Nastolatki,
Zach i Josh, od lat są najlepszymi przyjaciółmi. Popołudnia
zazwyczaj spędzają razem, ale pewnego pochmurnego dnia towarzyszą
im znajomy ze szkoły Daryl i jego kolega Charlie, który uczęszcza
do innej placówki edukacyjnej. Chłopcy spacerują po mieście
prowadząc rozmowy na różne tematy, a nazajutrz w tym samym gronie
spotykają się w domu Josha. Gospodarz pokazuje im pokój swojego
starszego brata, który wstąpił do piechoty morskiej. Niedługo
potem chłopcy udają się na błonie pod lasem, żeby pobawić się
jednym z przedmiotów należących do brata Josha. Beztroskie
popołudnie szybko zamienia się w koszmar, gdy nagle dochodzi do
makabrycznego wydarzenia. Młodzi ludzi postanawiają zatrzeć ślady
i nikogo nie informować o zaistniałej tragedii.
Amerykańska
produkcja „Super Dark Times” jest dziełem debiutującego w
pełnym metrażu Kevina Phillipsa, który wziął tutaj na warsztat
scenariusz Bena Collinsa i Luke'a Piotrowskiego. Fanom kina grozy
nazwiska tych dwóch ostatnich panów mogą kojarzyć się z „SiREN”
Gregga Bishopa, nie radzę jednej oczekiwać od „Super Dark Times”
czegoś zbliżonego do tamtego dokonania. Nagrodzony na Neuchatel
International Fantastic Film Festival thriller z elementami dramatu
Kevina Phillipsa jest filmem, który moim zdaniem w pełni zasłużył
sobie na miano jednego z najlepszych obrazów ostatnich kilku lat.
Początkujący w pełnym metrażu reżyser pokazał w nim taką
jakość o jakiej większość współczesnych twórców może co
najwyżej pomarzyć. Stworzył istną kinematograficzną perłę,
ucztę dla oczu, której jedynym mankamentem jest to, że tak szybko
się kończy. „Super Dark Times” zajmuje trochę ponad półtorej
godziny, czyli standardowo. Ale naprawdę chciałoby się oglądać
to dużo dłużej.
Głównymi
bohaterami „Super Dark Times” są nastolatki, ale próżno szukać
w tym filmie lekkiego klimatu tak typowego dla teen thrillerów.
Zdjęcia Eliego Borna i muzyka Bena Frosta nadają opowiadanej
historii ogromny ciężar już od pierwszych minut jej trwania.
„Super Dark Times” niemalże hipnotyzuje mrokiem. Dosłownie
każdy kadr jest istnym dziełem sztuki, kolejną stacją na drodze
do szaleństwa i niszczącej desperacji. Każdy dźwięk
wybrzmiewający w tle jest intensyfikatorem emocji, elementem
nierozerwalnie związanym z obrazem, żyjącym z nim w prawdziwej
symbiozie – nie ma tutaj mowy o jakiejkolwiek przypadkowości albo
o niezsynchronizowaniu ścieżki audio ze sferą wizualną. Ponure
przedmieście, okoliczny gęsty las, który wkrótce będzie pojawiał
się w sennych koszmarach głównego bohatera „Super Dark Times”,
ciemne wnętrza wszystkich budynków i zasnute brudnoszarymi chmurami
niebo rozpościerające się nad tą zaciszną okolicą niby żywcem
wyjętą z kart którejś z powieści Stephena Kinga rozgrywającej
się w jakimś małym amerykańskim miasteczku. Naprawdę ciężko
ubrać w słowa to klimatyczne dokonanie – opisać ducha tego
filmu, atmosferę, która oblepia absolutnie każde ujęcie. Słowa
„posępny”, „złowieszczy”, „zagadkowy”, „mroczny” są
jak najbardziej na miejscu, aczkolwiek nie oddają one całej prawdy
o aurze spowijającej tę opowieść. To trzeba zobaczyć, przeżyć,
odczuć. Samemu się w to zatopić, aby zrozumieć z jak wielkim
dokonaniem ma się tutaj do czynienia. Kevin Phillips swoim „Super
Dark Times” udowodnił mi, że posiada rzadkie poczucie smaku, że
ma prawdziwy talent do tworzenia niezwykle emocjonujących filmów i
nie musi przy tym posiłkować się drogimi efektami specjalnymi, ani
nawet sięgać po innowacyjne rozwiązania fabularne. W jego
pełnometrażowym debiucie nie brakuje powolnych najazdów kamer,
niemalże nieruchomych ujęć ponurych krajobrazów i długich
zbliżeń na poszczególne doskonale odegrane postacie. Ale tego
rodzaju narracja przeplata się z nieprzesadną dynamiką, z
gwałtownymi skokami akcji, które są nie mniej intensywne, które
poruszają odpowiednie struny w widzach z mocą równą tej
odbieranej podczas powolniejszych wstawek. Twórcy „Super Dark
Times” idealnie równoważą szybkość ze statecznością,
znajdują złoty środek dla tych dwóch sposobów snucia filmowej
historii, której ani na moment nie pozwalają zagubić się w tej
audiowizualnej uczcie. Nie marginalizują jej, nie zaniedbują
kluczowych postaci, nie odciągają uwagi widza od fabuły ani jednym
elementem tej zjawiskowej warstwy technicznej, ponieważ w ich
obrazie jedno jest dopełnieniem drugiego – scenariusz i realizacja
to jeden organizm. Nic nie odstaje, żadna składowa tego obrazu nie
czyni choćby jednego małego fałszywego kroczku w przód. Wszystko
z piorunującą wręcz konsekwencją podąża ramię w ramię w
kierunku, który jak podejrzewamy będzie ziszczeniem naszych złych
przeczuć. Bo ze sceny na scenę nabieramy coraz większej pewności,
że wkrótce wydarzy się coś okropnego, że dojdzie do tragedii
większej od tej, którą zobaczyliśmy w pierwszej połowie filmu.
Od tej, która wepchnęła młodych ludzi na drogę do zatracenia.
Zresztą jeszcze zanim w ich życiu nastąpi ten poważny zwrot nie
ma się żadnych wątpliwości, że bohaterów filmu spotka coś
strasznego, że czeka ich jakaś niewysłowiona męka, bo klimat
„Super Dark Times” już od pierwszej minuty seansu sugeruje to z
nadzwyczajną wręcz wyrazistością.
Owen
Campbell w roli Zacha, Charlie Tahan kreujący Josha, Max Talisman
wcielający się w postać Daryla i Sawyer Barth jako Charlie –
każdy z tych młodych aktorów wspina się na wyższe poziomy
aktorstwa, każdy z rozbrajającą naturalnością wchodzi w swoją
postać, każdy z ogromną starannością odzwierciedla charakter
swojego bohatera. A należy tutaj zaznaczyć, że każdy z tych
chłopców jest inny, charakterologie tych postaci są bardzo
zróżnicowane i chociaż twórcy na pierwszym planie postawili Zacha
to z całą pewnością nie można zarzucić im niechlujnego
zarysowania osobowości jego kolegów. Niecieszący się dużą
sympatią rówieśników Daryl zawsze ma w zanadrzu jakąś
zabawną, cudaczną historyjkę bądź odzywkę, a Charlie jest typem
cwaniaczka, który potrafi szybko odnaleźć się w każdej, nawet
najbardziej rozpaczliwej sytuacji. Przewrażliwiony na punkcie
swojego starszego brata Josh lubi się popisywać, zwracać na siebie
uwagę w towarzystwie, ale patrząc na niego cały czas ma się
wrażenie, że jego myśli biegną po nieznanych torach, zapuszczają
się w rejony, o których nie zamierza nikomu opowiadać. Nawet
swojemu najlepszemu przyjacielowi, wychowywanemu przez matkę
Joshowi, który stara się tonować wybuchy Josha, postępować
właściwie, odpowiedzialnie... Makabryczne wydarzenie, któremu
świadkuje pewnego popołudnia zmusza go jednak do ryzykowanej
reakcji, do postępku zrodzonego z potrzeby chronienia bliskiej mu
osoby i w mniejszym stopniu samego siebie, do zachowania, o które
nigdy by się nawet nie podejrzewał. Do czynów dyktowanych przez
panikę i czyste przerażenie, desperackich kroków, ze świadomością
popełnienia których będzie musiał żyć. Ale czy poradzi sobie z
wyrzutami sumienia? Czy będzie w stanie dochować tajemnicy, która
będzie zżerała go od środka? Czy napady obezwładniającego lęku,
koszmarne sny i ciągła niepewność o swoją przyszłość będą
się nasilać nieuchronnie spychając go w otchłań szaleństwa, czy
może raczej z dnia na dzień będą tracić na wyrazistości?
Oparciem dla Zacha w tych trudnych chwilach może być dziewczyna, w
której się podkochuje (z wzajemnością) imieniem Allison, bardzo
dobrze wykreowana przez Elizabeth Cappuccino. Ale istnieje również
możliwość, że znajomość z nią znacznie wszystko skomplikuje,
choćby z tego powodu, że jego najlepszy przyjaciel również wydaje
się być nią mocno zainteresowany. Oniryczne wstawki, projekcje
koszmarnych snów Zacha to małe dzieła sztuki, które wskazują na
zdolność odnajdywania się twórców „Super Dark Times” także
w stylistyce nastrojowego horroru. Najbardziej rzuca się to w oczy
podczas pierwszej tego rodzaju sceny, wyśnionej wędrówki chłopaka
po pustym, upiornie się prezentującym domostwie, pełnym
zacienionych obszarów, z których w każdej chwili może wyłonić
się coś strasznego. Czujemy to, przygotowujemy się na niechybne
uderzenie nie jako obserwatorzy tylko uczestnicy tego wydarzenia,
dzięki czemu towarzyszące nam emocje zyskują na sile. Ale nie
tylko tutaj „wchodzimy skórę” którejś z postaci, we
wszystkich pozostałych sekwencjach również da się to odczuć. A
przynajmniej ja z łatwością „weszłam w ten obraz”, wsiąknęłam
w tę opowieść, zatraciłam się w niej i w najmniejszym nawet
stopniu nie przeszkadzało mi to, że scenarzyści sięgnęli po
motywy, których nijak nie można uznać za oryginalne. Innowacyjność
nie jest dla mnie ważna, a już na pewno nie wtedy, gdy mam do
czynienia z tak emocjonującym portretem znanych rozwiązań
fabularnych, z tak klimatycznym, doskonale zrealizowanym, wspaniale
opowiedzianym obrazem, jak w tym przypadku.
Niepewność
to uczucie, które dominowało we mnie podczas oglądania „Super
Dark Times”. Owszem miałam swoje podejrzenia, ale to nie to samo
co pewność. Kevin Phillips i jego ekipa cały czas pielęgnowali we
mnie przekonanie o nieuchronności jakiejś tragedii, wręcz
obezwładniali tą złowieszczą sugestią. Ale nie pozwalali mi przy
tym trwać w przekonaniu, że wybrane przeze mnie źródło owego
rychłego ataku okaże się właściwe. Zasiewali we mnie liczne
wątpliwości, stawiali w pozycji różnych bohaterów, kazali mi
spoglądać na tę opowieść z różnych perspektyw. Niezwykle
wciągającą, nieprzekombinowaną opowieść, w której aż roi się
od emocji. Również za sprawą genialnej wręcz realizacji –
mistrzowskiej, mocno klimatycznej warstwy technicznej, której nie
powstydziłby się żaden szanujący się twórca nie tylko
thrillerów, ale również horrorów. Istne cudeńko, po prostu.
Czy ja wiem. Bez przesady, klimat i zdjęcia są niesamowite ale sama historia jest przewidywalna i nie ma w niej nic oryginalnego. Twórcy chcieli zaszokować widza w końcówce z Alison ale to było raczej słabe. No ale o gustach się nie dyskutuje...
OdpowiedzUsuń