Marjorie
zostaje napadnięta przez zamaskowanego mężczyznę, który zamierza
ją zgwałcić. Jednak zanim do tego dochodzi kobiecie udaje się
uciec. Jeszcze tego samego wieczora opowiada o całym zdarzeniu
policji, ale ta informuje ją, że nie ma praktycznie żadnych szans
na schwytanie napastnika. Tydzień później po wyjściu z domu jej
współlokatorek i zarazem przyjaciółek Marjorie, Patricii i Terry,
do środka wdziera się mężczyzna rzekomo szukający niejakiego
Joe. Gdy kobieta próbuje się go pozbyć obnaża on swoje prawdziwe
oblicze. Okazuje się, że jest tym samym mężczyzną, który przed
tygodniem próbował ją zgwałcić. Mężczyzna wie, że nie musi
się śpieszyć, że ma dużo czasu na zadawanie zarówno fizycznego,
jak i psychicznego bólu swojej ofierze. Ale już wkrótce przekona
się, że Marjorie nie jest tak kompletnie bezbronna jak zakładał.
W
1982 roku w Westside Theatre w Nowym Jorku odbyła się premiera
sztuki Williama Mastrosimone'a pt. „Extremities”. Początkowo
pierwszoplanową postać kreowała Susan Sarandon, a w czarny
charakter imieniem Joe wcielał się James Russo, ale później tę
pierwszą zastąpiła Farrah Fawcett. W 1986 roku wypuszczono filmową
wersję tej dobrze przyjętej sztuki (acz wzbudzającej również
pewne kontrowersje) w reżyserii Roberta M. Younga. Scenariusz
napisał sam William Mastrosimone, a role pierwszoplanowe i tutaj
powierzono Farrah Fawcett, która za tę kreację była nominowana do
Złotego Globu i Jamesowi Russo.
Wyłączając
wstęp w „Skrajnościach” uwidacznia się teatralny sznyt. Gdyby
ktoś nie wiedział, że to adaptacja sztuki to podczas seansu tego
filmu taka myśl mogłaby mu zaświtać w głowie. Pewności może i
by nie miał, bo przecież taka realizacja nie jest domeną wyłącznie
obrazów opartych na sztukach teatralnych, ale podejrzenie
prawdopodobnie tak. Mowa tutaj o zamknięciu lwiej części akcji w
jednym domu i przez dłuższy czas zawężaniu liczby aktorów do
dwóch wrogo nastawionych do siebie osób. Zanim jednak to nastąpi
Robert M. Young rozpościera przed naszymi oczami dynamiczny prolog –
bezpardonowy atak na kobietę, główną bohaterkę filmu, Marjorie,
przeprowadzony przez zamaskowanego mężczyznę, który dąży do
odbycia z nią wymuszonego stosunku seksualnego. Jego ofierze udaje
się uniknąć gwałtu i bezpiecznie dojechać do najbliższego
posterunku policji. Tam dowiaduje się, że organy ścigania w takich
sytuacjach są tak naprawdę bezradni, że osoba, która ją napadła
najprawdopodobniej nigdy nie zostanie schwytana. William Mastrosimone
już wówczas akcentuje jeden z najdotkliwszych problemów
współczesnego świata (od 1986 roku, kiedy to odbyła się premiera
„Skrajności” moim zdaniem ta sytuacja nie uległa zmianie) i jak
później się okaże odegra on bardzo istotną rolę w tej historii.
Po jednej stronie barykady mamy kobietę, która o włos uniknęła
gwałtu, a po drugiej nieznanego jej mężczyznę, który zbiegł z
miejsca zdarzenia z jej portfelem w ręku. W środku trzymała
dokumenty, na których widnieje jej adres, a jedyne co może
zaoferować jej policja to obietnica przybycia z odsieczą, gdy w
przyszłości do nich zatelefonuje... Nawet nie mogą dać jej stałej
ochrony, nie mówiąc już o schwytaniu napastnika, co akurat
poniekąd można zrozumieć zważywszy na to, że Marjorie nie jest w
stanie opisać jego twarzy, ponieważ przez cały czas, gdy z nią
przebywał miał na głowie kominiarkę. Scenarzysta „Skrajności”
daje nam więc jasno do zrozumienia, że Marjorie jest nie tylko
ofiarą bezwzględnej jednostki, ale także ofiarą systemu, że jest
skazana na życie w ciągłym strachu, bo organy do tego powołane
nie są w stanie zapewnić jej bezpieczeństwa. Niezmiernie ucieszyła
mnie ta jakże trafna analiza sytuacji niedoszłej ofiary gwałtu, to
punktowanie słabości systemu w tym konkretnym przypadku, które
później jeszcze rozbudowano, niczego przy tym nie przekłamując.
Marjorie, tak jak i każda kobieta, która znalazłaby się na jej
miejscu, może liczyć tylko na siebie. Policja jej nie pomoże, a
nawet jeśli udałoby się im schwytać oprawcę głównej bohaterki
„Skrajności” to jak Mastrosimone stwierdzi później, napastnik
co najwyżej odsiedzi parę latek w więzieniu, po czym spróbuje
zemścić się na Marjorie. Albo, co równie prawdopodobne, zostanie
uniewinniony. Co ma więc zrobić kobieta będąca w takiej sytuacji?
Odpowiedź nasuwa się sama przez się i doprawdy ciężko zareagować
na to potępieniem. Trudno mówić o jakiejkolwiek innowacyjności w
tej konkretnej materii, o niespotykanej błyskotliwości autora
scenariusza rozprawiającego się z częścią systemu prawnego, ale
szczerości odmówić mu na pewno nie można. Podobnie jak w rape
and revenge ofiara nie może tutaj szukać ratunku u osób
powołanych do zapewniania bezpieczeństwa tzw. praworządnym
obywatelom. Choć nie jest to film wpisujący się do tego
podgatunku, nie jest to rape and revenge sensu stricto, to w
pewnej mierze dostosowuje się do jego konwencji, kładąc przy tym
szczególny nacisk na płaszczyznę psychologiczną, nie warstwę
gore.
Farrah
Fawcett kontra James Russo – duet wprost wyborny. Ich niecodzienna
relacja generuje tyle napięcia, że aż dziw, że Robertowi M.
Youngowi udało się pomieścić go na tak niewielkiej przestrzeni.
Nawet w momentach, w których aktorzy tylko stoją naprzeciw siebie,
gdy tylko wpatrują się w siebie nawzajem autentycznie czuje się
nieokiełznaną wrogość wypełniającą pole pomiędzy nimi. Od
Joego bije ponadto niezdrowe pożądanie, chora potrzeba
podporządkowania sobie, jak zakłada, bezbronnej kobiety,
zamienienia jej w uległą niewiastę, z którą następnie zamierza
odbyć stosunek seksualny. Z Marjorie natomiast emanuje czyste
przerażenie, kobieta znajduje się na skraju paniki, czuje, jak Joe
po kawałku obdziera ją z godności i być może przeczuwa, że po
wszystkim mężczyzna planuje pozbawić ją życia. Delikatnie
„pobrudzone” kadry, emocjonujące kreacje aktorskie i zamknięcie
akcji na tak małej przestrzeni generują podszyty klaustrofobicznym
poczuciem klimat zagrożenia, przy czym owe niebezpieczeństwo z
czasem zmieni swój charakter. Najpierw będzie ono wynikać z
obecności nieproszonego gościa, który psychicznie i fizycznie
krzywdzi jedną z mieszkanek położonego na uboczu uroczego domku, a
później będzie się ono zasadzało na skrajności, do
której Marjorie została doprowadzona. Szczerze powiedziawszy dało
mi to wrażenie katharsis. Tak, ucieszyłam się z takiego obrotu
sprawy, ale zaraz potem scenarzysta zmusił mnie do rozważenia, czy
na pewno takie wyjście będzie dla głównej bohaterki najlepsze.
Czy przekroczenie tej granicy na pewno zapewni jej spokój, zwróci
jej poczucie bezpieczeństwa, czy może doprowadzi ją do zguby,
zniszczy wszystko na co przez całe swoje dotychczasowe życie
pracowała? Atmosfera, jak już wspomniałam jest jedną z mocnych
stron „Skrajności”, jednym z superlatywów, aczkolwiek nie
mogłam oprzeć się przekonaniu, że Roman Polański wycisnąłby z
tego dużo więcej. Wciąż mam bowiem w pamięci jego „Śmierć i dziewczynę”, w kontekście klaustrofobii można też wyszczególnić
choćby „Wstręt” tego znakomitego reżysera. Ten, kto ma za sobą
seans choćby rzeczonych dwóch obrazów może tak jak ja dojść do
wniosku, że można było dodać zdjęciom ciężaru, że gdyby to
Roman Polański zasiadł na krześle reżyserskim, albo gdyby Young i
jego ekipa tak się nie hamowali to klimat „Skrajności” (sama
kolorystyka, sam wygląd zdjęć, nie napięcie) mógłby dosłownie
zgniatać widza, a nie jedynie jak to w istocie miało miejsce (tj. w
moim przypadku) delikatnie przyduszać. Ponadto na miejscu Williama
Mastrosimone'a wybrałabym inne zakończenie, na tym metaforycznym
rozwidleniu, na którym znalazł się w ostatniej partii „Skrajności”
doszłabym do wniosku, że lepiej podążyć tą drugą drogą,
wybrać tą z możliwych ścieżek, którą zdecydował się
odrzucić.
Mało
znany w Polsce, ale w mojej ocenie całkiem niezły thriller ukierunkowany
przede wszystkim na miłośników kameralnych obrazów,
nieefekciarskich, nieprzekombinowanych filmowych opowieści
nastawionych na generowanie napięcia, a co poniektórych mogących
nawet zmusić do myślenia. Produkcji, których znakomita większość
akcji osadzona jest na niewielkiej przestrzeni i przez długi czas
cały spektakl zasadza się na wrogiej relacji dwóch osób: pozornie
bezbronnej kobiety i bezwzględnego intruza, który znajduje
przyjemność w zadawaniu jej psychicznych i fizycznych (bez
posiłkowania się gore) cierpień. Film mógłby być
oczywiście lepszy, co nieco można było poprawić, dopracować,
zmodyfikować, ale myślę, że nawet w takim kształcie zadowoli
niejednego miłośnika minimalistycznych w formie, ale nie w
przekazie, dreszczowców.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz