poniedziałek, 11 czerwca 2018

Peter Straub „Zaginiony, zaginiona”

Mieszkający w Nowym Jorku pisarz Timothy Underhill przybywa do miasteczka Millhaven, w którym się wychował na pogrzeb bratowej, Nancy. Niedługo po powrocie do Nowego Jorku dostaje od swojego owdowiałego młodszego brata Philipa wiadomość o zniknięciu jego syna Marka. Tim ponownie przybywa do Millhaven i rozpoczyna poszukiwania swojego bratanka, korzystając przy tym z pomocy zaprzyjaźnionego prywatnego detektywa Toma Pasmore'a. Od najlepszego przyjaciela Marka, Jimba Monaghana, Underhill dowiaduje się, że jeszcze przed śmiercią matki jego bratanek żywo interesował się opuszczonym domem w sąsiedztwie. To zainteresowanie szybko przerodziło się w czystą obsesję, która bardzo niepokoiła jego przyjaciela. Policja i Philip Underhill łączą zniknięcie Marka z grasującym w Millhaven seryjnym mordercą, który na swoje ofiary wybiera nastoletnich chłopców, ale Tim ma wątpliwości. To, czego dowiaduje się o swoim bratanku każe mu wziąć pod uwagę także inne możliwości, jednocześnie jednak nie odrzucając całkowicie teorii śledczych.

Peter Straub, jeden z najbardziej cenionych żyjących autorów literatury grozy. Pisarz wielokrotnie nagradzany, który ma na koncie między innymi bezcenną „Upiorną opowieść”, przeniesioną na ekran w 1981 roku przez Johna Irvina i „Julię”, która doczekała się swojej filmowej wersji w roku 1977 („Full Circle” w reżyserii Richarda Loncraine'a). Powieść „Zaginiony, zaginiona” pierwotnie ukazała się w 2003 roku. Zdobyła Nagrodę Brama Stokera, otrzymała nominację do August Derleth Award i została obsypana pozytywnymi recenzjami między innymi amerykańskich czytelników z krytykami włącznie. W Polsce spotkała się natomiast z dużo mniej entuzjastycznym przyjęciem.

Przyznaję: nie obiecywałam sobie zbyt wiele przystępując do lektury „Zaginionego, zaginionej”. Owszem, zdążyłam już dojść do wniosku, że Peter Straub potrafi doskonale odnajdywać się w literaturze grozy, ale jakoś nie mogłam uwierzyć, że na niespełna trzystu stronicach zdołał zbudować zajmującą historię. Obawiałam się powierzchowności - szczątkowych opisów miejsc, wydarzeń i postaci – ale otuchy dodawała mi myśl o takich powieściach, jak „Nawiedzony” Shirley Jackson i „Inwazja porywaczy ciał” Jacka Finneya, bo w tamtych przypadkach niewielkie gabaryty nie były żadną przeszkodą dla ich autorów w roztaczaniu przez oczami czytelników iście żywych i niepokojących wizji. Rzeczona pociecha była jednak niewielka, bo wiedziałam ile lat dzieli te powieści – miałam świadomość tego, że „Zaginiony, zaginiona” została wydana w następnym wieku, tj. dwudziestym pierwszym, póki co dużo słabszym dla literackiego horroru. Ogólnie rzecz ujmując, bo naturalnie co jakiś czas wciąż pojawiają się dziełka godne najwyższej uwagi miłośników gatunku. W każdym razie to, co sobie myślałam o „Zaginionym, zaginionej” jeszcze przed jej lekturą, złe przeczucia, które mi towarzyszyły, bezpowrotnie rozwiały się po przeczytaniu pierwszych kilkunastu stron. Peter Straub kreślił wówczas sam kontekst jedynie ułamka tej opowieści, snuł wątek, który krył w sobie jakąś mroczną tajemnicę, jednocześnie przynosząc szczegółowe opisy małego amerykańskiego miasteczka o nazwie Millhaven i dokładne przemyślenia głównego bohatera książki, Timothy'ego Underhilla, pisarza, który przyleciał z Nowego Jorku na pogrzeb swojej bratowej, Nancy. Straub szybko uświadamia nam, że Tima i jego młodszego brata, Philipa, męża nieboszczki, bynajmniej nie łączą przyjazne stosunki. Ten drugi ewidentnie cierpi na kompleks niższości, który stara się maskować arogancją, a pod dachem swojego domu zachowuje się jak niemiłościwie panujący król. Timowi daje jasno do zrozumienia, że tutaj to on jest panem, że może sobie być poczytnym pisarzem, ale nie pozwoli, żeby „szarogęsił się na jego terenie”. Główny bohater książki nie ma jednak takich ambicji – zależy mu jedynie na wspieraniu brata w tych, jak jest przekonany, ciężkich dla niego chwilach i przede wszystkim ukochanego piętnastoletniego bratanka, Marka, którego zachowanie trochę go niepokoi. Tim boi się, że chłopak się załamie, że ugnie się pod ciężarem świadomości śmierci jego matki, a z kolei jego ojciec zdaje się nie dostrzegać żadnych alarmujących sygnałów. Forma, jaką Peter Straub nadał „Zaginionemu, zaginionej” osobom nieprzyzwyczajonym do eksperymentowania może nastręczyć niejakich problemów w rozeznaniu się w tej opowieści. Ale nie sądzę, żeby nawet oni musieli długo zastanawiać się „z czym to się je”. Bo eksperyment na miarę choćby „Domu z liści” Marka Z. Danielewskiego to na pewno nie jest – co poniektóre osoby mogą nawet za takowy wcale go nie uznać, może nawet nie odnotować żadnego zamieszania, bo nadążanie za akcją będzie im przychodziło tak naturalnie, tak lekko, że będą się czuli, jakby czytali coś, co w ogóle nie odbiega od najbardziej tradycyjnych form. Ale Straub z pewnością trochę tutaj poeksperymentował, bawił się narracją - według mnie głównie w celu utrudnienia odbiorcom przedwczesnego złożenia wszystkich fragmentów tej opowieści w spójną całość. A czynił to w dosyć prosty sposób, wykorzystując całkiem często spotykany w beletrystyce trik, polegający na przeplataniu teraźniejszości z retrospekcjami bez poprzedzania tego datami. Tylko wyrywki z dziennika Tima Underhilla, bo i na styl epistolarny znalazło się tutaj miejsce, zostały opatrzone dokładną datą oraz rzadkie e-maile, które wymieniał ze swoim nastoletnim bratankiem. Wszystkie pozostałe, wątki spisane w trzeciej osobie liczby pojedynczej samemu trzeba przyporządkować do odpowiedniej strefy czasowej. Co prawdę powiedziawszy nawet w chwili, gdy Straub po raz pierwszy bez uprzedzenia wskoczył w niedaleką przyszłość w stosunku do wstępu (pomiędzy jeszcze szafując retrospekcjami) bez trudu to sobie posklejałam. I nawet na ułamek sekundy nie dałam się wytrącić z rytmu, w jaki wpadłam już na początku lektury „Zaginionego, zaginionej”.

Istnieją rzeczy, na które nie należy patrzeć, których lepiej nie widzieć.”

W moich oczach najbardziej atrakcyjnie wypadały wątki poświęcone piętnastoletniemu Markowi Underhillowi, retrospekcje z niedalekiej przeszłości, w stosunku do ponownego przyjazdu Tima do jego rodzinnego Millhaven, parę dni po pogrzebie Nancy, o którym to Peter Straub pisze na wstępnych stronach książki. Podczas owych retrospekcji najsilniej odbiera się ten niezmiennie mnie porywający małomiasteczkowy klimat – pozornie idylliczny, ale tak naprawdę kryjący w sobie jakieś nieokiełznane zło. Co aż nazbyt mocno czuje się towarzysząc nastoletniemu Markowi, najczęściej przebywającemu u boku jego najlepszego przyjaciela Jimba Monaghana. Najpierw Straub zwraca naszą uwagę na zachowanie wówczas jeszcze żyjącej Nancy, na jej coraz bardziej pogarszający się stan psychiczny, jak wiemy spowodowany pojawieniem się w jej życiu jakiejś nadnaturalnej obecności. Ale już wkrótce okazuje się, że to nie tutaj skondensuje się groza, jaka zawisła nad tą tylko pozornie bezkonfliktową społecznością. Tę rolę Straub powierzył bowiem często wykorzystywanemu w ghost stories opuszczonemu domowi – zaniedbanej, mrocznej, otoczonej murem nieruchomości sąsiadującej z domem zajmowanym przez Marka i jego rodziców. Dotychczas z jakiegoś nie do końca zrozumiałego powodu chłopak nie zauważał tej rudery. Jak wyraźnie daje nam do zrozumienia autor powieści, było tak, jakby chłopiec patrzył i nie widział, jakby jego mózg wcześniej nie rejestrował tego domu, jakby dla niego dopiero teraz wypłynął z nicości. Niektórzy pewnie wciąż pamiętają dyskomfort, w jaki wprawiały go opisy nawiedzonego domu (w jednej z dwóch interpretacji książki) w wykonaniu Shirley Jackson. Jak nieswojo się czuł w tamtym wprost przepełnionym grozą miejscu, które paradoksalnie tak nieodparcie go do siebie przyciągało. A Straubowskiemu domowi pod numerem trzy tysiące trzysta dwadzieścia trzy na North Michigan Street w Millhaven do domostwa z „Nawiedzonego” Jackson moim zdaniem dużo nie brakuje. Panuje w nim niemalże równie wyrazista atmosfera niezdefiniowanego zagrożenia, mrok jest prawie tak samo gęsty, a i szaleństwa nie brakuje. Tego wyjątkowego poczucia wkraczania do świata, w którym dosłownie wszystko może się wydarzyć i od początku ma się absolutną pewność, że nie będą to rzeczy przyjemne. Obiekt obsesji piętnastoletniego Marka Underhilla, ten od dawna niezamieszkały dom, wprost emanuje upiornością i to taką, która odpycha, ale zarazem przyciąga. Chce się zbadać jego wnętrze, ale jednocześnie obawia się tego, co może się tam ukrywać. Tajemniczy, barczysty mężczyzna, który co jakiś czas objawia się przerażonemu Markowi, nie pokazując mu przy tym swojej twarzy? Czy niewinnie się prezentująca młoda kobieta (pewnie każdy czytelnik wyjdzie z założenia, że ta jej nieszkodliwość jest tylko pozorna), którą piętnastolatkowi pewnego razu udaje się dostrzec? A może w murach tego domu czai się coś innego, coś dużo groźniejszego, nieporównanie bardziej potwornego i trudniejszego do objęcia rozumem... Tak, przy retrospekcjach wydarzenia rozgrywające się w umownej teraźniejszości, wątki poświęcone Timowi Underhillowi wypadają nieco gorzej. Ale tylko te, które nie zasadzają się na wydobywaniu przez niego informacji od Jimba na temat jego przyjaciela (bo te także przenoszą nas do dni poprzedzających zniknięcie Marka). Chodzi mi tutaj o wątek seryjnego mordercy grasującego w Millhaven, który może, ale nie musi jakoś wiązać się z nadprzyrodzonymi zjawiskami, którym świadkowali niektórzy bohaterowie „Zaginionego, zaginionej”, o aktualną współpracę Tima z Tomem oraz o relacje tego pierwszego z jego młodszym bratem, człowiekiem, który w przeciągu kilku dni stracił zarówno żonę, jak i swojego jedynego syna. To były te momenty, które aż prosiły się o więcej uwagi, które moim zdaniem należało rozbudować, dodać im więcej szczegółów i niespodziewanych skrętów oraz przykryć je dużo sugestywniejszym klimatem grozy. Takim na miarę tych znakomitych retrospekcji. A propos, „Zaginiony, zaginiona” cofnie nas również do trochę odleglejszej przeszłości – Straub roztoczy przed naszymi oczami jeszcze jedną upiorną historię, makabryczną opowieść, splatającą się z wydarzeniami, którym poświęcił on najwięcej miejsca.

Wciąż nie mogę wyjść ze zdumienia, w jakie wprawiło mnie to dokonanie Petera Strauba. Niby taka niepozorna książeczka, a w rzeczywistości istna bomba, w której aż roi się od szczegółów, która wprost przygniata mrocznym klimatem, i w której zawarto tyle wątków, że miałam wrażenie, jakbym padła ofiarą jakiejś magicznej sztuczki. No bo jak na niespełna trzystu stronicach zbudować tak złożoną opowieść (nieprzesadnie i w dużej mierze tylko pozornie, ale liczy się to, że aż do końcowych partii tej książki miałam zgoła odwrotne wrażenie), która w dodatku nie raziłaby powierzchownym podejściem do postaci? Peter Straub pokazał jak tego dokonać w tym oto mocno klimatycznym horrorze, w „Zaginionym, zaginionej”, która według mnie owszem zyskałaby na rozbudowaniu co poniektórych wątków, ale i w takim kształcie autentycznie skradła mi serce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz