W
Allburgu, małym miasteczku w Stanach Zjednoczonych, dwie
zaprzyjaźnione nastoletnie dziewczęta, Lucy Barrett i Cindy
Thompson, wybierają się do opuszczonego, niszczejącego kościoła.
Cindy chce, aby przed wyjazdem na studia jej przyjaciółka wykąpała
się w krypcie, w czym zresztą zamierza jej towarzyszyć, co jak
mówi tutejszy zwyczaj sprawi, że zmyje z siebie małomiasteczkowy
brud i uniknie powrotu w rodzinne strony. Podczas wspólnej kąpieli
Cindy zostaje pochwycona przez wampira, na co przerażona Lucy
reaguje ucieczką. Niedługo potem w okolicznym małym miasteczku
River Junction ksiądz Frank Aldin wyjawia swój sekret
przyjacielowi, Markowi Gardnerowi, nauczycielowi pracującemu w
jednej z tutejszych szkół. Zdradza, że wdał się w romans z żoną
swojego zmarłego już brata, Karen Thompson, matką Cindy. Teraz
przetrzymuje obie kobiety w zamkniętym pomieszczeniu w swoim domu.
Karen stała się bowiem wampirzycą, a jej konsumująca pijawki,
nieśmiertelna córka pełni rolę jej żywicielki. Frank prosi
Marka, aby udał się do Allburga celem skontrolowania sytuacji Lucy
Barrett i jeśli nie jest za późno ocalenia jej życia. Gardnerowi
udaje się dotrzeć do Lucy na czas, ale oboje szybko uświadamiają
sobie, że większość mieszkańców miasteczka przeszła już
przemianę w krwiopijców, stając się wiernymi sługami Mistrza
Czakyra.
„Dzieci
nocy” to jeden z mniej znanych horrorów wampirycznych w historii
kinematografii. B-klasowa produkcja grozy z licznymi wstawkami
komediowymi w reżyserii Tony'ego Randela, twórcy między innymi
„Wysłannika piekieł 2”, „Amityville 1992: Najwyższy czas”
i „Kleszczy”, stylistycznie jest zbliżona do powstałego w
latach 80-tych „Postrachu nocy” Toma Hollanda, ale nie udało jej
się zyskać porównywalnej popularności. Po części dlatego, że
jakością mu nie dorównuje, aczkolwiek dystans nie jest znowu aż
tak duży, żeby „Dzieci nocy” zasługiwały na tak niską
oglądalność, którą owszem poniekąd można usprawiedliwiać
słabą promocją, wymuszoną przez niewielki budżet, ale nie wydaje
mi się, żeby to tłumaczenie było zasadne w przypadku długoletnich
wielbicieli horrorów uparcie poszukujących zapomnianych tytułów i
oczywiście zagorzałych fanów horrorów wampirycznych.
Biorąc
pod uwagę moją fascynację wampirami w okresie dziecięcym i
ówczesną reakcję na „Postrach nocy” Toma Hollanda nie mam
wątpliwości, że gdybym wtedy zetknęła się z „Dziećmi nocy”
nie mogłabym wyjść z podziwu nad dokonaniem Tony'ego Randela.
Jednak dopiero kilka lat temu po raz pierwszy obejrzałam ten film i
pamiętam, że wówczas nie dostarczył mi jakichś większych
wrażeń, może dlatego, że wówczas moje oczekiwania względem kina
grozy były nieco inne. Ale już ponowna projekcja uświadomiła mi,
że to całkiem zacny obraz. Nie jakieś wiekopomne dzieło, bez
znajomości którego nie można się obejść, ale i tak w moim
pojęciu film wybijający się ponad przeciętną. Scenariusz „Dzieci
nocy” jest dziełem Nicolasa Falacciego, który całą historię
obmyślił wspólnie z Williamem Hopkinsem, Christopherem Websterem i
Tonym Randelem. Nie zdziwiłabym się, gdyby w pewnym stopniu
zainspirowało ich „Miasteczko Salem” Stephena Kinga. Tutaj
również mamy do czynienia z mieszkańcami takiego niewielkiego
zabudowanego zakątka, którzy przemieniają się w krwiopijców. Nie
jest to jednak na tyle charakterystyczny motyw, żeby mówić o
inspiracji jakimkolwiek dziełem - bardziej dobitnie unaocznia się
ona w przypadku dwóch pozytywnych bohaterów, księdza i
nauczyciela, którzy mierzą się z żądnymi krwi potworami. Jeśli
jednak ktoś spodziewa tonacji zbliżonej do „Miasteczka Salem”
to muszę czym prędzej wyprowadzić go z błędu, bo Tony Randel nie
był absolutnie zainteresowany w pełni poważnym podejściem do
horroru wampirycznego. Razem z pozostałymi członkami ekipy pragnął
pobawić się tą tematyką - może nie tyle ją obśmiać, co ukazać
jak bardzo może być płynna, predestynowana do asymilowania
rozwiązań fabularnych, których zazwyczaj nie kojarzy się z tym
nurtem horroru. Choć oczywiście w scenariuszu zawarto mnóstwo
dowcipnych wstawek, które mogą co poniektórych widzów doprowadzić
do przekonania, że twórcy „Dzieci nocy” próbowali zakpić
sobie z tematyki wampiryzmu, stworzyć coś na kształt parodii. Mnie
wydaje się jednak, że humorystyczne akcenty służyły przede
wszystkim do uwypuklenia zabawowego, nieco eksperymentalnego
podejścia do konwencji, bardziej wzbogacenia jej niźli naigrawania się z niej. Scenariusz skonstruowano tak,
że nie wyśmiewałam tradycyjnych motywów kina wampirycznego, które
celowo sprowadzono do absurdu tylko dałam się zabawiać twórcom
ich własną, szaloną interpretacją. Reagowałam głośnym śmiechem
na niektóre kwestie i sytuacje, ale bez kpiarskiego podejścia do
ich archetypów. Podkreślam jednak, że to tylko mój osobisty
odbiór „Dzieci nocy” - całkiem możliwe, że większość
widzów w swoich zapatrywaniach skłoni się raczej w stronę a la
parodii, czegoś co przede wszystkim próbuje zakpić sobie z
tradycji horrorów wampirycznych, a nie poprzez czystą,
nieskrępowaną zabawę podkreślić jej walory. Fabuła „Dzieci
nocy” w ogólnym zarysie podąża utartym torem, choć gwoli
ścisłości akcję zawiązuje dość nietypowy wątek zalanej krypty
w niewielkim amerykańskim miasteczku, z którą wiąże się pewien
zwyczaj. Jak się okazuje jest ona źródłem wszystkich nieszczęść
następujących później, bo oto od lat przebywający tam w uśpieniu
potężny wampir Czakyr zostaje przebudzony i wyrusza na żer. Jego
ofiarami są mieszkańcy Allburga – w krótkim czasie ten do
niedawna zaciszny zakątek Stanów Zjednoczonych zamienia się w
siedlisko wampirów. W ich obliczach nie ujrzymy minimalizmu tak
typowego dla wielu reprezentantów tego nurtu horroru,
charakteryzatorzy wszak postanowili postawić na większą dosadność,
nie szczędząc krwiopijcom ostrych rysów twarzy, demonicznych oczu
i odrażających otworów gębowych naszpikowanych niesamowicie
długimi zębiskami. Efekt jest doprawdy upiorny, dokładnie tak jaki lubię (między innymi), choć wiem, że istnieje spora grupa widzów, która nie
przepada za takimi kreacjami wampirów, nieporównanie bardziej
ceniąc sobie oszczędną charakteryzację. Wycofanie przebija
natomiast z warstwy gore – trochę sztucznej krwi przelano,
ale nie aż tyle, żeby mówić o dążeniu twórców do wzbudzania w
widzach skrajnej odrazy, aby sądzić, że zależało im na
maksymalnie makabrycznym wydźwięku ich produkcji. Antagoniści
jawią się całkiem demonicznie, ale nie rozciąga się to na
całościowy przebieg ich starć z ostałymi przy życiu niektórymi
mieszkańcami Allburga i okolicznego River Junction.
Sekwencja,
która najdobitniej podkreśla eksperymentalne podejście twórców
„Dzieci nocy” do konwencji, w ramach której egzystuje
problematyka ich obrazu ma miejsce niemalże zaraz po wstępnych
wydarzeniach w krypcie z udziałem dwóch nastoletnich dziewcząt.
Wówczas to ksiądz Frank pokazuje swojemu przyjacielowi, Markowi
Gardnerowi, dwie uwięzione przez niego kobiety – swoją ukochaną
Karen i jej córkę Cindy. Ta pierwsza jest wampirzycą, która za
dnia śpi w kokonie, druga natomiast jest nieśmiertelnym tymczasowym
źródłem jej pożywienia, które sypia w wannie, a nocą zjada
pijawki. Już na pierwszy rzut oka widać, że filmowcy zdecydowali
się zmiksować motyw wampiryczny z elementami wywodzącymi się z
tradycji science fiction. Koncepcja doprawdy godna pochwały –
pomysłowa i dająca do zrozumienia, że pomimo schematycznego
szkieletu fabularnego nie powinniśmy spodziewać się pospolitego
podejścia do tematyki wampiryzmu, że „Dzieci nocy” w
szczegółach mogą nieco odstawać od tego, do czego zdążyło nas
przyzwyczaić tego typu kino. Wydaje się wówczas, że to tego
rodzaju obraz, w którym dosłownie wszystko może się wydarzyć,
który garściami będzie czerpał z innych podgatunków kina grozy.
W swobodnym, nienapuszonym stylu nastawionym przede wszystkim na
dobrą zabawę, nie zaś maksymalną logikę, czy zdecydowane próby
straszenia odbiorców. Choć to ostatnie nie jest znowu takie
oczywiste, bo jednak upiorny wygląd krwiopijców i mroczna oprawa
wizualna (praca operatorów pozostawia trochę do życzenia, przez
wzgląd na częste utrudniające odbiór nietypowe umiejscowienia
kamer) mogą wskazywać na to, że Tony Randel miał również takowe
ambicje. Jeśli rzeczywiście tak było to z całą pewnością nie
przedkładał ich nad płaszczyznę komediową. W żadnym razie nie
spychano elementów tożsamych dla horroru poza nawias, niemalże
nieustannie wybrzmiewały one wszak całkiem donośnie, aczkolwiek
nie wykorzystywano ich w sposób, który świadczyłby o upartym
dążeniu twórców do wprawienia odbiorców w czyste przerażenie.
Podlano je bowiem obfitą dawką humoru i to w większości tego
rodzaju, który całkowicie do mnie trafia. Dlatego też komediowe
zacięcie twórców „Dzieci nocy” przyjęłam całkiem
pozytywnie, potrafiłam nawet bardziej je docenić od elementów
stricte horrorowych, chociaż i te dostarczyły mi sporo frajdy. Nie
będą tutaj przybliżać wszystkich kwestii wtłoczonych w usta
aktorów i sytuacji z ich udziałem, na które zareagowałam głośnym
śmiechem. Przybliżę tylko dwa takowe dodatki. Pierwszy ma miejsce
wówczas, gdy Frank odmawia modlitwę za dusze Karen i Cindy (takie a
la egzorcyzmy), wierząc chyba, że ich ciała zostały opanowane
przez demony. Znudzona wampirzyca w końcu rezygnuje z prób
uświadomienia mu, że na nic się to nie zda i rzuca z przekąsem:
„No cóż, widzę, że wykonujesz obowiązki służbowe”.
Druga taka jak dla mnie w pełni skuteczna sytuacja ma miejsce w
jednym z siedlisk wampirów, kiedy to twarda policjantka, która z
pogardą spogląda na małomiasteczkowe społeczności mówi:
„Wiedziałam, że tacy ważniacy jak wy wykombinują jakąś
bzdurę, ale żeby pętać się po nocy i spijać z ludzi krew to już
lekka przesada.” Licencjonowanego miejskiego pijaczka, jak sam
o sobie mówił, również nie można pominąć – niemal każda dowcipna
kwestia, która padała z jego ust zmuszała mnie do lekkiego uśmiechu. Ze
wszystkich bohaterów „Dzieci nocy” jego polubiłam najbardziej,
bardziej nawet od pierwszoplanowego duetu wykreowanego przez Ami
Dolenz i Petera DeLuise'a oraz obdarzonej najbardziej widowiskową
zdolnością wampirzycy, w którą wcieliła się Karen Black.
Garrett Morris w roli pijaczka Matty'ego miał do pokazania najwięcej
i nie przesadzając uczynił to w iście znakomitym stylu. Muszę się
natomiast przyczepić do na szczęście nielicznych, ale obecnych
efektów komputerowych, bo szafowały tego rodzaju kiczem, który
zwykle budzi mój niesmak. W pełni nie zadowolił mnie również
dynamiczny przebieg końcówki – można to było pociągnąć
zarówno w bardziej dowcipny, jak i bardziej makabryczny sposób. I
oczywiście wspomniana już miejscowa praca kamer, tak
nieprofesjonalna, że aż denerwująca. A byłabym zapomniała:
winszuję twórcom za postać Billy'ego – odtwórca tej roli Lloyd
J. Kalicki był przesłodki, a i charakter tej osóbki znacznie
ubarwił parę sekwencji wtłoczonych w środkową partię filmu,
szkoda tylko, że jego udział był tak niewielki.
Horror
„Dzieci nocy” nie jest najlepszą B-klasową produkcją, jaką w
życiu obejrzałam. Powstało sporo nieporównanie bardziej udanych
obrazów, ale i tak w moim mniemaniu wybija się ponad przeciętność.
Nie sądzę jednak, żeby sprostał oczekiwaniom absolutnie
wszystkich fanów kina grozy, bo poszukiwacze poważnych form i osoby
niepotrafiące zaakceptować widocznej gołym okiem taniości nie
mają tutaj czegoś szukać. Wielbicielom kina grozy klasy B,
doprawionego sporą dawką humoru i trochę eksperymentującego z
konwencją jestem skłonna polecić ten obraz. Choć oczywiście nie
mogę obiecać, że wszyscy oni podzielą mój pozytywny pogląd na
tę produkcję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz