Mieszkający
w Nowym Jorku pisarz Timothy Underhill przybywa do miasteczka
Millhaven, w którym się wychował na pogrzeb bratowej, Nancy.
Niedługo po powrocie do Nowego Jorku dostaje od swojego owdowiałego
młodszego brata Philipa wiadomość o zniknięciu jego syna Marka.
Tim ponownie przybywa do Millhaven i rozpoczyna poszukiwania swojego
bratanka, korzystając przy tym z pomocy zaprzyjaźnionego prywatnego
detektywa Toma Pasmore'a. Od najlepszego przyjaciela Marka, Jimba
Monaghana, Underhill dowiaduje się, że jeszcze przed śmiercią
matki jego bratanek żywo interesował się opuszczonym domem w
sąsiedztwie. To zainteresowanie szybko przerodziło się w czystą
obsesję, która bardzo niepokoiła jego przyjaciela. Policja i
Philip Underhill łączą zniknięcie Marka z grasującym w Millhaven
seryjnym mordercą, który na swoje ofiary wybiera nastoletnich
chłopców, ale Tim ma wątpliwości. To, czego dowiaduje się o
swoim bratanku każe mu wziąć pod uwagę także inne możliwości,
jednocześnie jednak nie odrzucając całkowicie teorii śledczych.
Peter
Straub, jeden z najbardziej cenionych żyjących autorów literatury
grozy. Pisarz wielokrotnie nagradzany, który ma na koncie między
innymi bezcenną „Upiorną opowieść”, przeniesioną na ekran w
1981 roku przez Johna Irvina i „Julię”, która doczekała się
swojej filmowej wersji w roku 1977 („Full Circle” w reżyserii
Richarda Loncraine'a). Powieść „Zaginiony, zaginiona”
pierwotnie ukazała się w 2003 roku. Zdobyła Nagrodę Brama
Stokera, otrzymała nominację do August Derleth Award i została
obsypana pozytywnymi recenzjami między innymi amerykańskich
czytelników z krytykami włącznie. W Polsce spotkała się
natomiast z dużo mniej entuzjastycznym przyjęciem.
Przyznaję:
nie obiecywałam sobie zbyt wiele przystępując do lektury
„Zaginionego, zaginionej”. Owszem, zdążyłam już dojść do
wniosku, że Peter Straub potrafi doskonale odnajdywać się w
literaturze grozy, ale jakoś nie mogłam uwierzyć, że na niespełna
trzystu stronicach zdołał zbudować zajmującą historię.
Obawiałam się powierzchowności - szczątkowych opisów miejsc,
wydarzeń i postaci – ale otuchy dodawała mi myśl o takich
powieściach, jak „Nawiedzony” Shirley Jackson i „Inwazja porywaczy ciał” Jacka Finneya, bo w tamtych przypadkach niewielkie
gabaryty nie były żadną przeszkodą dla ich autorów w roztaczaniu
przez oczami czytelników iście żywych i niepokojących wizji.
Rzeczona pociecha była jednak niewielka, bo wiedziałam ile lat
dzieli te powieści – miałam świadomość tego, że „Zaginiony,
zaginiona” została wydana w następnym wieku, tj. dwudziestym
pierwszym, póki co dużo słabszym dla literackiego horroru. Ogólnie
rzecz ujmując, bo naturalnie co jakiś czas wciąż pojawiają się
dziełka godne najwyższej uwagi miłośników gatunku. W każdym
razie to, co sobie myślałam o „Zaginionym, zaginionej” jeszcze
przed jej lekturą, złe przeczucia, które mi towarzyszyły,
bezpowrotnie rozwiały się po przeczytaniu pierwszych kilkunastu
stron. Peter Straub kreślił wówczas sam kontekst jedynie ułamka
tej opowieści, snuł wątek, który krył w sobie jakąś mroczną
tajemnicę, jednocześnie przynosząc szczegółowe opisy małego
amerykańskiego miasteczka o nazwie Millhaven i dokładne
przemyślenia głównego bohatera książki, Timothy'ego Underhilla,
pisarza, który przyleciał z Nowego Jorku na pogrzeb swojej
bratowej, Nancy. Straub szybko uświadamia nam, że Tima i jego
młodszego brata, Philipa, męża nieboszczki, bynajmniej nie łączą
przyjazne stosunki. Ten drugi ewidentnie cierpi na kompleks
niższości, który stara się maskować arogancją, a pod dachem
swojego domu zachowuje się jak niemiłościwie panujący król.
Timowi daje jasno do zrozumienia, że tutaj to on jest panem, że
może sobie być poczytnym pisarzem, ale nie pozwoli, żeby
„szarogęsił się na jego terenie”. Główny bohater książki
nie ma jednak takich ambicji – zależy mu jedynie na wspieraniu
brata w tych, jak jest przekonany, ciężkich dla niego chwilach i
przede wszystkim ukochanego piętnastoletniego bratanka, Marka,
którego zachowanie trochę go niepokoi. Tim boi się, że chłopak
się załamie, że ugnie się pod ciężarem świadomości śmierci
jego matki, a z kolei jego ojciec zdaje się nie dostrzegać żadnych
alarmujących sygnałów. Forma, jaką Peter Straub nadał
„Zaginionemu, zaginionej” osobom nieprzyzwyczajonym do
eksperymentowania może nastręczyć niejakich problemów w
rozeznaniu się w tej opowieści. Ale nie sądzę, żeby nawet oni
musieli długo zastanawiać się „z czym to się je”. Bo
eksperyment na miarę choćby „Domu z liści” Marka Z.
Danielewskiego to na pewno nie jest – co poniektóre osoby mogą
nawet za takowy wcale go nie uznać, może nawet nie odnotować
żadnego zamieszania, bo nadążanie za akcją będzie im
przychodziło tak naturalnie, tak lekko, że będą się czuli, jakby
czytali coś, co w ogóle nie odbiega od najbardziej tradycyjnych
form. Ale Straub z pewnością trochę tutaj poeksperymentował,
bawił się narracją - według mnie głównie w celu utrudnienia
odbiorcom przedwczesnego złożenia wszystkich fragmentów tej
opowieści w spójną całość. A czynił to w dosyć prosty sposób,
wykorzystując całkiem często spotykany w beletrystyce trik,
polegający na przeplataniu teraźniejszości z retrospekcjami bez
poprzedzania tego datami. Tylko wyrywki z dziennika Tima Underhilla,
bo i na styl epistolarny znalazło się tutaj miejsce, zostały
opatrzone dokładną datą oraz rzadkie e-maile, które wymieniał ze
swoim nastoletnim bratankiem. Wszystkie pozostałe, wątki spisane w
trzeciej osobie liczby pojedynczej samemu trzeba przyporządkować do
odpowiedniej strefy czasowej. Co prawdę powiedziawszy nawet w
chwili, gdy Straub po raz pierwszy bez uprzedzenia wskoczył w
niedaleką przyszłość w stosunku do wstępu (pomiędzy jeszcze
szafując retrospekcjami) bez trudu to sobie posklejałam. I nawet na
ułamek sekundy nie dałam się wytrącić z rytmu, w jaki wpadłam
już na początku lektury „Zaginionego, zaginionej”.
„Istnieją
rzeczy, na które nie należy patrzeć, których lepiej nie widzieć.”
W
moich oczach najbardziej atrakcyjnie wypadały wątki poświęcone
piętnastoletniemu Markowi Underhillowi, retrospekcje z niedalekiej
przeszłości, w stosunku do ponownego przyjazdu Tima do jego
rodzinnego Millhaven, parę dni po pogrzebie Nancy, o którym to
Peter Straub pisze na wstępnych stronach książki. Podczas owych
retrospekcji najsilniej odbiera się ten niezmiennie mnie porywający
małomiasteczkowy klimat – pozornie idylliczny, ale tak naprawdę
kryjący w sobie jakieś nieokiełznane zło. Co aż nazbyt mocno
czuje się towarzysząc nastoletniemu Markowi, najczęściej
przebywającemu u boku jego najlepszego przyjaciela Jimba Monaghana.
Najpierw Straub zwraca naszą uwagę na zachowanie wówczas jeszcze
żyjącej Nancy, na jej coraz bardziej pogarszający się stan
psychiczny, jak wiemy spowodowany pojawieniem się w jej życiu
jakiejś nadnaturalnej obecności. Ale już wkrótce okazuje się, że
to nie tutaj skondensuje się groza, jaka zawisła nad tą tylko
pozornie bezkonfliktową społecznością. Tę rolę Straub powierzył
bowiem często wykorzystywanemu w ghost stories opuszczonemu
domowi – zaniedbanej, mrocznej, otoczonej murem nieruchomości
sąsiadującej z domem zajmowanym przez Marka i jego rodziców.
Dotychczas z jakiegoś nie do końca zrozumiałego powodu chłopak
nie zauważał tej rudery. Jak wyraźnie daje nam do zrozumienia
autor powieści, było tak, jakby chłopiec patrzył i nie widział,
jakby jego mózg wcześniej nie rejestrował tego domu, jakby dla
niego dopiero teraz wypłynął z nicości. Niektórzy pewnie wciąż
pamiętają dyskomfort, w jaki wprawiały go opisy nawiedzonego domu
(w jednej z dwóch interpretacji książki) w wykonaniu Shirley
Jackson. Jak nieswojo się czuł w tamtym wprost przepełnionym grozą
miejscu, które paradoksalnie tak nieodparcie go do siebie
przyciągało. A Straubowskiemu domowi pod numerem trzy tysiące
trzysta dwadzieścia trzy na North Michigan Street w Millhaven do
domostwa z „Nawiedzonego” Jackson moim zdaniem dużo nie brakuje.
Panuje w nim niemalże równie wyrazista atmosfera niezdefiniowanego
zagrożenia, mrok jest prawie tak samo gęsty, a i szaleństwa nie
brakuje. Tego wyjątkowego poczucia wkraczania do świata, w którym
dosłownie wszystko może się wydarzyć i od początku ma się
absolutną pewność, że nie będą to rzeczy przyjemne. Obiekt
obsesji piętnastoletniego Marka Underhilla, ten od dawna
niezamieszkały dom, wprost emanuje upiornością i to taką, która
odpycha, ale zarazem przyciąga. Chce się zbadać jego wnętrze, ale
jednocześnie obawia się tego, co może się tam ukrywać.
Tajemniczy, barczysty mężczyzna, który co jakiś czas objawia się
przerażonemu Markowi, nie pokazując mu przy tym swojej twarzy? Czy
niewinnie się prezentująca młoda kobieta (pewnie każdy czytelnik
wyjdzie z założenia, że ta jej nieszkodliwość jest tylko
pozorna), którą piętnastolatkowi pewnego razu udaje się dostrzec?
A może w murach tego domu czai się coś innego, coś dużo
groźniejszego, nieporównanie bardziej potwornego i trudniejszego do
objęcia rozumem... Tak, przy retrospekcjach wydarzenia rozgrywające
się w umownej teraźniejszości, wątki poświęcone Timowi
Underhillowi wypadają nieco gorzej. Ale tylko te, które nie
zasadzają się na wydobywaniu przez niego informacji od Jimba na
temat jego przyjaciela (bo te także przenoszą nas do dni
poprzedzających zniknięcie Marka). Chodzi mi tutaj o wątek
seryjnego mordercy grasującego w Millhaven, który może, ale nie
musi jakoś wiązać się z nadprzyrodzonymi zjawiskami, którym
świadkowali niektórzy bohaterowie „Zaginionego, zaginionej”, o
aktualną współpracę Tima z Tomem oraz o relacje tego pierwszego z
jego młodszym bratem, człowiekiem, który w przeciągu kilku dni
stracił zarówno żonę, jak i swojego jedynego syna. To były te
momenty, które aż prosiły się o więcej uwagi, które moim
zdaniem należało rozbudować, dodać im więcej szczegółów i
niespodziewanych skrętów oraz przykryć je dużo sugestywniejszym
klimatem grozy. Takim na miarę tych znakomitych retrospekcji. A
propos, „Zaginiony, zaginiona” cofnie nas również do trochę
odleglejszej przeszłości – Straub roztoczy przed naszymi oczami
jeszcze jedną upiorną historię, makabryczną opowieść,
splatającą się z wydarzeniami, którym poświęcił on najwięcej
miejsca.
Wciąż
nie mogę wyjść ze zdumienia, w jakie wprawiło mnie to dokonanie
Petera Strauba. Niby taka niepozorna książeczka, a w rzeczywistości
istna bomba, w której aż roi się od szczegółów, która wprost
przygniata mrocznym klimatem, i w której zawarto tyle wątków, że
miałam wrażenie, jakbym padła ofiarą jakiejś magicznej sztuczki.
No bo jak na niespełna trzystu stronicach zbudować tak złożoną
opowieść (nieprzesadnie i w dużej mierze tylko pozornie, ale liczy
się to, że aż do końcowych partii tej książki miałam zgoła
odwrotne wrażenie), która w dodatku nie raziłaby powierzchownym
podejściem do postaci? Peter Straub pokazał jak tego dokonać w tym
oto mocno klimatycznym horrorze, w „Zaginionym, zaginionej”,
która według mnie owszem zyskałaby na rozbudowaniu co poniektórych
wątków, ale i w takim kształcie autentycznie skradła mi serce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz