sobota, 23 czerwca 2018

„Krwawa jazda” (2003)

Piętnastoletnia Natasha Wilson spędziła weekend u ojca. W niedzielę wieczorem przyjechała po nią matka Senga, pod opieką której Nat najczęściej przebywa od rozwodu rodziców. Nocna samochodowa podróż przez jedną z amerykańskich autostrad upływa im na kłótniach i wzajemnych pretensjach. Natasha obwinia matkę za rozpad małżeństwa tej drugiej, a z kolei Sengę denerwuje faworyzowanie ojca przez jej córkę. Gdy mijają miejsce niedawnego wypadku samochodowego Senga zwraca uwagę na nieznajomą parę. Podczas postoju w przydrożnej restauracji zobaczy ich ponownie i tak samo, jak poprzednio będzie ich otaczała osobliwa aura swego rodzaju oderwania od rzeczywistości. W trakcie następnej przerwy w podróży w podobnym miejscu Senga zauważy ich znowu, zajmujących stolik stojący nieopodal tego, do którego zasiadła wraz z córką. Niedługo potem między nią i Nat dochodzi do kolejnej kłótni, zakończonej pośpiesznym oddaleniem się nastolatki od jej rodzicielki. Senga jakiś czas cierpliwie czeka na powrót córki, ale z czasem zaczyna się niepokoić. Przeszukuje restaurację i w końcu dostrzega ją za oknem w towarzystwie paru podróżujących razem ludzi. Nat wsiada do ich samochodu i zaraz potem wszyscy odjeżdżają. Spanikowana Senga rusza ich śladem, gotowa zrobić wszystko, aby odzyskać córkę.

„Krwawa jazda” to drugi i póki co ostatni pełnometrażowy film w reżyserii Brytyjczyka Marcusa Adamsa - pierwszym był, także horror, „Czas śmierci”, który ukazał się w 2002 roku. Na początku XXI wieku Adams zawiązał współpracę z producentami, Alistairem MacLeanem-Clarkiem i Basilem Stephensem, którzy to byli gotowi sfinansować projekt, nad którym wówczas myślał. Scenariusz wziął na siebie Stephen Volk – między innymi „Gotyk” (1986), „Pocałunek” (1988), „Opiekunka” aka „Strażnik” (1990) i „Szepty” (2011). Duża część zdjęć powstała na jednej z luksemburskich autostrad – na odcinku, który w tamtym okresie (zdjęcia rozpoczęły się w czerwcu 2002 roku) nie był dopuszczany do użytku publicznego. Budżet tego przedsięwzięcia szacuje się na jedenaście i pół miliona dolarów.

Brytyjsko-luksemburska „Krwawa jazda” (cóż za mylący tytuł) zbiera głównie negatywne recenzje i w sumie trudno się temu dziwić. Dla jednych film okazał się zupełnie niezrozumiały, niepotrzebnie poplątany, a dla innych był to sztandarowy przykład zmarnowanego potencjału, zamienienia intrygującej koncepcji w rozczarowujący banał. Oczywiście, „Krwawa jazda” ma też swoich zwolenników – niewielu, ale dobre i to. A tymczasem ja uplasowałam się gdzieś pośrodku. Całkowicie zgadzam się z tymi osobami, którzy w swoich recenzjach utyskiwali na dalsze partie tego projektu Marcusa Adamsa. Dla mnie również to właśnie one są wadliwe, to przez nie nie potrafię spoglądać na „Krwawą jazdę” maksymalnie przychylnym okiem. Bo przez pierwsze kilkadziesiąt minut było naprawdę nieźle. Niektórzy dopatrzyli się w tych momentach ducha Davida Lyncha, ale ja nie jestem pewna, czy można tutaj czynić tak śmiałe porównania. Myślę, że bezpieczniejsze byłoby jednak porównanie do „Strefy mroku” - śledząc nocną samochodową podróż matki i córki można poczuć się tak, jakby oglądało się jeden z odcinków tego kultowego serialu, jakby właśnie wkroczyło się do sławnej strefy mroku. Tylko czy na pewno? Czy naprawdę będziemy przekonani, że Sendze (przekonująca kreacja Madeleine Stowe) i Natashy (dużo mniej wiarygodna Mischa Barton) grozi ktoś z zewnątrz? Bo tak na dobrą sprawę nie wiemy, czy obrazy rejestrowane przez zajmującą pierwszy plan matkę niesfornej nastolatki, nie są aby wypaczone. Czy kobieta nie dodaje im ciężaru, nieistniejącego wymiaru. Pierwszą oznaką tego, że na pewnej w filmie amerykańskiej, a w rzeczywistości luksemburskiej autostradzie, dwóm spokrewnionym kobietom może grozić niebezpieczeństwo ze strony jakichś osobliwych, niedających się jeszcze zdefiniować sił jest widok pewnej pary na miejscu niedawnego wypadku samochodowego. Pojawia się on dosyć szybko i zostaje wychwycony właśnie przez Sengę. Nieznajomi niby wyglądają jak zwyczajni śmiertelnicy i poza sfotografowaniem głównej bohaterki przez jednego z nich, nie robią niczego, co wskazywałoby na to, że mają jakieś niecne zamiary względem kogokolwiek. Ale atmosfera jaką osnuto tę parkę, fluidy jakie wysyłają sprawia, że patrzy się na nich, jak na jakieś upiory niby żywcem wyjęte z piekielnych otchłani. A co jeszcze bardziej alarmujące rzeczona para będzie się zdawała podążać za Sengą i Nat – ta pierwsza już wkrótce zobaczy tego mężczyznę i tą kobietę w dwóch przydrożnych restauracjach, kiedy to ich zachowanie już bardzo wyraźnie będzie odbiegać od normy. Nic na wskroś drastycznego, nic nazbyt wymyślnego, ale to dobrze, bo ten umiar, taka minimalistyczna forma sygnalizowania osobliwości, może nawet nadnaturalności tych tajemniczych postaci w zupełności wystarcza. Jestem wręcz przekonana, że więcej efekciarstwa i kombinowania zepsułoby cały efekt. Wrażenie swoistego odrealnienia, egzystowania w świecie, w którym nie obowiązują żadne znane ludzkości prawa, którym rządzą ubiory albo co równie możliwe, który istnieje tylko w głowie popadającej w obłęd kobiety moim zdaniem nie byłoby wtedy tak silne. O ile w ogóle by zaistniało... Ale ten surrealizm, oniryzm i to jakże frapujące poczucie psychicznego rozbicia wkrótce i tak wyparowują. Raptownie znikają, a na ich miejsce wchodzi banalna, irytująco stereotypowa, uproszczona do granic możliwości historyjka, której nadano tyle dynamizmu, że nawet jakbym bardzo chciała, nie potrafiłabym należycie wczuć się w sytuację pozytywnych postaci.

Nieczęsto natrafiam na horrory, w których aż tak dobitnie uwidaczniałoby się zaprzepaszczenie potencjału drzemiącego w materiale wyjściowym. Który to najpierw dawałby mi sporą satysfakcję, a potem, w dalszych partiach, tak głębokie rozczarowanie, że aż cud, że nie musiałam sobie przypominać, iż oglądam ten sam film... Gdyby po kilkudziesięciu minutach „Krwawej jazdy” nastąpiła zmiana aktorów prawdopodobnie ogarnęłoby mnie przynajmniej chwilowe podejrzenie, że niechcący przełączyłam na inny kanał telewizyjny, bo styl był tak diametralnie odmienny od tego, którym, ku mojemu dużemu zadowoleniu, raczono mnie wcześniej, że wydaje mi się, iż najbardziej rzucające się w oczy spoiwo stanowią właśnie aktorzy. W mojej ocenie wszystko zaczyna się sypać w momencie, w którym Senga widzi swoją córkę wybierającą się w podróż z grupką nieznajomych, wśród których dostrzega autostopowiczkę, która niedawno pokonała niewielki odcinek drogi w samochodzie głównej bohaterki (klimatyczne, nasycone niemałą wrogością, niezdefiniowaną upiornością, sekwencje), i wśród których znajduje się też tajemnicza parka kilkukrotnie widziana przez Sengę podczas tej feralnej nocnej podróży. Później dostajemy jeszcze jakieś przebłyski tej surrealistyczno-schizofrenicznej atmosfery znanej z pierwszej części „Krwawej jazdy”, choćby podczas rozmowy policjanta z ojcem Natashy i UWAGA SPOILER wtedy, gdy raczy się nas szybką migawką lekarzy w domyśle pochylających się nad pacjentem/pacjentką (ta wstawka kazała mi aż do końca sądzić, że twórcy postawią na dobrze znany miłośnikom horrorów motyw, mówiący o tym, że wszystko, co zobaczyliśmy wcześniej rozgrywało się, albo już po śmierci Sengi, tj. po tak zwanej drugiej stronie, albo tylko w jej głowie, gdy przebywała ona w śpiączce, najpewniej spowodowanej wypadkiem samochodowym. Ale jak się okazało twórcy wybrali jeszcze bardziej banalne, pospolite rozwiązanie. Obstawiam, że tzw. Ojciec był wampirem, a „jego owieczki” ludźmi, którym wyprał mózgi tak, aby rozsmakowali się we krwi (albo też wampirami, tutaj mam wątpliwości), ale nie wykluczam, że można to interpretować inaczej KONIEC SPOILERA. Jednakże rzeczone przebłyski to zdecydowanie za mało, żeby na stałe przywołać ducha pierwszej partii „Krwawej jazdy”. Bo zaraz po nich dalej trzeba przedzierać się przez jakże beznamiętną, nieciekawą, na wskroś pospolitą historyjkę o nastolatce w opałach i matce, która śpieszy jej na ratunek, mierząc się przy okazji z własnymi demonami, które notabene też specjalnie zajmujące nie są. A przynajmniej mnie ani ten wątek, ani sposób jego przedstawienia niczym nie ujęły, nie wydobyły z marazmu, w jaki niestety wpadłam po zdynamizowaniu akcji „Krwawej jazdy”.

Film drogi, w mojej interpretacji reprezentant jednego z popularniejszych nurtów horroru w reżyserii Brytyjczyka Marcusa Adamsa, według mnie nie zasługuje na ocenę niedostateczną, na nadanie mu miana gniota, wielkiej pomyłki, którą najlepiej omijać szerokim łukiem, choć tego rodzaju opinie na jego temat bez trudu znalazłam. Moja ocena „Krwawej jazdy” nie jest aż tak krytyczna z powodu stylu, jaki jego twórcy obrali w pierwszej jej partii, z uwagi na tę jakże intrygującą tajemniczość, smaczny surrealizm, oniryzm i mocno wyczuwalne szaleństwo, które niestety później zostały dosłownie uśmiercone przez twórców tego obrazu. Dlatego powiem tak: cieszę się, że zobaczyłam pierwsze kilkadziesiąt minut „Krwawej jazdy” i żałuję, że na nich nie poprzestałam, że nie przerwałam seansu przed przystąpieniem filmowców do zastępowania tego wszystkiego co dla mnie było w tym filmie dobre, tym wszystkim co uważam za złe. Żeby nie rzec tragiczne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz