Po
zakończeniu nieszczęśliwego małżeństwa Carly Norris wynajmuje
apartament w wieżowcu na Manhattanie. Szybko zostaje poinformowana,
że poprzednia najemczyni jej nowego lokum popełniła samobójstwo
skacząc z balkonu. I że jest bardzo do niej podobna.
Powieściopisarz mieszkający w tym samym wieżowcu, Jack Landsford,
zaczyna interesować się nową lokatorką. Próbuje zbliżyć się
do Carly, ale kobieta nawiązuje romans z innym sąsiadem, Zekem
Hawkinsem. W międzyczasie giną kolejni lokatorzy budynku, a
wszystkich mieszkańców nieustannie obserwują ukryte kamery
zainstalowane przez człowieka, który ma obsesję na punkcie
podglądania. Jack stara się przekonać Carly, że związała się z
bardzo niebezpiecznym człowiekiem, ale kobieta podejrzewa, że to
właśnie on skrywa przed światem mroczne tajemnice.
Wyreżyserowany
przez Phillipa Noyce'a, twórcę między innymi „Martwej ciszy”
(1989) i późniejszego „Kolekcjonera kości”, thriller „Sliver”,
powstał w oparciu o powieść Iry Levina z 1991 roku. Pisarz nie
chciał sprzedać praw do przeniesienia swojej opowieści na ekran,
bo z wyjątkiem „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego, nie był
usatysfakcjonowany filmowymi wersjami swoich dzieł. Producent Robert
Evans (człowiek, który miał zostać producentem „Slivera”)
wysłał mu więc kopię autobiografii Romana Polańskiego
zawierającą informację o swojej pracy na rzecz „Dziecka
Rosemary”. To przekonało Levina do sprzedaży praw do sfilmowania
jego powieści. Scenariusz napisał Joe Eszterhas, scenarzysta między
innymi „Nagiego instynktu” Paula Verhoevena, który z czasem
zdradził, że nie lubi „Slivera”, zwłaszcza jego zakończenia,
które sam napisał.
Nowoczesny
wieżowiec naszpikowany ukrytymi kamerami, które śledzą
praktycznie każdy krok mieszkańców. Osoba, która je zainstalowała
ma wgląd w prywatne życie wszystkich najemców. Lokatorzy nie
wiedzą o tym, że są obserwowani, że w całym budynku, także w
ich apartamentach są kamery przesyłające obraz osobie trzeciej.
Książki Iry Levina nie czytałam, mogę się więc opierać jedynie
na informacjach znalezionych w Sieci. Wynika z nich, że w
pierwowzorze także znajdował się budynek mieszkalny naszpikowany
kamerami, że twórcy adaptacji bądź ekranizacji, jak już
wspomniałam powieści nie znam, więc nie mogę tego rozsądzić)
sięgnęli po problem poruszony przez Levina tj. konfrontacja widzów
z obsesją na punkcie podglądania innych nie była wynikiem ich
własnej inwencji. Taki pomysł byłby do niego podobny, bo kryje się
w nim pewien komentarz społeczny, a jak wiadomo Levin w swoich
dziełach często stosował tego typu zabieg. Odbiorcy filmu od
początku będą świadomi obecności kamer, ale na ujawnienie
tożsamości osoby, która rozlokowała je w wieżowcu przyjdzie im
trochę poczekać. Twórcy „Slivera” co jakiś czas raczyli
publikę czarno-białymi obrazami z kamer zainstalowanych w feralnym
budynku na Manhattanie, dając tym jasno do zrozumienia, że w tym
miejscu nie ma czegoś takiego jak prywatność. Chociaż obiekty
zainteresowania tajemniczego podglądacza o tym nie wiedzą. Hmm, z
tą tajemniczością to przesadziłam, bo choć twórcy „Slivera”
istotnie przez jakiś czas nie ujawniają tożsamości podglądacza
to jestem przekonana, że nawet mniej domyślni widzowie nie będą
mieli żadnych wątpliwości kto za to odpowiada. Większych
trudności będzie zapewne nastręczało wyłonienie mordercy, bo
chociaż scenarzysta zawęził grono podejrzanych do zaledwie dwóch
osób to zadbał o to, aby oglądający nie mógł z absolutną
pewnością wskazać któregoś z nich. W kręgu podejrzanych
umieścił adoratorów głównej bohaterki Carly Norris (dobra
kreacja Sharon Stone): powieściopisarza Jacka Landsforda
wykreowanego przez Toma Berengera i Zeke'a Hawkinsa, w którego
wcielił się William Baldwin. Mężczyźni diametralnie się różnią.
Jack jest wygadany, bezpośredni, często wręcz nachalny, a Zeke
nieprzenikniony, małomówny i spokojny, nie tak narwany jak Jack. To
enigmatyczny Zeke w końcu zdobywa serce Carly, ale jego konkurent
nie ma zamiaru dać za wygraną. Zaczyna bacznie przyglądać się
Hawkinsowi, prześwietlać jego przeszłość i interesy w
poszukiwaniu jakichś niecnych postępków, a Carly w tym czasie
coraz bardziej zatraca się w płomiennym romansie z osobą, która
wprost uwielbia erotyczne gierki. Twórcy „Slivera” toczyli boje
z MPAA o sceny seksu, przy czym szczególne kontrowersje wzbudzały
męskie genitalia. Ostatecznie wypuszczono dwie wersje filmu –
ułagodzoną z kategorią R (łatwiej dostępną, bo rozpowszechnioną
na szerszą skalę) i nieco bardziej pikantną w wersji NC-17. Ta
pierwsza wersja (bo tylko tą znam) ze scen seksu nie została
wyrugowana. Jest ich kilka i służą one przede wszystkim do
zobrazowania szybkiego zatracania się kobiety w ramionach mężczyzny,
o którym tak naprawdę niewiele wie. Choć jestem pewna, że twórcom
zależało też na przyciągnięciu publiczności spragnionej widoku
nagiego ciała popularnej Sharon Stone, która notabene rok wcześniej
wystąpiła w innym filmie na podstawie scenariusza Joe Eszterhasa
(„Nagim instynkcie”).
Z
mojego punktu widzenia „Sliver” cierpi na niedobór napięcia.
Może nie przesadnie poważny, ale taka tematyka ewidentnie dawała
twórcom dużo większe pole do popisu w tej materii. Podejrzenia
widzów zostają obudzone już we wstępnej partii filmu. Koncentrują
się one na poprzedniej najemczyni mieszkania, do którego właśnie
wprowadziła się Carly Norris, kobieta, która wedle słów osób
pamiętających jej poprzedniczkę jest do niej podobna. Podczas gdy
większość zainteresowanych postaci tkwi w przekonaniu, że kobieta
popełniła samobójstwo my z prologu wiemy, że została przez kogoś
zabita. Jeszcze bardziej złowieszczy wydźwięk będą miały obrazy
z kamer zainstalowanych w apartamentowcu, bo stanowią jasny sygnał,
że w budynku znajduje się jakiś mocno zaburzony osobnik, człowiek
znajdujący przyjemność w podglądaniu innych, w zaglądaniu w
nawet najbardziej intymne sfery ich życia. Wygląda na to, że
obecnie najbardziej interesuje się nową lokatorką wieżowca,
główną bohaterką „Slivera”, i że ma względem niej jakieś
plany. Problem w tym, że te tak szybko obudzone złe przeczucia w
dalszej partii seansu nie zyskują w znacznym stopniu na sile.
Phillip Noyce nie zamienił tego w mocno klaustrofobiczny spektakl
stopniowego zakleszczania niczego nieświadomej kobiety w pułapce
zgotowanej przez osobę, którą można by przyrównać do pająka.
Jestem pewna, że do tego zmierzał i całkiem mroczny klimat
smacznie kontrastujący z nowoczesnym wystrojem budynku bardzo się
„Sliverowi” przysłużył, ale jak na moje oko twórcom brakowało
cierpliwości do w pełni satysfakcjonującego efektu. Przez
sekwencje, które miały za zadanie wywindować napięcie
przeprowadzali mnie nazbyt pośpiesznie, ale bardziej uwierała mnie
świadomość, że wystarczył tylko jeden mały kroczek do
wprowadzenia iście przygniatającej aury pozostawania w pozornie
ciasnej pułapce. Niebezpieczeństwo było przeze mnie doskonale
odczuwalne, ten pierwiastek odrobinę rekompensował mi wyżej
wspomniane niedociągnięcia, a i akcja rozwijała się w kierunku,
który przed laty, gdy pierwszy raz oglądałam „Slivera” mocno
mnie zaintrygował. Po odświeżeniu sobie tej pozycji nadal mam
dobre zdanie o fabule, chociaż środkowej części, tej
koncentrującej się na romansie Carly z Zekem można było nadać
większy pęd, bo w pewnym momencie odniosłam wrażenie, że
scenarzysta wręcz utknął w scenach seksu. Ale na szczęście nie
na długo, bo z minuty na minutę z coraz większym zdecydowaniem
kreślił obraz kobiety zatracającej się w być może zgubnym
romansie, zmieniającej się pod wpływem człowieka, o którym
niewiele wie, badającej dotąd nieznane terytoria o zabarwieniu
seksualnym, którymi to jest coraz bardziej zafascynowana. Ten wątek
„Slivera” lubię najbardziej – nawet bardziej od motywu
podglądania sąsiadów, który swoją drogą stanowi komentarz do
obsesji części ludzkości na punkcie reality show. UWAGA SPOILER
Joe Eszterhas nie jest zadowolony ze zdania jakie w finale pada z ust
Carly, ale dla mnie owe „Get a life” doskonale wkomponowuje się
w przesłanie „Slivera” - ot taka kąśliwa rada dla ludzi
żyjących życiem osób oglądanych na ekranie. Bardzo w stylu Iry
Levina KONIEC SPOILERA. Eszterhas kilkukrotnie zmieniał
zakończenie „Slivera” - w pierwotnej wersji znalazła się
wyprawa helikopterem w okolice wulkanu, ale katastrofa śmigłowca
zmusiła twórców do zmiany koncepcji. Testowano jeszcze kilka
innych zakończeń również takich, w których mordercą okazywał
się kto inny niż w ostatecznej wersji.
Zdecydowana
większość krytyków nie pozostawiła na „Sliverze” suchej
nitki, ponadto film otrzymał aż siedem nominacji do Złotej Maliny.
Ale zrealizowany za czterdzieści milionów dolarów thriller
Phillipa Noyce'a zarobił całkiem sporo – szacuje się, że trochę
ponad sto szesnaście milionów dolarów. Zatrważająco dużej
liczby sympatyków nie skompletował. Wielu zwykłych odbiorców
„Slivera” wtóruje krytykom, ale ja nie podzielam tego
negatywnego nastawienia do niniejszej produkcji. Wiekopomne dzieło
to to nie jest, ale ma w sobie coś, co każe mi co jakiś czas do
niego wracać. Zachwycona tym dokonaniem nie jestem, ale jako że nie
mam wygórowanych oczekiwań względem kinematografii całkiem dobrze
mi się to ogląda. Jeśli więc ostał się jakiś fan filmowych
thrillerów, który „Slivera” nie widział to polecam, ale tylko
temu, kto potrafi czerpać przyjemność z oglądania także tych
dreszczowców, którym miano arcydzieła na pewno się nie należy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz