środa, 13 czerwca 2018

„Skrajności” (1986)

Marjorie zostaje napadnięta przez zamaskowanego mężczyznę, który zamierza ją zgwałcić. Jednak zanim do tego dochodzi kobiecie udaje się uciec. Jeszcze tego samego wieczora opowiada o całym zdarzeniu policji, ale ta informuje ją, że nie ma praktycznie żadnych szans na schwytanie napastnika. Tydzień później po wyjściu z domu jej współlokatorek i zarazem przyjaciółek Marjorie, Patricii i Terry, do środka wdziera się mężczyzna rzekomo szukający niejakiego Joe. Gdy kobieta próbuje się go pozbyć obnaża on swoje prawdziwe oblicze. Okazuje się, że jest tym samym mężczyzną, który przed tygodniem próbował ją zgwałcić. Mężczyzna wie, że nie musi się śpieszyć, że ma dużo czasu na zadawanie zarówno fizycznego, jak i psychicznego bólu swojej ofierze. Ale już wkrótce przekona się, że Marjorie nie jest tak kompletnie bezbronna jak zakładał.

W 1982 roku w Westside Theatre w Nowym Jorku odbyła się premiera sztuki Williama Mastrosimone'a pt. „Extremities”. Początkowo pierwszoplanową postać kreowała Susan Sarandon, a w czarny charakter imieniem Joe wcielał się James Russo, ale później tę pierwszą zastąpiła Farrah Fawcett. W 1986 roku wypuszczono filmową wersję tej dobrze przyjętej sztuki (acz wzbudzającej również pewne kontrowersje) w reżyserii Roberta M. Younga. Scenariusz napisał sam William Mastrosimone, a role pierwszoplanowe i tutaj powierzono Farrah Fawcett, która za tę kreację była nominowana do Złotego Globu i Jamesowi Russo.

Wyłączając wstęp w „Skrajnościach” uwidacznia się teatralny sznyt. Gdyby ktoś nie wiedział, że to adaptacja sztuki to podczas seansu tego filmu taka myśl mogłaby mu zaświtać w głowie. Pewności może i by nie miał, bo przecież taka realizacja nie jest domeną wyłącznie obrazów opartych na sztukach teatralnych, ale podejrzenie prawdopodobnie tak. Mowa tutaj o zamknięciu lwiej części akcji w jednym domu i przez dłuższy czas zawężaniu liczby aktorów do dwóch wrogo nastawionych do siebie osób. Zanim jednak to nastąpi Robert M. Young rozpościera przed naszymi oczami dynamiczny prolog – bezpardonowy atak na kobietę, główną bohaterkę filmu, Marjorie, przeprowadzony przez zamaskowanego mężczyznę, który dąży do odbycia z nią wymuszonego stosunku seksualnego. Jego ofierze udaje się uniknąć gwałtu i bezpiecznie dojechać do najbliższego posterunku policji. Tam dowiaduje się, że organy ścigania w takich sytuacjach są tak naprawdę bezradni, że osoba, która ją napadła najprawdopodobniej nigdy nie zostanie schwytana. William Mastrosimone już wówczas akcentuje jeden z najdotkliwszych problemów współczesnego świata (od 1986 roku, kiedy to odbyła się premiera „Skrajności” moim zdaniem ta sytuacja nie uległa zmianie) i jak później się okaże odegra on bardzo istotną rolę w tej historii. Po jednej stronie barykady mamy kobietę, która o włos uniknęła gwałtu, a po drugiej nieznanego jej mężczyznę, który zbiegł z miejsca zdarzenia z jej portfelem w ręku. W środku trzymała dokumenty, na których widnieje jej adres, a jedyne co może zaoferować jej policja to obietnica przybycia z odsieczą, gdy w przyszłości do nich zatelefonuje... Nawet nie mogą dać jej stałej ochrony, nie mówiąc już o schwytaniu napastnika, co akurat poniekąd można zrozumieć zważywszy na to, że Marjorie nie jest w stanie opisać jego twarzy, ponieważ przez cały czas, gdy z nią przebywał miał na głowie kominiarkę. Scenarzysta „Skrajności” daje nam więc jasno do zrozumienia, że Marjorie jest nie tylko ofiarą bezwzględnej jednostki, ale także ofiarą systemu, że jest skazana na życie w ciągłym strachu, bo organy do tego powołane nie są w stanie zapewnić jej bezpieczeństwa. Niezmiernie ucieszyła mnie ta jakże trafna analiza sytuacji niedoszłej ofiary gwałtu, to punktowanie słabości systemu w tym konkretnym przypadku, które później jeszcze rozbudowano, niczego przy tym nie przekłamując. Marjorie, tak jak i każda kobieta, która znalazłaby się na jej miejscu, może liczyć tylko na siebie. Policja jej nie pomoże, a nawet jeśli udałoby się im schwytać oprawcę głównej bohaterki „Skrajności” to jak Mastrosimone stwierdzi później, napastnik co najwyżej odsiedzi parę latek w więzieniu, po czym spróbuje zemścić się na Marjorie. Albo, co równie prawdopodobne, zostanie uniewinniony. Co ma więc zrobić kobieta będąca w takiej sytuacji? Odpowiedź nasuwa się sama przez się i doprawdy ciężko zareagować na to potępieniem. Trudno mówić o jakiejkolwiek innowacyjności w tej konkretnej materii, o niespotykanej błyskotliwości autora scenariusza rozprawiającego się z częścią systemu prawnego, ale szczerości odmówić mu na pewno nie można. Podobnie jak w rape and revenge ofiara nie może tutaj szukać ratunku u osób powołanych do zapewniania bezpieczeństwa tzw. praworządnym obywatelom. Choć nie jest to film wpisujący się do tego podgatunku, nie jest to rape and revenge sensu stricto, to w pewnej mierze dostosowuje się do jego konwencji, kładąc przy tym szczególny nacisk na płaszczyznę psychologiczną, nie warstwę gore.

