Dwóch
młodych Australijczyków, Geordie i Oscar, zaprzyjaźnia się z
Amerykanami, którzy jakiś czas temu przybyli w ich strony: Mayą,
Amelią i bratem tej drugiej Tobym. Podczas jednego ze wspólnie
spędzanych wieczorów Oscar opowiada przy ognisku australijską
legendę miejską, która mówi o duchu motocyklisty rzekomo
pojawiającym się na drodze Lemon Tree Passage w Nowej Południowej
Walii tylko wówczas gdy przemierza się ją z dużą prędkością.
Złaknieni przygód młodzi ludzie postanawiają przekonać się, czy
tak jest w istocie. Bez dłuższego zastanowienia ruszają na
wskazaną przez Oscara drogę i zgodnie z jego wytycznymi
przemierzają ją z zawrotną prędkością. W pewnym momencie
rzeczywiście dostrzegają kulę białego światła, która może być
duchem motocyklisty. Wszyscy poza Mayą, którą wkrótce zaczynają
dręczyć makabryczne wizje. Następnego wieczora młodzi ludzie
ponownie wybierają się na Lemon Tree Passage, gdzie nieoczekiwanie
będą musieli zmierzyć się z prawdziwym koszmarem.
„Spustoszenie”
jest pełnometrażowym debiutem reżyserskim Australijczyka Davida
Campbella, do którego scenariusz napisał razem z Ericą Brien.
Inspirację czerpali z urban legend, która ponoć powstała w
oparciu o doniesienia paru kierowców, którzy utrzymywali, że
zwiększenie prędkości na drodze Lemon Tree Passage w
australijskiej Nowej Południowej Walii skutkuje pojawieniem się
ducha. Historyjka ma stanowić przestrogę przed poruszaniem się na
drodze z zawrotną prędkością, ale dla niektórych młodych ludzi
jest zachętą do przyśpieszania na owianym złą sławą odcinku.
David Campbell i Erica Brien na fundamentach tej legendy miejskiej
zbudowali swoją własną opowieść, która nie spotkała się z
entuzjastycznym przyjęciem widzów. Częstym zarzutem wymierzanym w
ich scenariusz było zbyt długie utrzymywanie odbiorcy w niepewności
poprzez zamierzoną chaotyczność. Zamiast bowiem podejść do
konwencji ghost story w uproszczonym stylu Campbell i Brien
trochę poeksperymentowali z narracją w sposób, który zirytował
większą część widowni. „Spustoszeniu” wyrzucano również
między innymi brak logiki, zbyt małą dbałość o nastrój grozy i
niepoświęcanie należytej uwagi stopniowaniu napięcia.
Pod
niektórymi obserwacjami przeciwników australijskiego „Spustoszenia”
jestem skłonna się podpisać, przy czym w przeciwieństwie do nich
nie uważam ażeby debiutanckie pełnometrażowe dziełko Davida
Campbella wypadało fatalnie na tle nastrojowych horrorów z
ostatnich lat. Podejrzewam, że początkujący reżyser i scenarzysta
oraz wspomagająca go Erica Brien postąpiliby mądrzej, gdyby swoją
opowieść wtłoczyli w ramy slashera, bo każdorazowy z
nielicznych skrętów w stronę składowych kojarzących się z tym
nurtem jak dla mnie prezentował się dużo lepiej niźli próby
straszenia zjawiskami nadprzyrodzonymi. Zresztą oprawa audiowizualna
i miejsce akcji w moim pojęciu również lepiej by się wpasowały w
schemat filmu slash. David Campbell jednak najwidoczniej
uznał, że większe pole do popisu będzie miał w konwencji ghost
story, w której notabene utrzymano też urban legend będącą
źródłem jego inspiracji. Zauważalnie nie pragnął jednak w pełni
wzorować się na współczesnych mainstreamowych straszakach, pomimo
nawiązania do legendy miejskiej. Powstało już całkiem sporo
horrorów opartych na urban legends, zwłaszcza w Stanach
Zjednoczonych, więc ogólnie rzecz ujmując nie jest to żadnym
novum. Campbell i Brien dla odmiany wzorowali się na australijskiej,
nie amerykańskiej miejskiej legendzie, choć w jednej krótkiej
sekwencji pokusili się o mały ukłon w stronę tej drugiej.
Turystka Amelia, która przybyła do Australii ze Stanów
Zjednoczonych wraz ze swoją najlepszą przyjaciółką Mayą i
bratem Tobym zapoznaje ich nowych znajomych z tych stron z popularną
legendą miejską ukutą w Stanach Zjednoczonych. Tutejsi młodzi
mężczyźni, Geordie i Oscar, nigdy wcześniej się z nią nie
zetknęli – pozostała trójka natomiast nigdy nie słyszała
historii, jaka krąży o drodze Lemon Tree Passage, którą z kolei
Oscar w odpowiedzi na niepokojącą opowiastkę Amelii raczy
wszystkich zebranych przy ognisku. Ta sytuacja przywodzi na myśl
„Koszmar minionego lata” - tam również grupka młodych ludzi
pod osłoną nocy zabawiała się w opowiadanie znanej legendy
miejskiej przy ognisku. Na tym jednak kończą się podobieństwa
pomiędzy tymi dwoma obrazami, bo scenarzyści „Spustoszenia” ani
myśleli serwować widzom kolejnej opowiastki o mordercy z hakiem,
choć ich protagoniści też będą musieli walczyć o życie z
jakimś bytem. Czy jest nim duch motocyklisty pojawiający się na
feralnym odcinku jednej z australijskich dróg, czy jakaś inna
zjawa, która z sobie tylko znanych powodów postanowiła pozbawić
ich życia? A może agresorem jest człowiek, istota z krwi i kości?
Odpowiedź powinna dosyć szybko nasunąć się każdemu odbiorcy
„Spustoszenia”, bo i scenarzyści nie uznają za stosowne
skrzętnie tego ukrywać. Starannie zaciemniają jednak kompleksowy
obraz całej intrygi – tyle że skupiają się na ukrywaniu
szczegółów wydarzenia, które zaowocowało nawiedzeniem drogi
Lemon Tree Passage i jej leśnych okolic, nie zaś na skrywaniu
natury postaci, która zagraża młodym protagonistom. Campbell i
Brien szybko przechodzą do właściwej akcji filmu, ograniczając
wstępne zapoznanie widzów z głównymi bohaterami do absolutnego
minimum. Mimo tego niezrozumiałego pośpiechu udało mi się jednak
nieco zaznajomić z ich sylwetkami, wyłączając brata Geordiego,
Sama, dręczonego przez jakiś złośliwy byt. Enigmatyczność przy
kreśleniu tej postaci była zamierzona, to samo zresztą można
powiedzieć o nadprzyrodzonych zjawiskach, które co jakiś czas mają
miejsce w jego otoczeniu. Nie wiemy kim jest zjawa, która go dręczy,
nie wiemy dlaczego, ani w jakim celu, ale nie powinniśmy mieć
żadnych wątpliwości co do tego, że Sam wkrótce odegra jakąś
ważną rolę w toczącym się dramacie. Do tego czasu będziemy
jednak musieli przeboleć gwałtowne skręty z wątku przewodniego w
kierunku jego osoby, które nie dość, że wybiją nas z właściwego
rytmu to jeszcze najpewniej rozczarują wielu widzów poszukujących
mocniejszych wrażeń. Bo absolutnie wszystkie manifestacje
nadnaturalnego zagrożenia są pozbawione czegoś na tyle
charakterystycznego, żeby na dłużej osiąść w naszej pamięci.
Na domiar złego pojawiają się bez uprzedniego należycie
trzymającego w napięciu, długiego zwiastowania niebezpieczeństwa.
Dużo
lepiej prezentują się w moim mniemaniu wydarzenia z udziałem
piątki młodych ludzi, którzy na swoje nieszczęście postanowili
sprawdzić czy owiana złą sławą droga Lemon Tree Passage
rzeczywiście jest nawiedzona przez ducha motocyklisty, który
niegdyś poniósł na niej śmierć przez nieuwagę podróżującej
samochodem grupy nastolatków. Lwia część akcji rozgrywa się w
okolicznym lesie, w mojej ocenie odpowiednio mrocznym, choć wielu
widzów sądzi inaczej. Nieco przymglona czerń, która sprawia, że
nie ma się żadnych problemów z dostrzeżeniem szczegółów
wszystkich wydarzeń, gęsto zalesione pustkowie i całkiem
nastrojowe dźwięki wybrzmiewające w tle razem tworzą tak bardzo
pożądaną aurę wyalienowania i zewsząd czyhającego
niebezpieczeństwa. Dobitniej zasygnalizowanego nieoczekiwanym zgonem
jednego z bohaterów filmu, a nieco później zagadkowym zniknięciem
jego ciała oraz dziwacznymi wizjami, jakich doświadcza Maya.
Pojawiają się one między innymi wówczas, gdy któreś ze zwłok,
nad którymi się pochyli raptownie otworzą oczy, błyszczące
upiornie się prezentującą bielą, co moim zdaniem stanowiło
najbardziej udane odniesienie do nadprzyrodzonego horroru. Natomiast
halucynacjom, z którymi borykała się Maya zabrakło czegoś
bardziej wyrazistego, jakiejś śmiałej migawkowej wstawki, która
zdołałaby nieco mną wzruszyć. Ten sam zarzut zresztą
wystosowałam w stosunku do wszystkich konfrontacji Sama z nieznanym,
bo brocząca krwią dłoń, wymuszona próba samobójcza, czy krótkie
przemowy zjawy to zdecydowanie za mało, żeby sprostać moim
wymaganiom względem ghost stories. Podobał mi się za to
pomysłowy przebieg jednej sceny mordu, choć same drastyczne
szczegóły niezmiennie ukrywano przed moim wzrokiem – trochę krwi
się pojawia, ale o skrajnej makabrze nie może być mowy, ponieważ twórcy
odżegnują się od pornograficznych zbliżeń na odniesione obrażenia, a i charaktery mordów do najbardziej odstręczających nie należą. Rozwiązanie całej tak pieczołowicie
budowanej przez większą część seansu zagadki również w miarę
mnie zadowoliło, choć należy zaznaczyć, że scenarzyści nie
wykazali się tutaj zbyt dużą kreatywnością, poprzestając na
okrutnym, acz nierzadko poruszanym w kinematografii grozy motywie.
Innowacyjność nie jest jednak dla mnie wartością nadrzędną,
bardziej zależy mi na emocjonalnym wydźwięku, który podczas
wyłuszczania szczegółów wydarzenia owocującego nawiedzeniem
feralnej australijskiej drogi i jej leśnych okolic wybrzmiał
całkiem dobitnie. Czego nie mogę niestety powiedzieć o finale –
taka problematyka sprzyjała jakiemuś mocnego uderzeniu w ostatnich
ujęciach filmu, ale scenarzyści, ze szkodą dla mnie, nie
zdecydowali się wykorzystać okazji.
W
przeciwieństwie do wielu widzów, którzy mieli już okazję
obejrzeć australijskie „Spustoszenie” w reżyserii Davida
Campbella nie uważam tej pozycji za „obraz nędzy i rozpaczy”. Z
pewnością nie jest to jedna z najlepszych filmowych ghost story
z ostatnich lat, jaką dane mi było zobaczyć, ale do kompletnego
gniota jeszcze sporo jej brakuje. Szczegóły zapewne szybko wyparują
z mojej pamięci, bo i nie ma tutaj nic na tyle charakterystycznego,
żeby było inaczej, ale przynajmniej seans nie upłynął mi pod
znakiem cierpień. Powyżej przeciętnej „Spustoszenie” w mojej
ocenie się nie wspina, ale z braku innych propozycji można
obejrzeć. Pod warunkiem, że dysponuje się nadmiarem wolnego czasu
i nie oczekuje się zbyt wiele od nastrojowego horroru.
Za
seans bardzo dziękuję
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz