Piętnastoletnia
Natasha Wilson spędziła weekend u ojca. W niedzielę wieczorem
przyjechała po nią matka Senga, pod opieką której Nat najczęściej
przebywa od rozwodu rodziców. Nocna samochodowa podróż przez jedną
z amerykańskich autostrad upływa im na kłótniach i wzajemnych
pretensjach. Natasha obwinia matkę za rozpad małżeństwa tej
drugiej, a z kolei Sengę denerwuje faworyzowanie ojca przez jej
córkę. Gdy mijają miejsce niedawnego wypadku samochodowego Senga
zwraca uwagę na nieznajomą parę. Podczas postoju w przydrożnej
restauracji zobaczy ich ponownie i tak samo, jak poprzednio będzie
ich otaczała osobliwa aura swego rodzaju oderwania od
rzeczywistości. W trakcie następnej przerwy w podróży w podobnym
miejscu Senga zauważy ich znowu, zajmujących stolik stojący
nieopodal tego, do którego zasiadła wraz z córką. Niedługo potem
między nią i Nat dochodzi do kolejnej kłótni, zakończonej
pośpiesznym oddaleniem się nastolatki od jej rodzicielki. Senga
jakiś czas cierpliwie czeka na powrót córki, ale z czasem zaczyna
się niepokoić. Przeszukuje restaurację i w końcu dostrzega ją za
oknem w towarzystwie paru podróżujących razem ludzi. Nat wsiada do
ich samochodu i zaraz potem wszyscy odjeżdżają. Spanikowana Senga
rusza ich śladem, gotowa zrobić wszystko, aby odzyskać córkę.
„Krwawa
jazda” to drugi i póki co ostatni pełnometrażowy film w
reżyserii Brytyjczyka Marcusa Adamsa - pierwszym był, także
horror, „Czas śmierci”, który ukazał się w 2002 roku. Na
początku XXI wieku Adams zawiązał współpracę z producentami,
Alistairem MacLeanem-Clarkiem i Basilem Stephensem, którzy to byli
gotowi sfinansować projekt, nad którym wówczas myślał.
Scenariusz wziął na siebie Stephen Volk – między innymi „Gotyk”
(1986), „Pocałunek” (1988), „Opiekunka” aka „Strażnik”
(1990) i „Szepty” (2011). Duża część zdjęć powstała na
jednej z luksemburskich autostrad – na odcinku, który w tamtym
okresie (zdjęcia rozpoczęły się w czerwcu 2002 roku) nie był
dopuszczany do użytku publicznego. Budżet tego przedsięwzięcia
szacuje się na jedenaście i pół miliona dolarów.
Brytyjsko-luksemburska
„Krwawa jazda” (cóż za mylący tytuł) zbiera głównie
negatywne recenzje i w sumie trudno się temu dziwić. Dla jednych
film okazał się zupełnie niezrozumiały, niepotrzebnie poplątany,
a dla innych był to sztandarowy przykład zmarnowanego potencjału,
zamienienia intrygującej koncepcji w rozczarowujący banał.
Oczywiście, „Krwawa jazda” ma też swoich zwolenników –
niewielu, ale dobre i to. A tymczasem ja uplasowałam się gdzieś
pośrodku. Całkowicie zgadzam się z tymi osobami, którzy w swoich
recenzjach utyskiwali na dalsze partie tego projektu Marcusa Adamsa.
Dla mnie również to właśnie one są wadliwe, to przez nie nie
potrafię spoglądać na „Krwawą jazdę” maksymalnie przychylnym
okiem. Bo przez pierwsze kilkadziesiąt minut było naprawdę nieźle.
Niektórzy dopatrzyli się w tych momentach ducha Davida Lyncha, ale
ja nie jestem pewna, czy można tutaj czynić tak śmiałe
porównania. Myślę, że bezpieczniejsze byłoby jednak porównanie
do „Strefy mroku” - śledząc nocną samochodową podróż matki
i córki można poczuć się tak, jakby oglądało się jeden z
odcinków tego kultowego serialu, jakby właśnie wkroczyło się do
sławnej strefy mroku. Tylko czy na pewno? Czy naprawdę będziemy
przekonani, że Sendze (przekonująca kreacja Madeleine Stowe) i
Natashy (dużo mniej wiarygodna Mischa Barton) grozi ktoś z
zewnątrz? Bo tak na dobrą sprawę nie wiemy, czy obrazy
rejestrowane przez zajmującą pierwszy plan matkę niesfornej
nastolatki, nie są aby wypaczone. Czy kobieta nie dodaje im ciężaru,
nieistniejącego wymiaru. Pierwszą oznaką tego, że na pewnej w
filmie amerykańskiej, a w rzeczywistości luksemburskiej
autostradzie, dwóm spokrewnionym kobietom może grozić
niebezpieczeństwo ze strony jakichś osobliwych, niedających się
jeszcze zdefiniować sił jest widok pewnej pary na miejscu
niedawnego wypadku samochodowego. Pojawia się on dosyć szybko i
zostaje wychwycony właśnie przez Sengę. Nieznajomi niby wyglądają
jak zwyczajni śmiertelnicy i poza sfotografowaniem głównej
bohaterki przez jednego z nich, nie robią niczego, co wskazywałoby
na to, że mają jakieś niecne zamiary względem kogokolwiek. Ale
atmosfera jaką osnuto tę parkę, fluidy jakie wysyłają sprawia,
że patrzy się na nich, jak na jakieś upiory niby żywcem wyjęte z
piekielnych otchłani. A co jeszcze bardziej alarmujące rzeczona
para będzie się zdawała podążać za Sengą i Nat – ta pierwsza
już wkrótce zobaczy tego mężczyznę i tą kobietę w dwóch
przydrożnych restauracjach, kiedy to ich zachowanie już bardzo
wyraźnie będzie odbiegać od normy. Nic na wskroś drastycznego,
nic nazbyt wymyślnego, ale to dobrze, bo ten umiar, taka
minimalistyczna forma sygnalizowania osobliwości, może nawet
nadnaturalności tych tajemniczych postaci w zupełności wystarcza.
Jestem wręcz przekonana, że więcej efekciarstwa i kombinowania
zepsułoby cały efekt. Wrażenie swoistego odrealnienia,
egzystowania w świecie, w którym nie obowiązują żadne znane
ludzkości prawa, którym rządzą ubiory albo co równie możliwe,
który istnieje tylko w głowie popadającej w obłęd kobiety moim
zdaniem nie byłoby wtedy tak silne. O ile w ogóle by zaistniało...
Ale ten surrealizm, oniryzm i to jakże frapujące poczucie
psychicznego rozbicia wkrótce i tak wyparowują. Raptownie znikają,
a na ich miejsce wchodzi banalna, irytująco stereotypowa,
uproszczona do granic możliwości historyjka, której nadano tyle
dynamizmu, że nawet jakbym bardzo chciała, nie potrafiłabym
należycie wczuć się w sytuację pozytywnych postaci.
Nieczęsto
natrafiam na horrory, w których aż tak dobitnie uwidaczniałoby się
zaprzepaszczenie potencjału drzemiącego w materiale wyjściowym.
Który to najpierw dawałby mi sporą satysfakcję, a potem, w
dalszych partiach, tak głębokie rozczarowanie, że aż cud, że nie
musiałam sobie przypominać, iż oglądam ten sam film... Gdyby po
kilkudziesięciu minutach „Krwawej jazdy” nastąpiła zmiana
aktorów prawdopodobnie ogarnęłoby mnie przynajmniej chwilowe
podejrzenie, że niechcący przełączyłam na inny kanał
telewizyjny, bo styl był tak diametralnie odmienny od tego, którym,
ku mojemu dużemu zadowoleniu, raczono mnie wcześniej, że wydaje mi
się, iż najbardziej rzucające się w oczy spoiwo stanowią właśnie
aktorzy. W mojej ocenie wszystko zaczyna się sypać w momencie, w
którym Senga widzi swoją córkę wybierającą się w podróż z
grupką nieznajomych, wśród których dostrzega autostopowiczkę,
która niedawno pokonała niewielki odcinek drogi w samochodzie
głównej bohaterki (klimatyczne, nasycone niemałą wrogością,
niezdefiniowaną upiornością, sekwencje), i wśród których
znajduje się też tajemnicza parka kilkukrotnie widziana przez Sengę
podczas tej feralnej nocnej podróży. Później dostajemy jeszcze
jakieś przebłyski tej surrealistyczno-schizofrenicznej atmosfery
znanej z pierwszej części „Krwawej jazdy”, choćby podczas
rozmowy policjanta z ojcem Natashy i UWAGA SPOILER wtedy, gdy
raczy się nas szybką migawką lekarzy w domyśle pochylających się
nad pacjentem/pacjentką (ta wstawka kazała mi aż do końca sądzić,
że twórcy postawią na dobrze znany miłośnikom horrorów motyw,
mówiący o tym, że wszystko, co zobaczyliśmy wcześniej rozgrywało
się, albo już po śmierci Sengi, tj. po tak zwanej drugiej stronie,
albo tylko w jej głowie, gdy przebywała ona w śpiączce,
najpewniej spowodowanej wypadkiem samochodowym. Ale jak się okazało
twórcy wybrali jeszcze bardziej banalne, pospolite rozwiązanie.
Obstawiam, że tzw. Ojciec był wampirem, a „jego owieczki”
ludźmi, którym wyprał mózgi tak, aby rozsmakowali się we krwi (albo też wampirami, tutaj mam wątpliwości),
ale nie wykluczam, że można to interpretować inaczej KONIEC
SPOILERA. Jednakże rzeczone przebłyski to zdecydowanie za mało,
żeby na stałe przywołać ducha pierwszej partii „Krwawej jazdy”.
Bo zaraz po nich dalej trzeba przedzierać się przez jakże
beznamiętną, nieciekawą, na wskroś pospolitą historyjkę o
nastolatce w opałach i matce, która śpieszy jej na ratunek,
mierząc się przy okazji z własnymi demonami, które notabene też
specjalnie zajmujące nie są. A przynajmniej mnie ani ten wątek,
ani sposób jego przedstawienia niczym nie ujęły, nie wydobyły z
marazmu, w jaki niestety wpadłam po zdynamizowaniu akcji „Krwawej
jazdy”.
Film
drogi, w mojej interpretacji reprezentant jednego z popularniejszych
nurtów horroru w reżyserii Brytyjczyka Marcusa Adamsa, według mnie
nie zasługuje na ocenę niedostateczną, na nadanie mu miana gniota,
wielkiej pomyłki, którą najlepiej omijać szerokim łukiem, choć
tego rodzaju opinie na jego temat bez trudu znalazłam. Moja ocena
„Krwawej jazdy” nie jest aż tak krytyczna z powodu stylu, jaki
jego twórcy obrali w pierwszej jej partii, z uwagi na tę jakże
intrygującą tajemniczość, smaczny surrealizm, oniryzm i mocno
wyczuwalne szaleństwo, które niestety później zostały dosłownie
uśmiercone przez twórców tego obrazu. Dlatego powiem tak: cieszę
się, że zobaczyłam pierwsze kilkadziesiąt minut „Krwawej jazdy”
i żałuję, że na nich nie poprzestałam, że nie przerwałam
seansu przed przystąpieniem filmowców do zastępowania tego
wszystkiego co dla mnie było w tym filmie dobre, tym wszystkim co
uważam za złe. Żeby nie rzec tragiczne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz