Studentka
medycyny, Courtney, chcąc dowiedzieć się, czy istnieje życie po
śmierci obmyśla niebezpieczny eksperyment, do przeprowadzenia
którego potrzebuje pomocy innych osób. Udaje jej się namówić
swoich znajomych z uczelni, Jamie'ego i Sophię, do stawienia się o
umówionej porze w podziemiach szpitala, w którym wszyscy odbywają
staż. Po przybyciu na miejsce Courtney zapoznaje ich ze swoim planem
polegającym na zatrzymaniu na jedną minutę akcji swojego własnego
serca. Po upływie tego czasu jej koledzy mają przystąpić do
reanimacji. Eksperyment się udaje, ale nie obywa się bez
komplikacji, które zmuszają Sophię do wezwania ich uzdolnionego
kolegi Raya, śladami którego do podziemi przybywa ich koleżanka
Marlo. Dzięki pomocy Raya Courtney udaje się przywrócić do życia
i okazuje się, że dziewczyna rzeczywiście widziała coś po tamtej
stronie i zyskała pewne nowe zdolności. Pozostali studenci biorący
udział w eksperymencie, z wyjątkiem Raya, pragną pójść w jej
ślady, nie wiedząc jakie tak naprawdę zagrożenie na siebie
sprowadzają.
W
2016 roku Kiefer Sutherland ogłosił, że „Linia życia”, do
obsady której dołączył, nie będzie remakiem kultowego obrazu Joela Schumachera z 1990 roku tylko jego kontynuacją, a on sam
ponownie wcieli się w postać Nelsona Wrighta, który to wcześniej
zmienił nazwisko. Myślał, że film będzie między innymi
przybliżał dalsze dzieje tego bohatera, ale okazało się, że
„Linia życia” w reżyserii Nielsa Ardena Opleva (twórcy między
innymi ekranizacji głośnej powieści Stiega Larssona pt.
„Millennium: Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”) jest w
istocie luźnym remakiem dzieła Schumachera albo rebootem, bo tak na
dobrą sprawę oba te określania można przypasować do tego oto
tworu. Budżet nowej „Linii życia” oszacowano na dziewiętnaście
do dwudziestu milionów dolarów, a wpływy z biletów o parę milionów wybiegły poza dwukrotność tej sumy.
Scenariusz
nowej „Linii życia” napisał Ben Ripley (scenarzysta między
innymi trzeciej i czwartej odsłony „Gatunku”) w oparciu o
scenariusz pierwowzoru autorstwa Petera Filardiego. To oparcie nie
było wielkie, co akurat bardzo mnie ucieszyło, bo poza „Funny
Games” Michaela Hanekego tzw. remaki całkowite niezmiernie mnie
męczą. Powtarzanie niemalże kropka w kropkę tego samego? Trudno
się dziwić, że to może kogoś nudzić... Ale wróćmy do meritum.
Scenariusz Bena Ripleya także opiera się na motywie wprowadzania
się w krótkotrwały stan śmierci przez grupkę studentów
medycyny, w postaciach których owszem widać zapożyczenia z wersji
Joela Schumachera, ale są one doprawdy niewielkie i to takie
pomieszanie z poplątaniem. A i same wydarzenia zaprezentowane w
remake'u choć podobnego charakteru w szczegółach odbiegają od
tych pokazanych w pierwowzorze. Żeby to lepiej zobrazować. Courtney
(czasowo) zastępuje Nelsona – tutaj to kobieta, nie mężczyzna
obmyśla eksperyment, który ma dać ostateczną odpowiedź na
odwieczne pytanie o istnienie życia po śmierci. Dziewczyna nie ma
jednak na sumieniu doprowadzenia w dzieciństwie do śmierci swojego
rówieśnika, nad którym się pastwiła tylko wypadek innego rodzaju
z udziałem dużo bliższej osoby. Ray tak samo jak Schumacherowski
Randy nie decyduje się wprowadzić w stan śmierci, ale już jego
biegłość w praktykach medycznych przywodzi na myśl Davida z
oryginału, nie Randy'ego. Jamie to nowa odsłona Joe'ego, bowiem tak
jak on prowadzi rozwiązły tryb życia, zmienia partnerki seksualne
jak przysłowiowe rękawiczki. Sophia natomiast ma trochę zbliżony
charakter do Rachel, ale na początku filmu widzimy nie ją tylko
Courtney rozmawiającą z jedną z pacjentek (tak samo jak Rachel w
filmie Schumachera) i to właśnie Courtney przyświecają podobne
motywy, a największy grzech Sophii najbardziej przypomina grzech
Davida. Jednak przy pierwszej próbie z Courtney w roli królika
doświadczalnego to Sophia najmocniej sprzeciwia się przeprowadzeniu
eksperymentu, to ją dręczą największe wątpliwości. Potem w jej
miejsce wejdzie Ray, w ten oto sposób upodabniając się także do
Rachel. Tymczasem Marlo boryka się z grzechem, który ze wszystkich
przedstawionym najbardziej przypomina postępek Nelsona, a potem
UWAGA SPOILER wchodzi w jego postać najpierw mając opory
przed konfrontacją ze swoim przewinieniem, a następnie w pojedynkę
wprowadzając się w stan śmierci, aby prosić swojego prześladowcę
i zarazem ofiarę o przebaczenie. Swoją drogą to i wcześniejszy
zwrot akcji to jedyne co mile mnie zaskoczyło (nabycie nowych
zdolności po powrocie z tamtego świata to nowość, ale strasznie
banalna). Mowa o śmierci głównej bohaterki, co żadnym novum nie
jest, bo taki zabieg zastosowano już choćby w „Psychozie”
Alfreda Hitchcocka, ale do tego momentu byłam przekonana, że to
Courtney porwie się na taki krok, jak niegdyś Nelson. Do głowy mi
nie przyszło, że ta rola przypadnie w udziale Marlo, że to ona w
dalszej partii produkcji wkroczy na pierwszy plan KONIEC SPOILERA.
W sumie to nawet cieszyły mnie te kombinacje w gronie bohaterów –
trochę własnych pomysłów dodanych do zapożyczeń z dzieła Joela
Schumachera w większości przypadków (Jamie'ego bym tutaj pominęła)
podawanych bez jaskrawego podziału na role tj. w formie obdzielania
cechami jednego bohatera z pierwowzoru więcej niż jedną osobę. I
za wyjątkiem manierycznej Kiersey Clemons wszyscy odtwórcy
ambitnych studentów medycyny porywających się na śmiertelnie
niebezpieczny eksperyment całkowicie mnie usatysfakcjonowali.
Najwięcej frajdy dostarczył mi udział dwóch bardzo lubianych
przeze mnie aktorek, Ellen Page i Niny Dobrev – naprawdę
przyjemnie było patrzeć na nie razem, w jednej produkcji, ale Diego
Lunę i Jamesa Nortona też chciało mi się oglądać. Szkoda tylko,
że Kiefer Sutherland dostał tak niewielką rólkę. UWAGA
SPOILER Myślę, że koncepcja aktora mogłaby okazać się dużo
lepsza – ciekawie by było, gdyby na końcu okazało się, że
doktor Barry Wolfson w rzeczywistości jest Nelsonem Wrightem. Mimo
tego, że wcale by mnie to nie zaskoczyło, bo szczerze powiedziawszy
to właśnie na taki zwrot się przygotowałam, gdy po raz pierwszy
ujrzałam go na ekranie KONIEC SPOILERA.
„Linia
życia” to horror science fiction z naciskiem na ten drugi człon,
bo kino grozy wkracza dopiero w dalszych partiach seansu, a i
fachowość Nielsa Ardena Opleva w tym gatunku jest wielce
dyskusyjna. Film przyporządkowano także do dramatu i w sumie nie
mam powodów, żeby podawać tego w wątpliwość, bo echa tego
gatunku dotarły też do moich uszu. Najlepszy w fabule jest jej
główny składnik, motyw przewodni, którego to wcale nie
zawdzięczamy twórcom omawianego obrazu. Wyrwali go z produkcji
Joela Schumachera i w mojej ocenie zupełnie niepotrzebnie nadali mu
supernowoczesnego sznytu. Sprzętu, z którego korzystają studenci
medycyny przeprowadzający swój śmiały eksperyment może im
pozazdrościć wielu lekarzy od lat praktykujących w Polsce, a tak
nowoczesnego szpitala, w jakim bohaterowie nowej „Linii życia”
odbywają staż podejrzewam, że sporo polskich pacjentów
nigdy nawet nie widziało (chyba że na ekranie). Część akcji rozgrywa się właśnie w
tym bajeranckim gmachu, jaskrawo oświetlonym budynku z mnóstwem
bardzo drogiego wyspecjalizowanego sprzętu, którego nawet przez
kilka sekund nie spowija ciężka, lekko przybrudzona atmosfera rodem
z pierwowzoru. Wszystko jest kolorowe, przebogate i wypieszczone tak,
że bardziej już chyba nie można. Nie ma tutaj miejsca na
nieokiełznaną grozę emanującą z przytłaczająco mrocznych
kadrów, a i to jak twórcy przeprowadzają nas przez podróże
studentów po świecie pozagrobowym oraz przez konsekwencje ich czynu
w życiu doczesnym nawet o jeden malutki kroczek nie zbliża się do
specyfiki pierwowzoru. Wspomniane podróże studentów to pokaz
plastiku w najczystszej postaci – silne kontrasty, żywe barwy i
szybki teledyskowy wręcz montaż. A późniejsze przeżycia
protagonistów, ich spotkania z niezwykłymi prześladowcami, choć
utrzymane w ciemniejszych kolorach nie są nawet odrobinkę duszące.
Pewnie dlatego, że z tego też przebija plastik, zamiast choćby
delikatnego brudu, a i budowanie emocjonalnego napięcia twórcom
remake'u „Linii życia” nie bardzo wyszło. Mniej pośpiechu:
wolniejsza praca kamer i takiż sam montaż pewnie rozwiązałyby ten
problem, ale członkowie ekipy woleli kręcić z myślą o fanach
bardziej dynamicznego niźli klimatycznego kina grozy. Żeby jednak
być całkowicie szczerą przyznaję, że scenki z udziałem nemezis
Jamie'ego, a dokładniej dwa ujęcia, w których nagle wyrasta za
jego plecami zrobiły na mnie niemałe wrażenie – idealne wyczucie
chwili i płynny, bardzo widowiskowy montaż to elementy, którym
zawdzięczam taką, a nie inną reakcję na rzeczone wstawki. Ponadto
przyznaję, że pomimo tych licznych mankamentów w ogóle się nie
nudziłam. Nie należy jednak przez to rozumieć, że nowa „Linia
życia” obudziła we mnie multum emocji, że trwałam przed ekranem
jak zaczarowana w nieustającej obawie przed zbliżającym się
niebezpieczeństwem. Nie, nie, nie – niemalże każdą sekwencję
przyjmowałam całkowicie beznamiętnie. Ot, miałam przed sobą
zwykłe patrzydło. Coś, co dało się oglądać bez ryzyka
zaśnięcia, ale prawie nic ponadto.
Fani
oryginalnej „Linii życia” w reżyserii Joela Schumachera nie
powinni oczekiwać od remake'u Nielsa Ardena Opleva jakości choćby
tylko delikatnie zbliżonej do ich ukochanego filmu, bo w przeciwnym
razie najpewniej mocno się zawiodą. Jak przygotują się na
plastikowe, wyjałowione z klimatu kino stricte rozrywkowe z morałem,
wysokobudżetowy horror science fiction z przewagą tego pierwszego i
dodatkiem niezbyt głębokiego dramatu, to może zdołają dotrwać
do napisów końcowych zachowując przy tym pełnię przytomności.
Tak jak ja. Ale prawdopodobnie bez takich emocji, jakie zaserwował
im pierwowzór „Linii życia”. Tym, którzy nie widzieli
oryginału zalecam nadrobienie zaległości – chyba, że ktoś z
nich woli współczesny dynamiczny mainstream, przedkłada akcję nad
klimat, teledyskowy montaż nad napięcie. W takim wypadku lepiej
zrobi sięgając po remake z pominięciem dzieła Joela Schumachera.
Genialny oryginał i kiepski remake. To się niestety zbyt często powtarza.
OdpowiedzUsuń