Farrah Fawcett kontra James Russo – duet wprost wyborny. Ich niecodzienna relacja generuje tyle napięcia, że aż dziw, że Robertowi M. Youngowi udało się pomieścić go na tak niewielkiej przestrzeni. Nawet w momentach, w których aktorzy tylko stoją naprzeciw siebie, gdy tylko wpatrują się w siebie nawzajem autentycznie czuje się nieokiełznaną wrogość wypełniającą pole pomiędzy nimi. Od Joego bije ponadto niezdrowe pożądanie, chora potrzeba podporządkowania sobie, jak zakłada, bezbronnej kobiety, zamienienia jej w uległą niewiastę, z którą następnie zamierza odbyć stosunek seksualny. Z Marjorie natomiast emanuje czyste przerażenie, kobieta znajduje się na skraju paniki, czuje, jak Joe po kawałku obdziera ją z godności i być może przeczuwa, że po wszystkim mężczyzna planuje pozbawić ją życia. Delikatnie „pobrudzone” kadry, emocjonujące kreacje aktorskie i zamknięcie akcji na tak małej przestrzeni generują podszyty klaustrofobicznym poczuciem klimat zagrożenia, przy czym owe niebezpieczeństwo z czasem zmieni swój charakter. Najpierw będzie ono wynikać z obecności nieproszonego gościa, który psychicznie i fizycznie krzywdzi jedną z mieszkanek położonego na uboczu uroczego domku, a później będzie się ono zasadzało na skrajności, do której Marjorie została doprowadzona. Szczerze powiedziawszy dało mi to wrażenie katharsis. Tak, ucieszyłam się z takiego obrotu sprawy, ale zaraz potem scenarzysta zmusił mnie do rozważenia, czy na pewno takie wyjście będzie dla głównej bohaterki najlepsze. Czy przekroczenie tej granicy na pewno zapewni jej spokój, zwróci jej poczucie bezpieczeństwa, czy może doprowadzi ją do zguby, zniszczy wszystko na co przez całe swoje dotychczasowe życie pracowała? Atmosfera, jak już wspomniałam jest jedną z mocnych stron „Skrajności”, jednym z superlatywów, aczkolwiek nie mogłam oprzeć się przekonaniu, że Roman Polański wycisnąłby z tego dużo więcej. Wciąż mam bowiem w pamięci jego „Śmierć i dziewczynę”, w kontekście klaustrofobii można też wyszczególnić choćby „Wstręt” tego znakomitego reżysera. Ten, kto ma za sobą seans choćby rzeczonych dwóch obrazów może tak jak ja dojść do wniosku, że można było dodać zdjęciom ciężaru, że gdyby to Roman Polański zasiadł na krześle reżyserskim, albo gdyby Young i jego ekipa tak się nie hamowali to klimat „Skrajności” (sama kolorystyka, sam wygląd zdjęć, nie napięcie) mógłby dosłownie zgniatać widza, a nie jedynie jak to w istocie miało miejsce (tj. w moim przypadku) delikatnie przyduszać. Ponadto na miejscu Williama Mastrosimone'a wybrałabym inne zakończenie, na tym metaforycznym rozwidleniu, na którym znalazł się w ostatniej partii „Skrajności” doszłabym do wniosku, że lepiej podążyć tą drugą drogą, wybrać tą z możliwych ścieżek, którą zdecydował się odrzucić.

Mało znany w Polsce, ale w mojej ocenie całkiem niezły thriller ukierunkowany przede wszystkim na miłośników kameralnych obrazów, nieefekciarskich, nieprzekombinowanych filmowych opowieści nastawionych na generowanie napięcia, a co poniektórych mogących nawet zmusić do myślenia. Produkcji, których znakomita większość akcji osadzona jest na niewielkiej przestrzeni i przez długi czas cały spektakl zasadza się na wrogiej relacji dwóch osób: pozornie bezbronnej kobiety i bezwzględnego intruza, który znajduje przyjemność w zadawaniu jej psychicznych i fizycznych (bez posiłkowania się gore) cierpień. Film mógłby być oczywiście lepszy, co nieco można było poprawić, dopracować, zmodyfikować, ale myślę, że nawet w takim kształcie zadowoli niejednego miłośnika minimalistycznych w formie, ale nie w przekazie, dreszczowców.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz