Na
planetę Morganthus zostaje wysłany statek kosmiczny. Jego załoga
jeśli to możliwe ma odnaleźć i sprowadzić do domu pasażerów
innego statku, z którymi w pewnym momencie stracono kontakt. Kiedy
zbliżają się do planety zostają wciągnięci przez pole siłowe
niewiadomego pochodzenia. Lądują nieopodal poszukiwanego statku
kosmicznego, ale nie udaje im się odnaleźć ani jednej żywej
osoby. Obejście okolicy skutkuje odnalezieniem ogromnej piramidy. W
jej pobliżu i wewnątrz mają miejsce niezwykłe zjawiska, z których
większość odbywa się z udziałem odrażających, wrogo
nastawionych do nich istot. Misja ratunkowa zamienia się w walkę o
przetrwanie ze stworami, dla których zgładzenie przedstawicieli
rasy ludzkiej nie jest żadnym wyzwaniem oraz z własną psychiką,
na którą jak się wydaje to miejsce wywiera negatywny wpływ.
Bruce
D. Clark debiutował w 1969 roku thrillerem „Nagie anioły”. W
kolejnych dwóch dekadach stworzył jeszcze trzy filmy, w tym jeden
horror zatytułowany „Galaktyka grozy”, którym zakończył swoją
reżyserską karierę. Bruce'a D. Clarka na planie omawianego obrazu
wspomagał producent filmu, doskonale znany fanom kina klasy B Roger
Corman. Bardzo przydatny okazał się również James Cameron, który
zaimponował Cormanowi przede wszystkim wymyślaniem sposób na
realistyczne przekładanie niektórych pomysłów na ekran przy
niskim nakładzie finansowym. Scenariusz autorstwa Bruce'a D. Clarka
i Marca Sieglera (ogólny zarys nakreślił niewymieniony w czołówce
William Stout) zainspirował „Obcy – ósmy pasażer Nostromo”
Ridleya Scotta, chociaż nie należy przez to rozumieć, że
zdecydowano się na bezmyślne kopiowanie.
Horror
science fiction Bruce'a D. Clarka stylistycznie jest zbliżony
do powstałych parę lat później „Lewiatana” George'a P.
Cosmatosa i „Obcego z głębin” Seana S. Cunninghama. Jednak
chociaż zyskał status filmu kultowego obecnie przyciąga przed
ekrany mniejszą ilość widzów niż dwie wspomniane produkcje.
Wydaje się też nie mieć tylu fanów. Co akurat mnie nie dziwi, bo
choć większość efektów specjalnych robiło porównywalne
wrażenie do tego, jakie wywierały na mnie nadmienione części
składowe „Lewiatana” i „Obcego z głębin” to nie
wystarczyło, aby zrekompensować wszystkie niedociągnięcia. Z
mojego punktu widzenia najbardziej dotkliwym mankamentem „Galaktyki
grozy” jest zbytni pośpiech, owocujący niemożnością wczucia
się w sytuację bohaterów, co swoją drogą utrudniały również
ich denerwująco ogólnikowe rysy psychologiczne. Błyskawiczne
zawiązanie właściwej akcji poprzez wrzucenie bohaterów na jałową
planetę pełną żelastwa niewiadomego pochodzenia, spowitą nieco
przymgloną ciemnością było całkowicie zasadne, ale już rozwój
wydarzeń rozgrywających się w tym nieprzyjaznym człowiekowi
miejscu zdecydowanie lepiej by się prezentował, gdyby większy
nacisk położono na budowanie napięcia. Zamiast nieśpiesznego
generowania dramaturgii, powolnego odsłaniania przed widzami
wszystkich tajników planety Morganthus poprzez powolne, rozciągnięte
w czasie wędrówki bohaterów po doprawdy mrocznych obszarach
tchnących jakąś ukrytą groźbą, która swoją drogą mogłaby
być jeszcze bardziej uwypuklona, twórcy „Galaktyki grozy”
poprzestali na tak krótkich zwiastunach zagrożenia, że oglądający
nie ma praktycznie żadnych szans na napięcie wszystkich nerwów.
Czasami nawet nie sposób się domyślić, że za parę sekund
nastąpi jakiś atak ze strony któregoś z dziwacznych stworzeń
przebywających na Morganthusie. Wygląda to mniej więcej tak – po
wyjściu ze statku załoga wypuszcza się na krótki spacer,
zakończony dojściem do ogromnej piramidy, gdzie niedługo potem
przyjdzie im zmierzyć się z istnym koszmarem unaocznionym poprzez
serię zgonów i przywidzeń, pomiędzy którymi zamiast
złowieszczych, windujących napięcie mozolnych wędrówek będziemy
obserwować szybkie przejścia z jednego pomieszczenia do drugiego
przy akompaniamencie irytująco hałaśliwej ścieżki dźwiękowej i
krótkich poleceń wydawanych przez aktualnego dowódcę. Wraz z
pierwszą sygnalizacją zgubnego wpływu, jaki na ludzką psychikę
wywiera tajemnicza piramida przyszła nadzieja na nadanie niektórym
postaciom chociaż trochę indywidualizmu – podkreślenie paru
cech, które pozwoliłyby mi zwrócić uwagę na jednostkę, a nie
jak dotychczas spoglądać na bohaterów, jak na jeden organizm, masę
z której nie sposób wyodrębnić jakichś wyrazistszych cech. Bo
wzmianka o traumie, jaką niegdyś przeżyła kapitan statku,
zaakcentowanie uczucia, które rozkwita pomiędzy dwójką bohaterów
oraz gdzieś na marginesie danie do zrozumienia, że wśród nich
jest jeden mężczyzna, którego szorstkie podejście do kompanów
sprawia, że nie cieszy się on ich sympatią oraz jeden starszy
podejrzanie się zachowujący osobnik to zdecydowanie za mało, żebym
mogła spojrzeć na którąkolwiek z zaprezentowanych postaci, jak na
osobę z krwi i kości, z którą łatwo się utożsamić albo
chociaż drżeć z obaw o jej dalszy los. Bruce D. Clark i Marc
Siegler wymusili na mnie podchodzenie do pozytywnych postaci z
całkowitą obojętnością, a wierzcie mi wprost nienawidzę takich
sytuacji – wydaje mi się wszak trochę niemoralne nieprzejmowanie
się tym czy któraś z postaci przeżyje daną sekwencję. Co
więcej, kiedy tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że efekty
specjalne, którymi posiłkowano się podczas wizualizacji scen
mordów stoją na doprawdy wysokim poziomie (co wziąwszy pod uwagę
budżet opiewający na siedemset tysięcy dolarów jest wprost
zdumiewające) to z utęsknieniem wyczekiwałam kolejnych ataków
odrażających stworów, robiących równie piorunujące wrażenie,
co niektóre bardziej pomysłowe ujęcia eliminacji protagonistów.
Byłabym co prawda bardziej usatysfakcjonowana, gdyby twórcy
poprzedzali owe dosadne wstawki budowaniem nawarstwiającej się
atmosfery namacalnego zagrożenia, ale skoro już uparli się tak
dalece zmarginalizować tę konkretną płaszczyznę to zostało mi
tylko cieszyć się efektami specjalnymi. Chociaż nie wszystkimi, bo
kiczowate wstawki świetlne ocierające się o czystą animację
niezmiennie skutkowały grymasem niesmaku przemykającym po mojej
twarzy.
Jak
już wspomniałam niektóre triki realizatorskie „Galaktyka grozy”
zawdzięcza Jamesowi Cameronowi, niemniej nie można przy tym
umniejszać wkładu twórców efektów specjalnych, którzy przecież
tylko w paru przypadkach korzystali z rad nadmienionego artysty
wówczas dopiero stojącego u progu spektakularnej kariery.
Niesprawiedliwe byłoby również marginalizowanie roli pomysłodawców
paru co bardziej wymyślnych scen mordów, scenarzystów i Rogera
Cormana, który ingerował nie tylko w realizację filmu –
wzbogacał również co poniektóre koncepcje owocami swojej
niebanalnej wyobraźni. Efekt był taki, że uraczono widzów serią
mocno realistycznych, niepospolitych, brutalnych acz nieprzesadnie
krwawych sekwencji z udziałem różnego rodzaju oślizgłych,
gąbczastych stworzeń, które mogłyby zostać docenione nawet przez
wielkiego H.P. Lovecrafta, gdyby tylko żył w tej epoce. Najszerzej
omawianą i najczęściej wychwalaną przez wielbicieli horrorów
science fiction jest scena gwałtu na kobiecie. Fani rape and
revenge pewnie w tym momencie wzruszą ramionami i z politowaniem
mrukną: phi, też mi nowość. Ich nastawienie powinno jednak ulec
zmianie, gdy dodam, że gwałcicielem jest ogromny robal, który
podczas wymuszonego stosunku z młodą kobietą (która notabene
szybko odnajduje w tym nieziemską wręcz przyjemność) oblewa ją
pokaźną dawką lepkiego szlamu. Coś odrażającego, choć podczas
kręcenia tej sceny nie przelano ani kropli substancji imitującej
krew. Pod tym kątem twórcy efektów specjalnych najbardziej
zaszaleli w sekwencji zgniatania kobiety przez oplatającą jej ciało
cienką mackę, którą sfinalizowano długimi zbliżeniami na
wypływające wnętrzności i dosłownie eksplodującą głowę
oblane bardzo wiarygodnie się prezentującą sztuczną posoką. Scen
mordów jest oczywiście dużo więcej, ale moim zdaniem jeszcze
tylko dwie takowe wstawki zasługują na wyróżnianie – bowiem
przez pozostałe przeprowadzano widzów w tak błyskawicznym tempie,
że umysł nie był w stanie zarejestrować wszystkich makabrycznych
szczegółów, a w niektórych przypadkach kamera wręcz uciekała
przed takimi detalami. Pierwsza z dwóch dotychczas pominiętych
przeze mnie ciekawszych scen mordów zaczyna się widowiskowym
starciem dowódcy z odrażającą bestią. I chociaż nie trwa bardzo
długo to co zostaje pokazane wystarczy, aby docenić pomysłowość
twórców i być może wzdrygnąć się z odrazą na widok
szkaradnego stworzenia spowijającego nieszczęśnika dyndającego na
linie w wąskim, przyprawiającym o klaustrofobię szybie, którego
ściany oblepia gęsta maź. Tymczasem w drugiej takowej sekwencji
nie pominięto żadnego drastycznego szczegółu – najpierw
patrzymy na kawałek kryształu wrzynający się w rękę mężczyzny,
który zaraz potem zaczyna przemieszczać się pod skórą.
Przerażony mężczyzna niewiele myśląc odcina sobie „zainfekowaną”
kończynę, ale to wcale nie kończy jest żywotności – ręka
przez chwilę podryguje, a w następnym ujęciu staje się miejscem
żerowania małych, wijących się robaczków, co u co bardziej
wrażliwych widzów już po pierwszym rzucie oka na ten nieprzyjemny
obrazek powinno wywołać odruch wymiotny. Obok scenerii, której
jednak nie wykorzystano w pełni zadowalający sposób poprzez to
nieszczęsne odżegnywanie się twórców od długich wstawek
generujących napięcie i intensyfikujących aurę nieokreślonej
grozy czyhającej na protagonistów, uradował mnie udział Roberta
Englunda, który co prawda tak samo jak pozostali zmagał się z
doprawdy miałką rólką, ale wydaje mi się, że na tle całej
obsady prezentował się najbardziej przekonująco. Ponadto
całkowicie usatysfakcjonowało mnie wyjaśnienie wszystkich
dziwacznych zjawisk zachodzących na planecie Morganthus – pragnę
jednak przestrzec potencjalnych odbiorców „Galaktyki grozy”
przed czytaniem skrótowych opisów fabuły zamieszczonych na różnych
stronach internetowych, bo autorzy niektórych z nich przybliżają
charakter owego zwrotu akcji. Motyw zamykający fabułę też
całkowicie mnie ukontentował – trudno mi wyobrazić sobie coś,
co lepiej wpasowałoby się w całą intrygę i gatunek, w ramach
którego „Galaktyka grozy” egzystuje, aczkolwiek moje zadowolenie
byłoby zapewne większe, gdyby w finalnym starciu UWAGA SPOILER
oszczędzono mi tych dziadowskich świateł, zwłaszcza żałośnie
się prezentującej, żarzącej się czerwienią głowy (która
pojawia się też na początku filmu) KONIEC SPOILERA.
„Galaktyka
grozy” to tego rodzaju horror, w którym w bolesny dla widza sposób
uwidacznia się brak pewnych istotnych składowych, tym bardziej
dotkliwy, że powinny być one naturalną pochodną scenariusza i
scenerii. Ale tak niestety nie jest – z posępnego krajobrazu nie
emanuje tyle grozy, ile by się chciało, chociaż same zdjęcia
jałowego otoczenia charakteryzują się dużym profesjonalizmem,
wszystkie wydarzenia odarto z napięcia, gównie poprzez
niezrozumiały dla mnie pośpiech narzucony sobie przez twórców
filmu. Te niedostatki jednak nie przysłoniły mi licznych plusów
tej produkcji, zwłaszcza pomysłowych, realistycznie się
prezentujących i w wielu przypadkach całkiem odważnie
zrealizowanych scen mordów (bez nadmiaru sztucznej krwi, ale z
częstą obecnością koszmarnych stworzeń zaludniających feralną
planetę, na której toczy się akcja filmu). Więc summa summarum,
pomimo długich nudnawych fragmentów irytujących nieposzanowaniem
przez twórców sfery emocjonalnej, cieszy mnie, że „Galaktyka
grozy” wpadła w moje łapki. Warto było pocierpieć dla
superlatywów, chociaż niedosyt i tak pozostał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz