to reakcje wielu
widzów na „Blackburn” powinny uświadomić mu, że z takim
podejściem daleko nie zajedzie, że nie tak powinno się kręcić
filmowe rąbanki jeśli chce się zadowolić dużą część publiki.
Za
scenariusz „Blackburn” odpowiada Natasha Baron, która założę
się trochę horrorów w życiu obejrzała, bo „jak na dłoni
widać”, że za punkt honoru postawiła sobie podpięcie się pod
motywy często przewijające się w tym gatunku. Sam zamysł nie był
zły, zwłaszcza że Baron wybrała lubiane przeze mnie rozwiązania
fabularne – problem tylko w tym, że nie potrafiła wykrzesać z
nich takich emocji, jak zwykli czynić to jej bardziej obeznani z
gatunkiem koledzy po fachu. Jej interpretacja okazała się tak
sucha, a chwilami nawet toporna, że nie miałam żadnych
wątpliwości, iż artystka w ogóle nie czuje tej stylistyki i nawet
nie próbuje ukryć tego faktu. Naprawdę, wyglądało to jakby Baron
wręcz zmuszała się do popychania akcji – zamiast płynnego
przechodzenia z jednego motywu w drugi dostałam próbkę
„ciężkostrawnej niezgrabności”, która na dodatek nie
ograniczała się jedynie do scenariusza. To samo można powiedzieć
o oprawie wizualnej, w której nie odnalazłam ani krztyny
złowieszczego, przybrudzonego klimatu za to mnóstwo plastiku, na
który nie przesadzając mam jakieś uczulenie. Ale po kolei.
Scenariusz „Blackburn” zawiązuje motyw grupki przyjaciół,
która wypuszcza się się w leśne ostępy, czyli standardowo,
niemniej dla mnie bardzo obiecująco. Pierwszy zgrzyt ujawnia się
już chwilę po szczątkowym ujęciu malowniczego miejsca akcji,
podczas konwersacji młodych protagonistów, którzy postanowili na
chwilę wyjść z samochodu, aby rozprostować nogi i nacieszyć oczy
przepięknym krajobrazem. Z ich ust pada wówczas kilka głupawych
kwestii, świadczących chyba o próbie ukłonienia się nurtowi
slash, tak jaskrawo zwerbalizowanej, że w ogólnym
rozrachunku ocierającej się o zwykłą groteskę. Która
zaowocowała moim zdystansowaniem do pozytywnych bohaterów, notabene
powiększanym z każdą kolejną sekundą „przebywania w ich
towarzystwie”. Cechy final girl uwidaczniają się w osobie
Jade, wykreowanej przez Sarah Lind, która przez niemożność
przekonującego wykrzesania z siebie jakichkolwiek żywszych emocji
irytowała mnie zdecydowanie najbardziej. Bardziej nawet od
trzpiotowatej farbowanej blondynki, żywej reklamy Barbie, którą
bez wątpienia była jej najlepsza przyjaciółka Chelsea wykreowana
przez egzaltowaną Emilie Ullerup. Stacja benzynowa prowadzona przez
dwie podstarzałe kobiety parające się taksydermią („spotkanie”
Jade z kotem o imieniu Rigor Mortis to zdecydowanie najzabawniejszy
moment w filmie) również nie jest w ty gatunku żadnym novum,
zresztą podobnie jak przestroga, jaka pada z ich ust na użytek
młodych przyjezdnych. Dotyczy ona starej kopalni, ale Baron w swojej
mądrości uznała chyba, że to nie wystarczy, że nie zaszkodzi,
jeśli rozszerzy się niniejszy złowróżbny pierwiastek o
niegdysiejszy, obecnie niszczejący szpital psychiatryczny, w którym
przed laty wybuchł pożar. Bo i po co ograniczać się do jednego
rzekomo nawiedzonego miejsca, jak można sięgnąć również po
drugie i to jeszcze silniej osadzone w tradycji horroru? A że
skutkowało to zwykłym przesytem twórcom najwyraźniej w ogóle nie
przeszkadzało. Ważne, że zyskali więcej miejsca na „akcyjne”
wstawki, bo do zintensyfikowania mrocznego klimatu na pewno się ono
nie przysłużyło. Bowiem Lauro Chartrand uznał, że nie ma sensu
zawracać sobie głowy „takimi szczególikami”, jak stopniowanie
napięcia (abstrahując od końcówki), czy generowanie dobitnie
złowieszczej atmosfery, chyba że za takowe uznać ciemne zdjęcia,
które jednak są tak dalece „wypieszczone”, że o żadnym
naturalizmie nie może być mowy. A biorąc pod uwagę obietnicę
zawartą w takiej chwytliwej scenerii efekt jest tym bardziej
rozczarowujący.
Wstęp
„Blackburn” pomimo śledzenia perypetii bohaterów, którzy nijak
nie potrafili uzyskać mojej sympatii, jakoś jeszcze przebolałam.
Ale już środkową część musiałam oglądać na raty, bo dłuższe
przyglądanie się pościgom wyjałowionym z emocji i klimatu grozy,
sporadycznie przerywanym niezwykle sztucznymi umiarkowanie krwawymi
ujęciami, w których nie zauważyłam ani grama kreatywności,
sprawiało, że bezwiednie opadały mi powieki. Tak więc, żeby nie
zasnąć w trakcie robiłam sobie kilkunastominutowe przerwy na
rozbudzenie. Łatwiej byłoby oczywiście zrezygnować z dalszej
części tego marnego pokazu i zająć się czymś bardziej
produktywnym niż bezmyślne wpatrywanie się w starcie nieciekawych
protagonistów z oszpeconymi mieszkańcami popadającego w ruinę
przybytku, ale obiecałam sobie, że wytrwam, że nie dam się
pokonać temu gniotowi. Nie mogę powiedzieć, że samozaparcie
wyszło mi na dobre, bo jednak lwia część seansu upłynęła mi
pod znakiem nudy, ale końcowe partie sprawiły, że przynajmniej nie
miałam poczucia całkowitego zmarnotrawienia czasu poświęconego na
tę pozycję. Wówczas to pojawia się trochę emocji, głównie za
sprawą małego dziecka uwięzionego w murach niefunkcjonującego
już, zaniedbanego szpitala psychiatrycznego i dłuższej tortury,
jakiej jest poddawana jedna z bohaterek filmu. Ciekawa okazała się
również swoista zmyłka zaserwowana przez scenarzystkę polegająca
na zasygnalizowaniu końca makabrycznych przeżyć tylko po to, aby
zaraz potem przystąpić do kolejnego starcia z napastnikami, do
których dwoje ocalałych postanawia na powrót się zbliżyć. Co
najlepsze Natashy Baron udało się zawiązać ten decydujący wątek
bez naciągania okoliczności - w przeciwieństwie do większości
wcześniejszych posunięć protagonistów ryzykanckie zachowanie
niedobitków pod koniec projekcji jest wiarygodnie uzasadnione. A
następstwa tego śmiałego posunięcia całkiem dobrze poprowadzone,
choćby przez napięcie, które nareszcie po tak długim oczekiwaniu
zaczyna emanować z decydującej potyczki z agresorami. Sam finał
gorszy już być nie mógł, choć na plus muszę odnotować
pojawienie się sióstr Soska tuż przed napisami końcowymi, które
powinny być doskonale znane osobom dobrze zaznajomionym ze
współczesnym kinem grozy.
Slasher,
survival horror, czy też backwoods horror – w sumie
wszystkie te określenia pasują do „Blackburn”, więc każdy
może sobie wybrać ten, który najbardziej mu się podoba. Po
obejrzeniu filmu rzecz jasna, czego jeśli mnie ktoś zapyta poradzę
nie robić, bo całkiem emocjonująca końcówka to zdecydowanie za
mało, abym mogła z czystym sumieniem rekomendować ten film.
Komukolwiek, nawet oddanym miłośnikom rąbanek, bo na pewno
powstało wiele lepszych horrorów bazujących na tej stylistyce,
których jeszcze nie widzieli. Uważam, że lepiej by zrobili, gdyby
skoncentrowali się na poszukiwaniu innych propozycji, bo znajomość
tejże raczej do niczego im się nie przyda. Chyba, bo jak zwykle w
kwestii gustów absolutnej pewności mieć nie mogę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz