Duży
dom stojący na trawiastym terenie otoczonym gęstym lasem. Mieszka w
nim młoda kobieta z dużo starszym od siebie mężem. Podczas gdy
ona zajmuje się prowadzeniem i remontem domu, on spędza długie
godziny nad pustą kartką w oczekiwaniu na natchnienie. Jest poetą
aktualnie borykającym się z niemocą twórczą, która daje się
także we znaki jego małżonce. Kobieta czuje się zaniedbywana
przez swojego partnera, którego bezskutecznie na wszystkie sposoby
stara się zadowolić. Gdy w ich domu zjawia się nieznajomy, lekarz,
któremu gospodarz oferuje dach nad głową, młoda kobieta zauważa
dużą zmianę w zachowaniu swojego męża. Wstępuje w niego nowa
energia. Dotychczas stroniący od ludzi mężczyzna staje się bardzo
towarzyski. Długie rozmowy z nieznajomym zdają się dawać mu tak
rozpaczliwie poszukiwane spełnienie, czego jego żona nie jest w
stanie zrozumieć. Nazajutrz w ich domu pojawia się kolejna osoba,
żona lekarza, której gospodarz także pozwala zostać tak długo
jak zechce. W życie pani domu zaczyna wkradać się chaos. Kobieta w
przeciwieństwie do męża jest coraz bardziej przerażona
nieoczekiwanymi zmianami jakie w ich egzystencję wprowadza nowo
poznana para.
„Czarny łabędź” natchnął mnie pewnością, że Darren Aronofsky ma predyspozycje do tworzenia nastrojowych horrorów. Wystarczyło mi kilka skrętów w stronę tej stylistyki, abym zapragnęła, żeby w przyszłości Aronofsky stworzył jakiś obraz wpisujący się w ten gatunek, żeby spróbował swoich sił w dziele silniej zakorzenionym w horrorze i w końcu się tego doczekałam. Wiem, że duża część odbiorców „Mother!” nie jest w stanie patrzeć na ten obraz jak na horror, bo podejście twórców znacznie odbiega od tego, do którego przyzwyczaili nas twórcy kina grozy. Zwłaszcza współczesnego mainstreamu, na podstawie którego niestety spora część opinii publicznej zwykła definiować ten gatunek. „Mother!” przez jakiś czas może przywodzić na myśl „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego. W centrum tej opowieści tkwi bowiem młoda kobieta, która zdaje się być wypchnięta poza krąg wtajemniczonych, która nie wie tego, co jej mąż i dwójka jego nowych znajomych, ale nie mamy żadnych wątpliwości, że dla swojego własnego bezpieczeństwa powinna ze wszystkich sił dążyć do prawdy zachowując przy tym ciągłą czujność, ponieważ uderzenie może przyjść w każdym momencie i zostać wypuszczone przez dosłownie każdą osobę, która pojawia się w jej otoczeniu. Jednocześnie jednak, tak jak w „Dziecku Rosemary”, widz musi rozważyć drugą, równie prawdopodobną ewentualność. A mianowicie taką, że kuriozalność całej tej sytuacji wcale nie musi być zwiastunem zagrożenia dla życia głównej bohaterki, że atmosfera paranoi, która zaczyna spowijać dom głównych bohaterów mogła wykluć się jedynie w jej głowie, że udziela się nam szaleństwo gospodyni, która ostatni okres swojego życia spędziła w cieniu swojego męża. A może jej umysł w ten właśnie sposób zrywa kajdany, w których tkwił od dłuższego czasu, może chce wyrwać się na wolność, ku niezależności, która jest jedyną drogą do upragnionego katharsis? „Mother!” to film pełen symboli, ale naprawdę nie potrzeba doktoratu, żeby zrozumieć co autor chciał nam przekazać. Nie wyłuszcza wszystkiego wprost, ale interpretacja wcześniej czy później i tak narzuca się sama. Tropy, które Aronofsky powrzucał już w pierwszą mniej więcej połowę filmu co poniektórym widzom zapewne wystarczą do znalezienia punktu zaczepienia, do zakotwiczenia się w tej historii, a tym którym jeszcze wówczas to się nie uda scenarzysta pośpieszy z pomocą w końcowej partii produkcji. Niemniej nawet ci odbiorcy, którzy szybciej wejdą na właściwe tory najpewniej będą pełni wątpliwości, będą szukać również innych wyjaśnień tego dziwacznego stanu rzeczy, przede wszystkim dlatego, że reinterpretacja Aronofsky'ego, duże pomieszanie z poplątaniem, nie da im takiego komfortu, jakiego by chcieli. Takie podejście do tych konkretnych motywów odbiega od tego, do czego przywykła przynajmniej większość obywateli Stanów Zjednoczonych i Europy, dlatego nawet jeśli posiada się klucz do tej opowieści nieustannie poszukuje się znajomych rozwiązań, obszaru, w którym wszystkie części składowe fabuły zazębiają się w jednym jądrze – spójnym, całkowicie akceptowalnym, logicznym i przede wszystkim tak bardzo znanym. Darren Aronofsky radzi nie podchodzić od tej strony do „Mother!”, ale pokusa jest tak wielka, że potrzeba naprawdę sporo samozaparcia, żeby móc po prostu „płynąć z prądem”. Dać się porwać logice snu, odrzucić racjonalizm i w pełni zaakceptować inność tego obrazu, polegającą na posklejaniu znanych motywów w iście niestandardowy sposób i okrycia ich niepospolitym płaszczykiem. Większa część „Mother!” została poprowadzona wręcz bezbłędnie, z ogromną dbałością o mroczny, paranoiczny klimat (ze świadomym uciekaniem przed prymitywnymi jump scenkami), napięcie, intymność i zagadkowość skumulowane na mocno ograniczonej przestrzeni, czyli wewnątrz dużego domu usytuowanego na niewielkiej łące otoczonej gęstym lasem. I gdyby Darren Aronofsky i jego ekipa rozciągnęli tę jakże nastrojową narrację na cały ten obraz to prawdopodobnie okrzyknęłabym ten film istnym arcydziełem. Ale nadmierny dynamizm, trochę niepotrzebnego efekciarstwa i przede wszystkim rezygnacja z pozostawienia furtki do innych interpretacji, z rozpostarcia przed widzami gruntów zgoła odmiennego rodzaju, mocno mnie rozczarowały. Ten chaos i jednoznaczność w moich oczach nieprzyjemnie kontrastowały z poprzednią jakże intensywną estetyką, odzierały ten obraz z intymności, namiętności, zagadkowości i złowieszczości, bo twórcy, ze tak powiem za bardzo chcieli. Chcieli żeby było mocniej, szybciej, straszniej i być może bardziej kontrowersyjnie (m.in. kanibalizm, destrukcyjne zapędy ludzi) nie dając mi przy tym czasu na odpowiednie zsynchronizowanie się z akcją. Takie które pozwalałoby mi tak jak wcześniej przeżywać, a nie tylko przyglądać się wydarzeniom rozgrywającym się na ekranie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz