czwartek, 14 czerwca 2018

„Niepoczytalna” (2018)

Sawyer Valentini niedawno wyprowadziła się z rodzinnego Bostonu. Osiadła w mieście, w którym nikogo nie zna, a od bliskich dzielą ją setki kilometrów. W nowej pracy dobrze jej idzie, ale cały czas dręczy ją przeświadczenie, że ktoś ją obserwuje. Umawia się więc na spotkanie z psychiatrą w ośrodku Highland Creek. Po zakończeniu rozmowy z Sawyer pani doktor prosi ją o wypełnienie dokumentów, twierdząc, że to standardowa procedura. Młoda kobieta spełnia jej życzenie, nie zapoznając się przy tym z całą ich treścią. Krótko po złożeniu przez nią dokumentów, zaskoczona odbiera informację, że podpisała zgodę na dwudziestoczterogodzinny pobyt w Highland Creek. Sawyer próbuje przekonać personel, że doszło do pomyłki, że wcale nie wyraża zgody na pobyt w tym miejscu i że nie ma takich problemów psychicznych, które kwalifikowałyby ją do leczenia w ośrodku zamkniętym. Pracownicy Highland Creek są jednak nieugięci. Umieszczają Sawyer w placówce, w której musi dzielić sypialnię z paroma innymi pacjentami, a nazajutrz zostaje poinformowana, że zostanie tutaj trochę dłużej. Niedługo potem nabiera przekonania, że nawet tutaj jest prześladowana.

Steven Soderbergh, twórca między innymi „Seksu, kłamstw i kaset wideo”, „Erin Brockovich”,„Traffic”, „Ocean's Eleven: Ryzykownej gry”, „Ocean's Twelve: Dogrywki” i „Panaceum”, nakręcił „Niepoczytalną” w czerwcu 2017 roku, a w lipcu podano tę informację do wiadomości publicznej. Ponoć zajęło mu to zaledwie dziesięć dni, a koszt produkcji szacuje się na półtora miliona dolarów. Tym, co najbardziej zwracało uwagę nie było jednak utrzymywanie w tajemnicy przez Soderbergha i jego ekipę faktu kręcenia filmu, tylko sprzęt, z którego przy tym korzystano. Całość została nakręcona iPhone'em 7 Plus i choć dla niektórych może nie brzmieć to zachęcająco, właśnie o tym eksperymentalnym podejściu do procesu tworzenia żarliwie rozpisywali się publicyści na etapie zapowiedzi „Niepoczytalnej”. Scenariusz opracowali Jonathan Bernstein i James Greer, a premierowy pokaz odbył się w lutym 2018 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie.

Już dawno nie widziałam tak zaprzepaszczonego potencjału. Takiego zmarnowania jakże obiecującego materiału i nie, nie chodzi mi tutaj o grunt techniczny. Spodziewałam się, że właśnie realizacja będzie obniżać moje zaangażowanie w tę opowieść, a tymczasem przez cały czas trwania „Niepoczytalnej” uznawałam ją za najsilniejszą stronę tego projektu. Gdyby przed seansem omawianej produkcji ktoś mi powiedział, że wpadnę w czysty zachwyt nad obrazami zrobionymi iPhone'em to pewnie odpowiedziałabym ironicznym śmiechem. Ta informacja najbardziej studziła mój zapał, ale mając w pamięci „Panaceum” doszłam do wniosku, że istnieje szansa, iż fabuła zrekompensuje mi niedostatki techniczne. A w rzeczywistości było odwrotnie – choć nie do końca, bo scenariusz w mojej ocenie był tak słaby, że nawet tak wspaniała realizacja nie była w stanie mi tego wynagrodzić. Nie, nie. Muszę doprecyzować. Pierwsze partie „Niepoczytalnej” stanowią jakże obiecującą zapowiedź iście niepokojącej historii kobiety, czy to borykającej się z ciężką paranoją, czy faktycznie prześladowanej przez coś lub kogoś. Jonathan Bernstein i James Greer mogli pchnąć scenariusz albo w stronę horroru, albo thrillera, albo po prostu zmieszać oba te gatunki UWAGA SPOILER Z czasem okazało się, że wybrali ten drugi z wymienionych KONIEC SPOILERA. Ktoś może powiedzieć, że na przykład dramatu też nie można było wykluczyć i poniekąd będzie miał rację, ale klimat, jaki wygenerowano już na początku „Niepoczytalnej” w mojej ocenie zdecydowanie najbardziej pasował do horroru i thrillera. Właściwie to uważam, że nawet bardziej uzdolnieni twórcy współczesnego kina grozy powinni zazdrościć Stevenowi Soderberghowi tej duszącej atmosfery, tych lekko ziarnistych, przybrudzonych kadrów, wyblakłych kolorów, potęgujących poczucie zagęszczającego się szaleństwa kątów nachylenia kamery telefonicznej i prostych, acz jakże skutecznych trików montażowych, z których wyróżnić należy dosyć długą sekwencję z nakładającymi się na siebie fragmentami różnych obrazów przy akompaniamencie szarpiących nerwy dźwięków, które przypominały mi głośne bzyczenie jakiegoś owada. To ma już miejsce w trakcie pobytu Sawyer Valentini (w którą w bardzo dobrym stylu wcieliła się Claire Foy) w ośrodku psychiatrycznym Highland Creek, ale już wstępne sceny z jej życia, że tak to nazwę, na wolności, autentycznie oplotły mnie gęstym, paraliżującym wręcz klimatem niezdefiniowanego zagrożenia. Nieokreślonego, bo choć scenarzyści dają nam powody, by sądzić, że główna bohaterka filmu zmaga się z paranoją, która sprawia, że może stanowić zagrożenie dla innych i siebie samej, to nie możemy jeszcze definitywnie odrzucić tej drugiej możliwości. A mianowicie takiej, że Sawyer rzeczywiście jest obiektem zainteresowania czegoś lub kogoś. Akcja dosyć szybko przenosi się do obskurnych, mrocznych pomieszczeń ośrodka psychiatrycznego (a ciągle wszystkim powtarzam, żeby czytać dokumenty przed ich podpisaniem, poczynając od drobnego druku), a wraz z tym rodzi się poczucie klaustrofobii, która z biegiem trwania filmu będzie się nasilać. I to nawet wtedy, gdy scenarzyści wpadną w pułapkę, z której nie uda im się już wydostać.

Początkowo myślałam, że twórcy będą dążyć do jak najdłuższego utrzymywania widzów w niepewności, co do prawdziwej natury zagrożenia czyhającego na młodą kobietę, która utknęła w przyprawiających o silny dyskomfort, odpychających murach ośrodka psychiatrycznego. Wkrótce po przekroczeniu przez Sawyer Valentini progu tego przybytku zwróciłam uwagę na sposób, w jaki pozostali pacjenci Highland Creek wyrażają się o piwnicy. Ewidentnie bali się jej, drżeli na myśl o umieszczeniu ich tam za jakieś przewinienie, zgodnie ze standardową procedurą ośrodka. Zwykła izolatka, czy siedlisko czegoś nie z tego świata? Czyżby zagnieździł się tam jakiś byt, który zwykł dręczyć nieposłusznych pacjentów? UWAGA SPOILER Oj, chciałabym. Przez tę znakomitą realizację jestem przekonana, że nawet tak pospolity pomysł, tak niewyszukana opowieść, jak historyjka o duchu nawiedzającym piwnicę zakładu psychiatrycznego zaspokoiłaby mój apetyt na dobre kino grozy (bo choć nie mam nic przeciwko ghost stories pewności, że dany obraz z tego nurtu mnie zadowoli przed seansem nigdy nie mam). Ale niestety Jonathan Bernstein i James Greer wybrali nieporównanie gorszy wariant KONIEC SPOILERA. Scenarzyści wyjaśniają to zaskakująco szybko. To znaczy jeszcze przez jakiś czas potem chyba wydawało im się, że wykazują się dużą przebiegłością w zaciemnianiu prawdy, że nadal zręcznie żonglują kilkoma (w ich mniemaniu) równie prawdopodobnymi możliwościami, że odbiorca wciąż zastanawia się nad tym, gdzie winien wypatrywać niebezpieczeństwa. Ale nie sadzę, żeby wielu widzów padło ofiarami tej, według mnie, iście prymitywnej manipulacji. Tak naiwnych, rozpaczliwych i nieefektywnych prób podtrzymywania tajemnicy dawno już na ekranie nie widziałam. Tak skrupulatnie odmalowana aura uwierającego wręcz sekretu nagle znika, a odbiorcy pozostaje jedynie cieszyć się już nie tajemniczą, ale wciąż duszącą atmosferą teraz zdefiniowanej grozy. Pod warunkiem, że gustuje on w kameralnych, minimalistycznych, nawet trochę niechlujnych, obrazach, co jak niektórzy może pamiętają choćby ze slasherów z lat 70-tych i 80-tych XX wieku dodaje bezcennego smaczku całości. W każdym razie jeszcze to, że scenarzystom nie udało się wyprowadzić mnie w pole mogłabym zrozumieć – ot, nie wyszło, ale się starali – ale nie jestem w stanie pojąć, dlaczego z dobitnym, nie tylko zasugerowanym (dla mnie aż nadto wyraźnie) wyjaśnieniem nie zwlekali dużo dłużej. UWAGA SPOILER Po co pokazywać tę scenę w motelu? Nie można było jeszcze przez jakiś czas próbować wpierać widzom, że zagrożenie czai się wewnątrz, że tkwi w głowie Sawyer, a nie w osobie jednego z pielęgniarzy Highland Creek? Może gdyby rozciągnąć w czasie te sugestie mające odciągnąć uwagę publiczności od prawdy, w końcu dałabym się oszukać, albo przynajmniej (i co bardziej prawdopodobne) nie byłabym aż tak pewna swego KONIEC SPOILERA. Bo to wszystko było dla mnie tak oczywiste, tak niebywale przejrzyste, że już bardziej na pewno być nie mogło. I nie, mojego zdania nie zmienił nawet epilog – kolejna rozpaczliwa próba wyrwania się z otchłani przewidywalności, pociągająca za sobą zapowiedź kolejnego niebezpieczeństwa. To ostatnie, owszem, uwidoczniło się aż nadto wyraźnie. Ale żebym poczuła się oszołomiona, wielce zdumiona? Proszę Was...

Ależ bym chciała, żeby „Niepoczytalna” Stevena Soderbergha zapoczątkowała modę na filmowanie smartfonami w horrorze i thrillerze. Przede wszystkim w tym pierwszym, bo obcując z najnowszym projektem twórcy między innymi „Panaceum” nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to warunki wprost wymarzone dla zarówno nastrojowego, jak i krwawego horroru. „Niepoczytalna” to moim zdaniem zmarnowany potencjał – z winy scenarzystów, nie przez warstwę techniczną, która to owszem wyjadaczom współczesnych wysokobudżetowych filmów może się nie spodobać, ale wielbiciele niszowych, nieefekciarskich produkcji na widok zaprezentowanych tutaj kadrów mają dużą szansę wpaść w uniesienie porównywalne do tego, w którym ja sama się zatraciłam. Nie pozostając jednak przy tym ślepa na poważne felery w scenariuszu, na czele z przewidywalnością oraz motywem, który już stanowczo mi się przejadł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz