Ludzkość
jest dziesiątkowana przez zarodniki draco incendia trichophyton,
chorobę zwaną „smoczą łuską”, której wczesnym objawem są
fantazyjne „tatuaże” wykwitające na ciałach zarażonych.
Niedługo po ich pojawieniu się dochodzi do samozapłonu –
zainfekowani osobnicy zajmują się ogniem i umierają w
niewyobrażalnych mękach. Niejedno amerykańskie miasto w krótkim
czasie zamienia się w zgliszcza. Niektórzy zdrowi obywatele formują
się w niewielkie oddziały, patrole kwarantannowe oraz Szwadrony
Kremacyjne, które zajmują się tropieniem i likwidowaniem
zarażonych. Ciężarna pielęgniarka Harper Grayson zostaje
zainfekowana smoczą łuską, a krótko potem musi walczyć o życie
ze swoim własnym mężem. Z pomocą przychodzi jej John Rookwood,
mężczyzna w stroju strażaka, który potrafi panować nad smoczą
łuską i wykorzystywać jej właściwości do własnych celów.
Harper zostaje doprowadzona do obozu Wyndham, zacisznego zakątka, w
którym ukrywają się zainfekowani znający sposób na harmonijne
życie z chorobą. Ich duchowym przywódcą jest człowiek w
podeszłym wieku Tom Storey. Harper szybko zaprzyjaźnia się z jego
wnukami, szesnastoletnią Allie i dziewięcioletnim głuchoniemym
Nickiem. W obozie spotyka również między innymi swoją znajomą,
czarnoskórą Renee Gilmonton. Kobieta szybko zadomawia się w obozie
Wyndham, stając się ważną częścią wspólnoty. Społeczności,
której nieustannie zagrażają ludzie zdecydowani zgładzić
wszystkich zarażonych, których zdołają wytropić.
Joe
Hill, syn niekoronowanego króla współczesnego literackiego horroru
Stephena Kinga, jak dotąd ma na koncie cztery powieści: „Pudełko
w kształcie serca”, „Rogi”, „NOS4A2” i właśnie
„Strażaka” - 800-stronicową publikację, nad którą pracował
cztery lata (zdążył już nawet sprzedać prawa do ekranizacji).
Wielokrotnie nagradzany, budujący swoją pisarską karierę bez
wspomagania się znanym nazwiskiem, Joe Hill nie ukrywał swojej
inspiracji zjawiskowym „Bastionem” ojca. Przed premierą książki
zdradził również, że w swoim najnowszym utworze porusza tematykę
zaprezentowaną między innymi w „Andromeda znaczy śmierć”
Michaela Crichtona. Innymi słowy, jak wielu innych pisarzy przed
nim, postanowił zmierzyć się z popularnym motywem
postapokaliptycznym, który to jak często w takich przypadkach bywa
przeplata się z wątkami apokaliptycznymi. Za najlepszego
reprezentanta tego typu literatury od lat uważam „Bastion”
Stephena Kinga i szczerze powiedziawszy nie robiłam sobie żadnych
nadziei na to, że Hill zdoła prześcignąć swojego rodziciela.
Zdążył już udowodnić mi, że nie ma żadnych problemów z
przebiciem nowszych publikacji Stephena Kinga, ale „Bastion” to
zupełnie inna liga – niedościgniony owoc jego wczesnej pisarskiej
działalności. I jak się okazało nawet autor takiego arcydzieła
jak „NOS4A2 nie jest w stanie przeskoczyć tej poprzeczki.
„Strażak”
to powieść skierowana do szerokiej grupy odbiorców – fantastyka
postapokaliptyczna / apokaliptyczna, po którą spokojnie mogą
sięgać zarówno dorośli, jak i nastoletni czytelnicy. Opowieść,
która powinna silnie zaangażować każdego wielbiciela nadmienionej
konwencji, nie zdziwiłabym się jednak, gdyby osoby spoza tego kręgu
również rozsmakowali się w wizji rozsnutej na kartach „Strażaka”.
Miłośnicy „Bastionu” lepiej zrobią powściągając oczekiwania
– nastawiając się na historię utrzymaną w dużo lżejszej
tonacji, osnutą delikatniejszym klimatem i nieporównanie rzadziej
zahaczającą o estetykę horroru. Joe Hill mówił, że to opowieść
o szczęściu w obliczu ciemności i rzeczywiście tkwi w tym dużo
prawdy. Owo szczęście nie jest niezmącone, właściwie wszystkie
podnoszące na duchu wydarzenia rozgrywające się w obozie Wyndham
są nacechowane widomymi zwiastunami rychłych niebezpieczeństw, z
których tym najpoważniejszym nie wydaje się być smocza łuska,
ani nawet Szwadron Kremacyjny. „Strażak” jest wszak przede
wszystkim opowieścią o psychologicznych następstwach skrajnej
sytuacji, w jakiej znalazły się osoby zainfekowane nieznanymi dotąd
ludzkości zarodnikami. Jak w pewnym momencie zauważa jedna z
bohaterek powieści członkowie tej nietypowej wspólnoty stanęli do
egzaminu z człowieczeństwa i tylko od nich zależy, czy się go nie
wyzbędą. Nie wiem, czy moje przeczucia są trafne, ale nie mogę
oprzeć się wrażeniu, że w nazwie, jaką Hill nadał obozowi, w
którym rozgrywa się większa część akcji „Strażaka” tkwi
swoista symbolika. Wydaje mi się, że miała ona przywodzić na myśl
brytyjskiego pisarza Johna Wyndhama, a ściślej: jego głośną
powieść zatytułowaną „Poczwarki”. To skojarzenie nasunęło
mi się automatycznie, z chwilą pierwszego pojawienia się nazwy
obozu, a że „Poczwarki” są mi dobrze znane, już wówczas
podejrzewałam, w jakim kierunku rozwinie się fabuła „Strażaka”.
Joe Hill zresztą nie starał się tego ukryć, w końcu jeszcze
przed zakwaterowaniem się głównej bohaterki Harper Grayson (która
szybko wraca do panieńskiego nazwiska Willowes) tytułowa postać
wypowiada na jej użytek słowa, które napełniają nieufnością
zarówno ją, jak i czytelników. Podejrzliwością, która
najsilniej koncentruje się na Ojcu Tomie Storeyu i jego córce
Carol. W końcu cieszący się bezgranicznym oddaniem swojej trzódki
przywódcy duchowi w literaturze, kinematografii, ale również w
rzeczywistości nierzadko okazują się prawdziwymi łotrami,
bezwzględnie manipulującymi słabymi psychicznie jednostkami.
Piorącymi mózgi swoich owieczek dyktatorami, napawającymi się
bezgraniczną władzą nad zagubionymi duszyczkami i niewahającymi
się wykorzystywać jej do własnych, niecnych celów. Tym bardziej
przeraziła mnie moja własna reakcja na nauki Ojca Storeya – bałam
się, że stałam się kolejną ofiarą jego manipulacji, bo szczerze
powiedziawszy trafiła do mnie wyznawana przez niego filozofia. Na
tamtym etapie napawało mnie to niemalże wstrętem do samej siebie,
bo w końcu dopuszczałam do siebie możliwość, że za gładkimi
słówkami Ojca Storeya kryje się coś zgniłego, że skrzętnie
ukrywa swoją prawdziwą, okrutną naturę – to przeczucie Hill
dodatkowo podsycał wtrętami akcentującymi obłudę i niczym
nieuzasadnione okrucieństwo cechujące fanatyków religijnych. Zanim
jednak przyszło mi zmierzyć się z tym dylematem musiałam
przebrnąć przez długaśny wstęp, który odbierałam z
narastającymi przerażeniem. Brało się ono stąd, ze nijak nie
potrafiłam przekonać się do głównej bohaterki, Harper Grayson,
naiwnej wielbicieli Julie Andrews i Mary Poppins. Dobrotliwej
pielęgniarki, która wykazuje niezdrowe przywiązanie do swojego
męża Jakoba. Niezdrowe, bo stosunkowo szybko okazuje się, że w
tym związku to on odgrywa rolę dominującą, Harper natomiast zdaje
się w ogóle nie przeszkadzać uwłaczająca „funkcja głupiutkiej
podwładnej”, jaką zwykła pełnić w domowym zaciszu. Joe Hill
przedstawia nam główną bohaterkę równocześnie z kreśleniem
katastrofalnej sytuacji, z jaką musi zmierzyć się ludzkość. I
tutaj wykazuje się niemałą pomysłowością, bo oto rolę masowego
mordercy powierza zarodnikom draco incendia trichophyton,
częściej nazywanym smoczą łuską. Choroba objawia się w doprawdy
fantazyjny sposób – skóra zainfekowanych najpierw pokrywa się
przepięknymi tatuażami, w ostatnim stadium natomiast dochodzi do
spopielenia ciała nosiciela. Nie myślcie jednak, że na tych oto
właściwościach owej doprawdy niezwykłej choroby Joe Hill
poprzestał, ponieważ jak pokażą kolejne partie „Strażaka” to
tylko przedsmak tego, do czego zdolna jest smocza łuska.
„Moim
zdaniem nigdy nie okazaliśmy odpowiedniej wdzięczności za to, że
przeżyliśmy ostatnie stulecie. Ludzkość jest gorsza niż muchy.
Wystarczy, że znajdziemy w zgliszczach wyschnięty kawałek flaków,
a rzucimy się na niego jak wygłodniałe psy. Będziemy się kłócić
o to, do kogo należy, i sprzedawać najlepsze kęsy bogatym i
naiwnym. Boisz się, że świat się kończy, bo otaczają cię
śmierć i zniszczenie? […] Śmierć i zniszczenie to ekosystem, w
którym ludzie odnajdują się najlepiej. Czytałaś kiedyś o
bakterii żyjącej w wulkanach, na samym skraju wrzącej lawy? To my.
Ludzkość to zarazek, który na skraju katastrofy czuje się jak
pączek w maśle.”
Ku
mojemu niezmiernemu zadowoleniu po dotarciu Harper Grayson do obozu
Wyndham i „przyjęcia przez nią” panieńskiego nazwiska
Willowes, a właściwie to już z chwilą, w której postanawia się
sprzeciwić przez lata tłamszącemu ją mężowi, charakter tej
postaci ulega diametralnej zmianie. Harper nie jest już rozmarzoną,
nieco infantylną, uzależnioną od ukochanego mężczyzny kobietką
przypominającą bohaterkę jakiejś powieści gotyckiej tylko w
pełni racjonalnie myślącą, niezależną, twardą „ostoją
człowieczeństwa”. Jednym z ostatnich bastionów humanizmu i
demokracji w obliczu wszechobecnego terroru i anarchii. W tej
nierównej walce o zachowanie jakże cennych wartości dawnego świata
nie jest osamotniona, wspiera ją wszak kilka osób, z którymi zżyła
się w obozie Wyndham. Joe Hill nie operuje w „Strażaku” długimi
zdaniami, nie wpada również w kingowskie gawędziarstwo, nie
posiłkuje się nawet wieloakapitowymi, szczegółowymi opisami
miejsc i zdarzeń. Stawia na prostotę, ale prostotę tego rodzaju,
która nie pozostawia absolutnie żadnych niedopowiedzeń. Wyobraźnia
czytelnika pracuje właściwie bez ustanku i nie wymaga to od niego
absolutnie żadnego wkładu – w gruncie rzeczy to nawet, gdyby się
chciało zatrzymać napływ żywych obrazów tak zręcznie
odmalowywanych przez autora powieści to podejrzewam, że byłoby to
kompletnie niewykonalne. Najlepiej jednak Joe Hill radzi sobie z
kreacjami postaci, i to zarówno tych pierwszo, jak i drugoplanowych.
Właściwie każda sylwetka, nie tylko najszerzej omówieni Harper
Willowes i John Rookwood (wprost uwielbiałam głuchoniemego Nicka,
który bezwiednie nasunął mi na myśl „Bastion”, natomiast
postać nastoletniej Allie uraczyła mnie wszechpotężną uczuciową
ambiwalentnością) wydaje się tak żywa, że aż niemalże
namacalna – ma się nieodparte wrażenie, że każdego bohatera
można z łatwością dotknąć, nie wspominając już o magicznym
poczuciu fizycznego towarzyszenia im na dosłownie każdym kroku, nie
zaś nieustannej, niemiłej świadomości pozostawania jedynie
biernym obserwatorem prezentowanych wydarzeń. John Rookwood jest
zdecydowanie najbarwniejszym bohaterem tej powieści – lubiący się
popisywać, lekko przemądrzały i pewny siebie mężczyzna chętnie
przywdziewający strój strażaka fascynuje do niedawna naiwną
pielęgniarkę. Pomiędzy tą dwójką szybko zaczyna iskrzyć, co
wprowadza w fabułę wątek miłosny, którego jednak Hillowi udało
się nie przesłodzić, dzięki czemu z dużą przyjemnością
śledziłam relacje czołowych postaci „Strażaka”. Nie
przekonała mnie jedynie tajemnica skrywana przez Johna, miałam
wszak wrażenie, że autora w tym aspekcie trochę poniosło, że
przekombinował wpadaniem w tę niepotrzebną baśniowość. Zgoła
inaczej zapatrywałam się na piromańskie zdolności strażaka, w
których może i unaoczniała się inspiracja „Podpalaczką”
Stephena Kinga, acz moim zdaniem w niewielkim stopniu. Hill obudował
ten motyw owocami swojej rozbuchanej wyobraźni, w tak porywającym,
zapadającym w pamięć stylu, że miało się wrażenie, jakby
studnia w postaci wyobraźni autora nie miała dna, jakby nie
istniały dla niego absolutnie żadne granice w akcentowaniu
właściwości smoczej łuski. Widać to również na przykładzie
Światłości, czyli czegoś, co autor w pewnym momencie określa
jako coś na kształt portalu społecznościowego, a ściślej upojenia tymże, które może być wybawieniem dla
zainfekowanych, ale równie dobrze może doprowadzić do upadku tego,
co zwykło się nazywać człowieczeństwem. Nie będę przybliżała
szczegółów wspomnianego stanu, w jaki często wprowadzają się
członkowie wspólnoty obozu Wyndham. Powiem tylko, że Joe Hill
wykazał się w tym aspekcie nie tylko sporą pomysłowością, ale
również, a może przede wszystkim dużą błyskotliwością w
sferze psychologicznej i socjologicznej. Kolejną mocną stroną
„Strażaka”, o której warto wspomnieć jest konsekwencja, z jaką
poprowadzono dosłownie wszystkie wątki. Zwroty akcji nie są
zlepkiem ponaciąganych do granic możliwości, bzdurnych,
przejaskrawionych rozwiązań, których głównym celem jest
zaskakiwanie czytelnika nawet kosztem zaniechania logiki. Wszystko
dopracowano w najdrobniejszych szczegółach, tak aby czytelnikowi
nawet na chwilę nie postała w głowie myśl, że autor nie miał
pomysłu na właściwe sfinalizowanie choćby jednego przewrotnego
motywu. Część wydarzeń rozgrywających się pod koniec powieści
można łatwo przewidzieć (wcześniejsze twisty nieporównanie
trudniej przedwcześnie rozszyfrować), nie zmienia to jednak tego,
że Joe Hill wybrał jeden z najlepszych możliwych sposobów na
zamknięcie tej historii.
„Strażak”
nie jest tak mroczny jak „Bastion”. „Strażak” zdecydowanie
nie jest tak bezwzględny jak „Bastion”. „Strażakowi” daleko
do rasowego, pełnokrwistego horroru osadzonego w realiach
apokaliptycznych / postapokaliptycznych, niemniej w kategoriach
literatury fantastycznej (bo raczej w takową miał się przede
wszystkim wpisywać) nie ma się czego wstydzić. Co prawda Joe Hill
nie zaprezentował mi tutaj poziomu na miarę jego zjawiskowej
powieści „NOS4A2”, ale spadek formy nie był aż tak drastyczny,
żeby przepełnić mnie dotkliwym rozczarowaniem. Za bardzo wsiąkłam
w tę opowieść, żeby silić się tutaj na jakąś wzmożoną
krytykę. Wolę „Bastion”, ale „Strażaka” jak na razie spokojnie
umieściłabym w ścisłej czołówce literackich utworów o
zagładzie znanego nam świata. Powiem więcej: Joe Hill tą
powieścią utwierdził mnie tylko w przekonaniu, że jest lepszy od
współczesnego Stephena Kinga. Jak na razie – bo dopiero czas
pokaże, w jakim kierunku będzie podążał. Pierwsza okazja do
sprawdzenia tego, jeśli zapowiedzi się ziszczą, nadarzy się już
jesienią bieżącego roku. Bowiem właśnie wówczas w Stanach
Zjednoczonych ma ukazać się zbiór czterech nowel autorstwa Joego
Hilla zatytułowany „Strange Weather”.
Dużo jest prawdy w tym co piszesz i chociaż "Strażakowi" nie można za wiele zarzucić (wszak jest jego książka jest jednak lepiej skonstruowana i logiczna od A do Z, z dobrym wstępem i zakończniem niż U Kinga), to jednak mimo wszystko "Bastion" też mi się bardziej podobał. "Strażak" powiedzmy ocena niżej. Jeżeli wystawiłem 5, to "Bastion" ma ode mnie 6. Ale ogólnie podoba mi się pisarstwo Hilla i cieszy, że wyrósł godny następca z pokolenia Kingów, którego będzie można bez obaw czytać jeszcze długo. Nie czytałem "NOS" - miałem to nadrobić, lecz się nie udało. Ale klimacik dobry na okres zimowy, który już minął, więc najpewniej sięgnę do tego gdzieś w grudniu.
OdpowiedzUsuń