poniedziałek, 16 lipca 2018

„Jack Goes Home” (2016)

Jack i jego narzeczona spodziewają się dziecka: synka, któremu zamierzają nadać imię Andy. Pewnego dnia Jack zostaje poinformowany o wypadku samochodowym swoich rodziców, z którego tylko jego matka, Teresa, uszła z życiem. Wraca do rodzinnego domu, aby wesprzeć rodzicielkę i wziąć udział w pogrzebie ojca. Na miejscu, ku swojemu zaskoczeniu, zauważa, że matka nie rozpacza po śmierci męża. Co więc choć na początku wydaje się być niezmiernie zadowolona z obecności syna, jej podejście do niego wkrótce ulega diametralnej zmianie. Jacka najbardziej zastanawia jednak tajemnicza zawartość strychu. Coś, co jak się wydaje jego ojciec chciałby, aby Jack odnalazł. Ale przeszkodą do odkrycia tego sekretu jest Teresa, coraz agresywniej zachowująca się wdowa, która z jakiegoś powodu jest wrogo nastawiona do swojego własnego syna.

Pamiętacie Tommy'ego z „Laid to Rest"? Albo Jessego z remake'u „Koszmaru z ulicy Wiązów”? W obie te postacie (i wiele innych) wcielił się Thomas Dekker, ten sam, który później w oparciu o własny scenariusz wyreżyserował horror psychologiczny „Jack Goes Home”. Niezależny amerykański obraz, który po raz pierwszy został pokazany w marcu 2016 roku na South by Southwest Film Festival. Krytycy nie mieli dla niego litości, zarzucając mu między innymi zbyt dużą ilość niejednoznaczności, emocjonalną pustkę i niezręczne posługiwanie się elementami horroru. A i niemała część pozostałych widzów ochoczo im wtórowała.

„Jack Goes Home” nie jest, że tak się wyrażę, standardowym horrorem – historią poruszającą się wyłącznie w ramach tego jednego gatunku, nastawioną przede wszystkim na straszenie publiczności. Thomas Dekker wkroczył tutaj na ścieżkę, która, ku mojemu zadowoleniu, coraz częściej wchodzi w krąg zainteresowań współczesnych twórców. Horror psychologiczny i nastrojowy owszem, ale w „Jack Goes Home” znajdziemy również silnie rozwiniętą warstwę dramatyczną – Thomas Dekker będzie nas nieśpiesznie przeprowadzał przez meandry psychiki tytułowego bohatera, która z dnia na dzień będzie ulegać coraz większemu rozchwianiu, zresztą podobnie jak psychika jego matki. Jack, w którego w dobrym stylu wcielił się Rory Culkin jest osobą elokwentną, posiadającym bogaty zasób słów, które zdarza mu się wykorzystywać do wprawiania w zakłopotanie innych ludzi. On sam jest człowiekiem zgorzkniałym, niepotrafiącym czerpać wiele przyjemności z życia, choć wydaje się, że ono całkiem dobrze mu się układa. Ma pracę i narzeczoną Cleo, którą kocha i która niedługo da mu upragnionego syna. Ma też przyjaciółkę, Shandę, na którą zawsze może liczyć, osobę, która jest mu bliska już od czasów ich dzieciństwa, i która nigdy go nie zawiodła. To właśnie w niej Jack ma największe oparcie po powrocie do swojego rodzinnego domu, w którym teraz na stałe mieszka już tylko jego matka. Niezastąpiona Lin Shaye, aktorka, która znakomicie sprawdza się w każdej roli, ale w takich szaleńczych kreacjach wypada wprost nieziemsko. Nie wierzycie? To popatrzcie na nią w „Jack Goes Home”. Ilekroć pojawiała się na ekranie odtwórca roli głównej, skądinąd bardzo przekonujący, mógł jedynie grzać się w jej blasku, bo pani Shaye autentycznie kradła ten obraz, ale to akurat jest dla niej typowe. Gdyby ktoś nakręcił film, w którym występowałaby tylko ona to pewnie nawet nie tęskniłabym za innymi twarzami. Ale muszę przyznać, że jej interakcje z Rorym Culkinem śledziłam z zapartym tchem. Widać było, że odtwórca roli głównej pozostaje nieco w tyle za tą uzdolnioną kobietą, ale z całą pewnością jakąś swoją cegiełkę do tego widowiska dołożył, miał swój udział w tworzeniu tego namacalnego wręcz napięcia wynikającego ze stopniowo pogarszającej się relacji owdowiałej Teresy i mężczyzny, który stracił ojca. Emocjonalna pustka? Jakoś nie zauważyłam. Dla mnie „Jack Goes Home” wprost kipiał emocjami i to tego rodzaju, które w kinie grozy są jak najbardziej na miejscu. Dziełko Thomasa Dekkera pokazuje nam przygnębiającą rzeczywistość młodego mężczyzny, która jak wszystko na to wskazuje będzie się zmieniać, ale tylko na gorsze. Pierwszy dosadniejszy skłon w stronę horroru pojawia się już we wstępnej partii filmu. Widzimy wówczas lunatykującego Jacka, z niepokojąco przekrzywioną głową rzucającego parę niewiele nam mówiących słów. Jedyne co możemy z tego wywnioskować to to, że zaraz po przyjeździe do rodzinnego domu powinien odwiedzić strych. A może raczej nie powinien? Bo jak pisał Dean Koontz „są tajemnice, co gryzą z wściekłości i pragną cię dopaść wśród nocnej ciemności”. A przecież Thomas Dekker i jego ekipa nadali taki ciężar tajemniczej zawartości strychu i w ogóle całemu temu miejscu, że nie sposób nie podejrzewać, iż wchodząc tam Jack tylko pogorszy swoją sytuację. Omawiany film jest między innymi opowieścią o rodzinnej tajemnicy, o jakimś mrocznym, zgniłym sekrecie, którego pragnie się poznać. Bardzo się tego pragnie pomimo dzwonków alarmowych z całą mocą rozlegających się w naszych głowach. Klasyczna postawa miłośnika horroru: wiem, że główny bohater nie powinien tam iść, ale chcę by to zrobił, bo wprost nie mogę się doczekać rozwiązania zagadki. Choćby nawet wiązało się to z koniecznością ujrzenia prawdziwego koszmaru. A właściwie to wręcz oczekuje się takich nieprzyjemnych widoków...

Podejrzewam, że znajdą się osoby, które uznają, że ciężar jakim twórcy „Jack Goes Home” obarczyli strych w rodzinnym domu głównego bohatera jest niewspółmierny do rewelacji, jakie wkrótce to mroczne miejsce ujawni, ale ja tak nie uważam (o czym później). Nocne wędrówki kogoś lub czegoś po tym pomieszczeniu, odgłosy kroków dochodzące uszu Jacka, trzymające w napięciu krążenie mężczyzny w pobliżu tych jakże kuszących go drzwi, napięcie, które swoje apogeum osiąga już po wejściu Jacka na strych, kiedy to twórcy z nieznośną wręcz, jeżącą włosy na głowie powolnością popychają jakąś postać w kierunku odwróconego do niej tyłem młodego mężczyzny. W „Jack Goes Home” znajdziemy też incydentalne skręty w stronę gore, takie jak na przykład poderżnięcie sobie gardła przed lustrem, czy przygotowywanie sobie posiłku przez Teresę, ale według mnie twórcy omawianej produkcji lepiej odnajdywali się w mniej dosadnej stylistyce, o wiele większą skutecznością wykazywali się w budowaniu napięcia, podskórnej grozy niźli w szokowaniu, zniesmaczaniu umiarkowanie krwawą makabrą. Właściwie to rzeczone wtręty gore w najmniejszym nawet stopniu tak na mnie nie działały – były przydatne dla procesu potęgowania napięcia, ale grymasu niesmaku na mojej twarzy bynajmniej nie wywoływały. Jak już wspomniałam „Jack Goes Home” ma silnie rozwiniętą płaszczyznę dramatyczną. Przez spory kawał czasu można wręcz odnosić wrażenie, że obcuje się z filmem, który jest bardziej dramatem niż horrorem, ale jeśli wejrzeć głębiej, otworzyć się na całe tło tej opowieści, a nie tylko na to, co obecne na pierwszym planie, to istnieje pewne prawdopodobieństwo, że dojdzie się do przekonania, iż Thomas Dekker ani na chwilę nie odstępuje od horroru. Tyle że często jedynie delikatnie ociera się o tę stylistykę, muska ją, pieści, bada, a kiedy przychodzi odpowiedni moment naciska, po czym prędko powraca do poprzedniego stylu. I tak, aż do dynamicznego, ale na szczęście nie nadmiernie, finału, podczas którego odkrywa najważniejszą kartę tej opowieści. Czego nie przewidziałam, a powinnam, bo to ograny chwyt. Motyw, który tak mi się przejadł, że nawet fakt, iż dałam się twórcom zaskoczyć nie pozwolił mi uniknąć rozczarowania. Nieporównanie mocniej przeżyłam wcześniejszą rewelację, doprawdy straszną, druzgocąco smutną historię z przeszłości, która naturalnie rzutuje na teraźniejszość, ale jestem Thomasowi Dekkerowi wdzięczna za to, że w swoim scenariuszu nie odpowiedział na wszystkie wcześniej zadane pytania, pozostawiając tym samym miejsce dla różnych interpretacji, a co za tym idzie zmuszając mnie do obracania w głowie całej tej opowieści jeszcze długo po zakończeniu seansu.

„Jack Goes Home” nie jest obrazem skierowanym do osób optujących za czystością gatunkową. Horror moim zdaniem jest tutaj obecny przez cały czas, ale nie zawsze w sensie dosłownym, często w sposób ledwie zauważalny, bo przykrywany wątkami osadzonymi w konwencji filmowego dramatu. Myślę, że głównie miłośnicy horrorów z małą ilością (albo w ogóle zerową) agresywnych prób straszenia mają szansę odnaleźć się w tej propozycji. Przede wszystkim te osoby, które lubią łączenie dwóch wyżej wspomnianych gatunków w jednym obrazie i nie uważają za ujmę tego, że twórcy nie odkrywają wszystkich kart, że po zakończeniu seansu sami muszą znaleźć odpowiedzi na niektóre z ważnych pytań. Ja wprost przepadam za takimi obrazami, ale nie mam żadnych wątpliwości, że „Jack Goes Home” wielu zwolenników nie znajdzie, ponieważ bez wątpienia nie jest to film celujący w gusta dużej części opinii publicznej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz