Mieszkający
w Kapsztadzie małżonkowie, Mark i Stephanie, próbują wrócić do
normalnego życia po niedawnym wdarciu się do ich domu uzbrojonych
mężczyzn w celu rabunkowym. Ich myśli wciąż wracają do tych
przerażających chwil i choć bardzo się starają, nie czują się
już bezpiecznie we własnym domu. Gdy ich znajoma poddaje im pomysł
kilkudniowego zrelaksowania się poza granicami kraju, a jej aktualny
chłopak zdradza jak można zminimalizować koszty, Mark wyraża
zdecydowany sprzeciw. Ale Steph jest przekonana, że pobyt w Paryżu
dobrze im zrobi, więc za plecami męża rejestruje się na stronie
internetowej, na której ludzie z całego świata tymczasowo
wymieniają się domami. Szybko kontaktuje się z nią para, która
oferuje jej i Markowi swój apartament w Paryżu w zamian za ich dom
w Kapsztadzie. Na tydzień, bez żadnych kosztów wynajmu.
Ostatecznie Mark daje się przekonać do tego pomysłu, ale ku
rozczarowaniu żony postanawia zostawić ich dwuletnią córkę
Hayden pod opieką dziadków, rodziców Steph. Gdy w końcu docierają
do Paryża okazuje się, że ich tymczasowe lokum, mieszkanie w
starym domu, niezbyt nadaje się do mieszkania. Wygląda jakby od
dawna nikt w nim nie mieszkał, a Stephanie i Mark nie mogą nawiązać
kontaktu z ludźmi, którzy przedstawili im tę ofertę. Ograniczony
budżet i nieodparta potrzeba spędzenia paru dni w Paryżu zmuszają
ich do pozostania w tym miejscu, wbrew przestrogom kobiety
mieszkającej piętro wyżej, jedynej poza nimi osoby przebywającej
w tym budynku. Już wkrótce okaże się, że była to najgorsza
decyzja w całym ich dotychczasowym życiu.
Sarah
Lotz, autorka między innymi „Trojga” i „Dnia czwartego” oraz
Louis Greenberg, urodzony w Johannesburgu pisarz, którego twórczość
dotychczas nie ukazywała się w Polsce. To właśnie oni kryją się
pod pseudonimem S.L. Grey, a po raz pierwszy wydany w 2016 roku
„Apartament” nie jest bynajmniej jedynym „dzieckiem” tego
duetu. „Under Ground”, „The Mall”, „The Ward”, „The New
Girl” plus kilka opowiadań to inne efekty długoletniej współpracy
tych pisarzy – współpracy, w której zwykli celować w literaturę
grozy. Przetłumaczony na kilkanaście języków, dobrze przyjęty
przez czytelników, z krytykami włącznie, „Apartament” to
najnowsza powieść S.L. Grey i zarazem pierwsza opublikowana w
Polsce. Ale liczę, że nie ostatnia.
Na
tylnej okładce „Apartamentu” widnieje zdanie poczynione ręką
R.L. Stine'a (tego od „Gęsiej skórki” i „Ulicy Strachu”)
mówiące o tym, że „Apartament” jest połączeniem thrillera
psychologicznego z horrorem. W takich sytuacjach zawsze spodziewam
się doklejania tego drugiego gatunku niejako na siłę, wychodzę z
założenia, że będę miała do czynienia z utworem, w którym nie
odnajdę nawet rzadkich elementów horroru. I tak też było w
przypadku „Apartamentu”. Nastawiłam się na thriller, a dostałem
dokładnie to, co obiecał R.L. Stine. No dobrze, może nie
dokładnie, bo w tym samym zdaniu użył słowa „przerażający”,
a przecież podczas lektury trochę mi zabrakło do tego potężnego
uczucia. Ale Sarah Lotz i Louis Greenberg zdołali wprawić mnie w
duży dyskomfort, sprawić, że poczułam się nieswojo, jakbym w
skórze szaleńca przemierzała niekończące się korytarze
opuszczonego domostwa. To była metafora, ale po głębszym
zastanowieniu można w niej odnaleźć echa opowieści
zaprezentowanej na kartach tej, nie boję się użyć tego słowa,
wspaniałej publikacji. S.L. Grey narratorami czyni (czynią) Marka i
Steph, pozostające w związku małżeńskim, którego „owocem”
jest obecnie dwuletnia Hayden, jednostki borykające się z traumą
wywołaną niedawnym wtargnięciem do ich domu uzbrojonych złodziei.
Rozdziały ujęte z perspektywy Marka przeplatają się z rozdziałami
spisanymi z punktu widzenia Steph, dzięki czemu czytelnik ma wgląd
w umysł każdego z nich. Doskonały wgląd, trzeba dodać, chociaż
szczerze mówiąc nie spodziewałam się tak rozbudowanej warstwy
psychologicznej po tak krótkiej książce (troszkę ponad trzysta
stron dosyć dużą czcionką). Marka i Steph dzieli spora różnica
wieku. Starszy mężczyzna jest wykładowcą akademickim, niedawno
zmuszonym do objęcia stanowiska na uczelni, która zaoferowała mu
niższe wynagrodzenie. Jego żona tymczasem zajmuje się domem i ich
dwuletnią córką, Hayden, nie szukając jeszcze pracy pomimo
problemów finansowych, z którymi ona i jej mąż się borykają. W
swojej książce „Danse Macabre” (mojej biblii) Stephen King
nazwał „Horror Amityville” w reżyserii Stuarta Rosenberga
obrazem ekonomicznym i jestem przekonana, że to samo powiedziałby o
„Apartamencie” S.L. Grey. Tutaj problemom finansowym głównych
bohaterów poświęcono jeszcze więcej uwagi – ani na chwilę nie
pozwolono odbiorcy zapomnieć, że Mark i Stephanie ledwo wiążą
koniec z końcem i aż nadto oczywiste jest to, że gdyby posiadali
więcej środków nie przeżyliby tego całego koszmaru, o którym
mówi „Apartament”. „Jakiego koszmaru?” zapytacie. No cóż,
w szczegóły zagłębiać się nie mogę, ażeby nie zepsuć komuś
zabawy, ale chyba bezpieczne będzie stwierdzenie, że każdy
wielbiciel zwłaszcza nastrojowego horroru będzie wiedział, że
znalazł się w dobrze sobie znanym świecie – o tyle, o ile może
być znany świat, w którym absolutnie wszystko może się wydarzyć.
Pamiętam moment, w którym S.L. Grey udało się skruszyć moje
mury obronne, mocno szarpnąć za tę zagadkową, głęboko ukrytą w
każdym z nas strunę, której wprawianie w ruch gwarantuje jeśli
już nie obezwładniające przerażenie to na pewno duży niepokój.
Gdy Mark uderzał w drzwi do zapuszczonego mieszkania w Paryżu, a za
nim po schodach wspinała się sąsiadka nabrałam przekonania, że
mężczyzna wpadł w pętlę czasową, że oto stał się tym
tajemniczym gościem, który jeszcze niedawno wyrwał jego i Steph z
głębokiego snu. Grey nie mówi wprost, że właśnie z takim
fantastycznym zjawiskiem mamy tutaj do czynienia, ale wysyła tak
wyraźne sygnały, że nie można oprzeć się wrażeniu wpadania w
otchłań szaleństwa. Nigdy przedtem i nigdy potem w trakcie
czytania „Apartamentu” nie czułam się tak, jak w tym momencie –
tak jakby mój świat zatrząsł się w posadach, jakbym nagle ni z
tego, ni z owego znalazła się w samym środku najprawdziwszego
koszmaru, jakbym to ja, a nie Mark i Stephanie wkroczyła do strefy
mroku, z której jak przeczuwałam już się nie wydostanę. To
wrażenie oczywiście szybko mnie opuściło, ale nie należy przez
to rozumieć, że dalej czułam się już w pełni komfortowo.
Rzeczony fragment „Apartamentu” najbardziej efektywnie zawiesił
moją niewiarę, w tym momencie (tak poszukiwanym przez fanów
horroru, acz rzadko przez nich odnajdowanym) najmocniej zatraciłam
poczucie rzeczywistości, zapomniałam o prawdziwym świecie, ale tak
naprawdę przez cały czas silnie angażowałam się w dzieje Marka i
Steph.
Rzadko
zwracam uwagę na okładki książek (i plakaty filmów też, skoro
już o tym mowa), bo graficy nieczęsto celują w preferowany przeze
mnie mroczny minimalizm. W dodatku samo to jeszcze nie wystarczy,
żeby na dłużej przykuć mój wzrok. Okładka musi mieć w sobie to
coś, czego wybaczcie mi, ale nie umiem ubrać w słowa, zdefiniować,
bo dla mnie samej jest to wielką zagadką. Nie wiem, co kazało mi
tak długo wpatrywać się w przednią stronę oprawy „Apartamentu”
S. L. Grey, bo nie sądzę, żeby chodziło tutaj tylko o mroczny
minimalizm. W końcu znam inne okładki książek i plakaty filmów,
które można opisać tymi dwoma słowami, a które nie zaintrygowały
mnie tak silnie, jak niniejsza grafika. Co więcej, okazało się, że
okładka doskonale oddaje ducha tej powieści: jej podszytą ogromnym
niebezpieczeństwem, wręcz zgniłą tajemniczość, do jądra której
chce się dostać, pomimo dręczącego nas przekonania, że nie
skończy się to dobrze dla bohaterów książki i może nawet dla
nas samych. Bo istnieją tajemnice, których nigdy, pod żadnym
pozorem nie należy odkrywać, które lepiej zostawić w spokoju –
brzmi znajomo? Tak, każdy wielbiciel horrorów doskonale zna tę
starą prawdę, a mimo to coś zawsze każe mu postępować wbrew
niej, iść pod prąd, po to aby nakarmić swój organizm solidną
dawką niewygodnych emocji. Oh, jak Sarah Lotz i Louis Greenberg to
robią, jak przepięknie łączą walory thrillera psychologicznego z
zaletami horroru, w efekcie dając czytelnikom opowieść, obok
której nie można przejść obojętnie. A przynajmniej ja nie
potrafiłam przyjmować tego bez żadnych emocji, oprzeć się
mrocznemu zewowi, jakiejś nieubłaganej sile (nadprzyrodzonej, czy z
gruntu pospolitej) , która powoli niszczyła małżeństwo mające
nadzieję uporać się z niedawno przebytą traumą dzięki
tygodniowemu pobytowi w Paryżu. Wielki błąd. O czym, jak
podejrzewam, będzie wiedział każdy odbiorca „Apartamentu” już
na etapie rzucenia tego pomysłu przez ich znajomą. A wygląd
rzeczonego apartamentu, jego oblepione brudem, skąpane w ciemności
wnętrze pełne starych sprzętów tylko utwierdzi ich w przekonaniu,
że Mark i Steph znaleźli się w wielkim niebezpieczeństwie. Co
zresztą protagonistom jasno da do zrozumienia jedyna współlokatorka
tego budynku, dziwna kobieta mieszkająca piętro wyżej, która to
tak samo jak tytułowe miejsce akcji, fanom horroru pewnie wyda się
bardzo znajoma. Bo S.L. Grey garściami czerpie z tradycji tego
gatunku, chętnie wykorzystuje znane motywy, wokół
których buduje jednak wielce zajmującą i nielicho emocjonującą
opowieść dodatkowo uatrakcyjnianą elementami egzystującymi w
ramach thrillera psychologicznego. W efekcie dostałam naprawdę
wybuchową mieszankę, która na pewno jeszcze przez długi czas
będzie rozpychać się w mojej pamięci. A jak tylko zacznę
zapominać to uraczę się kolejną lekturą tego utworu, a potem
jeszcze kolejną, jeśli tylko starczy mi życia. Bo tak dobrego
XXI-wiecznego horroru (zmieszanego z thrillerem psychologicznym) już
dawno nie czytałam. I podejrzewam, że sporo czasu minie, aż
natrafię na coś poziomem dorównującemu temu osiągnięciu (żeby
być dobrze zrozumianą: nie piszę tutaj o spotkaniach z dziełami z
minionych stuleci).
Ale
jestem wściekła. Wprost rozpiera mnie taka złość na polskich
wydawców, jakiej już dawno nie czułam. Bo jak można było tak
długo zwlekać z wpuszczeniem na nasz rynek takiej książki, jak
„Apartament” i dlaczego dotychczas nie ukazały się u nas
poprzednie owoce współpracy Sarah Lotz i Louisa Greenberga, razem
publikujących pod pseudonimem S.L. Grey? Może wina leży po stronie
autorów i/lub ich agentów, może po prostu wcześniej nie było
zgody na polski przekład. To by miało sens, to byłoby jakieś
wyjaśnienie tego oburzającego mnie stanu rzeczy. Żadnego innego
wytłumaczenia zaakceptować bym nie potrafiła, a poprzestania na
tej jednej publikacji S.L. Grey w Polsce wolę sobie nawet nie
wyobrażać. Bo takie myśli niechybnie wpędzą mnie w depresję...
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Dobra, zaufam Ci i zakupię. Ale jak się zawiodę, to tak Cię nastraszę, że się przerzucisz na komedie romantyczne :)
OdpowiedzUsuńHaha, aż tak nastraszyć to się chyba nie da;)
Usuń