sobota, 3 marca 2018

„Sliver” (1993)

Po zakończeniu nieszczęśliwego małżeństwa Carly Norris wynajmuje apartament w wieżowcu na Manhattanie. Szybko zostaje poinformowana, że poprzednia najemczyni jej nowego lokum popełniła samobójstwo skacząc z balkonu. I że jest bardzo do niej podobna. Powieściopisarz mieszkający w tym samym wieżowcu, Jack Landsford, zaczyna interesować się nową lokatorką. Próbuje zbliżyć się do Carly, ale kobieta nawiązuje romans z innym sąsiadem, Zekem Hawkinsem. W międzyczasie giną kolejni lokatorzy budynku, a wszystkich mieszkańców nieustannie obserwują ukryte kamery zainstalowane przez człowieka, który ma obsesję na punkcie podglądania. Jack stara się przekonać Carly, że związała się z bardzo niebezpiecznym człowiekiem, ale kobieta podejrzewa, że to właśnie on skrywa przed światem mroczne tajemnice.

Wyreżyserowany przez Phillipa Noyce'a, twórcę między innymi „Martwej ciszy” (1989) i późniejszego „Kolekcjonera kości”, thriller „Sliver”, powstał w oparciu o powieść Iry Levina z 1991 roku. Pisarz nie chciał sprzedać praw do przeniesienia swojej opowieści na ekran, bo z wyjątkiem „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego, nie był usatysfakcjonowany filmowymi wersjami swoich dzieł. Producent Robert Evans (człowiek, który miał zostać producentem „Slivera”) wysłał mu więc kopię autobiografii Romana Polańskiego zawierającą informację o swojej pracy na rzecz „Dziecka Rosemary”. To przekonało Levina do sprzedaży praw do sfilmowania jego powieści. Scenariusz napisał Joe Eszterhas, scenarzysta między innymi „Nagiego instynktu” Paula Verhoevena, który z czasem zdradził, że nie lubi „Slivera”, zwłaszcza jego zakończenia, które sam napisał.

Nowoczesny wieżowiec naszpikowany ukrytymi kamerami, które śledzą praktycznie każdy krok mieszkańców. Osoba, która je zainstalowała ma wgląd w prywatne życie wszystkich najemców. Lokatorzy nie wiedzą o tym, że są obserwowani, że w całym budynku, także w ich apartamentach są kamery przesyłające obraz osobie trzeciej. Książki Iry Levina nie czytałam, mogę się więc opierać jedynie na informacjach znalezionych w Sieci. Wynika z nich, że w pierwowzorze także znajdował się budynek mieszkalny naszpikowany kamerami, że twórcy adaptacji bądź ekranizacji, jak już wspomniałam powieści nie znam, więc nie mogę tego rozsądzić) sięgnęli po problem poruszony przez Levina tj. konfrontacja widzów z obsesją na punkcie podglądania innych nie była wynikiem ich własnej inwencji. Taki pomysł byłby do niego podobny, bo kryje się w nim pewien komentarz społeczny, a jak wiadomo Levin w swoich dziełach często stosował tego typu zabieg. Odbiorcy filmu od początku będą świadomi obecności kamer, ale na ujawnienie tożsamości osoby, która rozlokowała je w wieżowcu przyjdzie im trochę poczekać. Twórcy „Slivera” co jakiś czas raczyli publikę czarno-białymi obrazami z kamer zainstalowanych w feralnym budynku na Manhattanie, dając tym jasno do zrozumienia, że w tym miejscu nie ma czegoś takiego jak prywatność. Chociaż obiekty zainteresowania tajemniczego podglądacza o tym nie wiedzą. Hmm, z tą tajemniczością to przesadziłam, bo choć twórcy „Slivera” istotnie przez jakiś czas nie ujawniają tożsamości podglądacza to jestem przekonana, że nawet mniej domyślni widzowie nie będą mieli żadnych wątpliwości kto za to odpowiada. Większych trudności będzie zapewne nastręczało wyłonienie mordercy, bo chociaż scenarzysta zawęził grono podejrzanych do zaledwie dwóch osób to zadbał o to, aby oglądający nie mógł z absolutną pewnością wskazać któregoś z nich. W kręgu podejrzanych umieścił adoratorów głównej bohaterki Carly Norris (dobra kreacja Sharon Stone): powieściopisarza Jacka Landsforda wykreowanego przez Toma Berengera i Zeke'a Hawkinsa, w którego wcielił się William Baldwin. Mężczyźni diametralnie się różnią. Jack jest wygadany, bezpośredni, często wręcz nachalny, a Zeke nieprzenikniony, małomówny i spokojny, nie tak narwany jak Jack. To enigmatyczny Zeke w końcu zdobywa serce Carly, ale jego konkurent nie ma zamiaru dać za wygraną. Zaczyna bacznie przyglądać się Hawkinsowi, prześwietlać jego przeszłość i interesy w poszukiwaniu jakichś niecnych postępków, a Carly w tym czasie coraz bardziej zatraca się w płomiennym romansie z osobą, która wprost uwielbia erotyczne gierki. Twórcy „Slivera” toczyli boje z MPAA o sceny seksu, przy czym szczególne kontrowersje wzbudzały męskie genitalia. Ostatecznie wypuszczono dwie wersje filmu – ułagodzoną z kategorią R (łatwiej dostępną, bo rozpowszechnioną na szerszą skalę) i nieco bardziej pikantną w wersji NC-17. Ta pierwsza wersja (bo tylko tą znam) ze scen seksu nie została wyrugowana. Jest ich kilka i służą one przede wszystkim do zobrazowania szybkiego zatracania się kobiety w ramionach mężczyzny, o którym tak naprawdę niewiele wie. Choć jestem pewna, że twórcom zależało też na przyciągnięciu publiczności spragnionej widoku nagiego ciała popularnej Sharon Stone, która notabene rok wcześniej wystąpiła w innym filmie na podstawie scenariusza Joe Eszterhasa („Nagim instynkcie”).

Z mojego punktu widzenia „Sliver” cierpi na niedobór napięcia. Może nie przesadnie poważny, ale taka tematyka ewidentnie dawała twórcom dużo większe pole do popisu w tej materii. Podejrzenia widzów zostają obudzone już we wstępnej partii filmu. Koncentrują się one na poprzedniej najemczyni mieszkania, do którego właśnie wprowadziła się Carly Norris, kobieta, która wedle słów osób pamiętających jej poprzedniczkę jest do niej podobna. Podczas gdy większość zainteresowanych postaci tkwi w przekonaniu, że kobieta popełniła samobójstwo my z prologu wiemy, że została przez kogoś zabita. Jeszcze bardziej złowieszczy wydźwięk będą miały obrazy z kamer zainstalowanych w apartamentowcu, bo stanowią jasny sygnał, że w budynku znajduje się jakiś mocno zaburzony osobnik, człowiek znajdujący przyjemność w podglądaniu innych, w zaglądaniu w nawet najbardziej intymne sfery ich życia. Wygląda na to, że obecnie najbardziej interesuje się nową lokatorką wieżowca, główną bohaterką „Slivera”, i że ma względem niej jakieś plany. Problem w tym, że te tak szybko obudzone złe przeczucia w dalszej partii seansu nie zyskują w znacznym stopniu na sile. Phillip Noyce nie zamienił tego w mocno klaustrofobiczny spektakl stopniowego zakleszczania niczego nieświadomej kobiety w pułapce zgotowanej przez osobę, którą można by przyrównać do pająka. Jestem pewna, że do tego zmierzał i całkiem mroczny klimat smacznie kontrastujący z nowoczesnym wystrojem budynku bardzo się „Sliverowi” przysłużył, ale jak na moje oko twórcom brakowało cierpliwości do w pełni satysfakcjonującego efektu. Przez sekwencje, które miały za zadanie wywindować napięcie przeprowadzali mnie nazbyt pośpiesznie, ale bardziej uwierała mnie świadomość, że wystarczył tylko jeden mały kroczek do wprowadzenia iście przygniatającej aury pozostawania w pozornie ciasnej pułapce. Niebezpieczeństwo było przeze mnie doskonale odczuwalne, ten pierwiastek odrobinę rekompensował mi wyżej wspomniane niedociągnięcia, a i akcja rozwijała się w kierunku, który przed laty, gdy pierwszy raz oglądałam „Slivera” mocno mnie zaintrygował. Po odświeżeniu sobie tej pozycji nadal mam dobre zdanie o fabule, chociaż środkowej części, tej koncentrującej się na romansie Carly z Zekem można było nadać większy pęd, bo w pewnym momencie odniosłam wrażenie, że scenarzysta wręcz utknął w scenach seksu. Ale na szczęście nie na długo, bo z minuty na minutę z coraz większym zdecydowaniem kreślił obraz kobiety zatracającej się w być może zgubnym romansie, zmieniającej się pod wpływem człowieka, o którym niewiele wie, badającej dotąd nieznane terytoria o zabarwieniu seksualnym, którymi to jest coraz bardziej zafascynowana. Ten wątek „Slivera” lubię najbardziej – nawet bardziej od motywu podglądania sąsiadów, który swoją drogą stanowi komentarz do obsesji części ludzkości na punkcie reality show. UWAGA SPOILER Joe Eszterhas nie jest zadowolony ze zdania jakie w finale pada z ust Carly, ale dla mnie owe „Get a life” doskonale wkomponowuje się w przesłanie „Slivera” - ot taka kąśliwa rada dla ludzi żyjących życiem osób oglądanych na ekranie. Bardzo w stylu Iry Levina KONIEC SPOILERA. Eszterhas kilkukrotnie zmieniał zakończenie „Slivera” - w pierwotnej wersji znalazła się wyprawa helikopterem w okolice wulkanu, ale katastrofa śmigłowca zmusiła twórców do zmiany koncepcji. Testowano jeszcze kilka innych zakończeń również takich, w których mordercą okazywał się kto inny niż w ostatecznej wersji.

Zdecydowana większość krytyków nie pozostawiła na „Sliverze” suchej nitki, ponadto film otrzymał aż siedem nominacji do Złotej Maliny. Ale zrealizowany za czterdzieści milionów dolarów thriller Phillipa Noyce'a zarobił całkiem sporo – szacuje się, że trochę ponad sto szesnaście milionów dolarów. Zatrważająco dużej liczby sympatyków nie skompletował. Wielu zwykłych odbiorców „Slivera” wtóruje krytykom, ale ja nie podzielam tego negatywnego nastawienia do niniejszej produkcji. Wiekopomne dzieło to to nie jest, ale ma w sobie coś, co każe mi co jakiś czas do niego wracać. Zachwycona tym dokonaniem nie jestem, ale jako że nie mam wygórowanych oczekiwań względem kinematografii całkiem dobrze mi się to ogląda. Jeśli więc ostał się jakiś fan filmowych thrillerów, który „Slivera” nie widział to polecam, ale tylko temu, kto potrafi czerpać przyjemność z oglądania także tych dreszczowców, którym miano arcydzieła na pewno się nie należy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz