poniedziałek, 31 grudnia 2018

„Potwór z kosmosu” (1986)

Stanley Putterman instaluje najnowocześniejszą telewizję satelitarną. W pewnym momencie w antenę uderza wiązka energii pochodząca z Plutona, co znacznie poprawia odbiór kanałów telewizyjnych w domu Puttermanów. Tego samego wieczora Stan udaje się, wraz ze swoją żoną Raquel, na spotkanie swingersów, a ich nastoletnia córka Suzy idzie na randkę ze swoim chłopakiem, heavymetalowcem O.D. W domu zostają tylko najmłodszy członek rodziny, syn Stana i Raquel, Sherman i jego dziadek mający obsesję na punkcie wojskowości. Wieczór spędzają przed telewizorem, a gdy zasypiają z odbiornika wychodzi potwór pochodzący z Plutona. Ucieka, gdy Sherman i dziadek budzą się, ale oni zdążają zauważyć, że ktoś niepożądany jest w domu. Uzbrajają się i rozpoczynają poszukiwania intruza, które kończą się tragicznie dla dziadka Shermana. Niedługo potem do domu wracają jego rodzice. Chłopiec próbuje przekonać ich, że w domu jest potwór, ale jego wysiłki nie przynoszą pożądanych rezultatów. Stanley i Raquel nie wierzą w opowieść syna o stworze z telewizora, chłopiec jest więc sam przeciwko bestii, która zjada ludzi.

Amerykański reżyser, scenarzysta i montażysta filmowy, Ted Nicolaou, w tej branży działa od lat 70-tych XX wieku, ale jako reżyser zadebiutował dopiero w roku 1984 – stworzył jeden segment „Władcy podziemi”. Jednym z jego najbardziej znanych obrazów jest „Podgatunek” (1991), do którego Nicolaou dokręcił kilka sequeli, ale to potem. Wcześniej stworzył bowiem inny film, który zyskał status obrazu kultowego. Wyklęty przez krytyków horror komediowy/science fiction pt. „TerrorVision” (polski: „Potwór z kosmosu”) z czasem zaczął być określany jako film tak zły, że aż dobry. Zyskał grono wiernych fanów, wśród których są przede wszystkim osoby przychylnie nastawione do horrorów klasy B z lat 80-tych XX wieku. Na pewno nie krytycy – w tych kręgach „Potwór z kosmosu” nadal jest wyszydzany i nie sądzę, by kiedykolwiek miało to ulec zmianie, bo z pewnością nie jest to film kręcony z myślą o tak zwanych znawcach kina grozy. Dam sobie rękę obciąć, że Ted Nicolaou kręcąc to cudo ani przez chwilę nie pomyślał o krytykach – wygląda to tak, jakby ich oczekiwania nie miały dla niego kompletnie żadnego znaczenia. Według mnie kręcił dla pewnej niszy i... dla zabawy.

Tak zły, że aż dobry? Dokładnie tak! Zdanie to doskonale opisuje mój odbiór „Potwora z kosmosu”. I wiem, że nie tylko mój. Ted Nicolaou napisał bzdurny scenariusz, który następnie przełożył na ekran w sposób tak przejaskrawiony, tak kiczowaty, że nie mam żadnych wątpliwości, iż koneserzy ambitnej kinematografii takich widoków nie zniosą. Właściwie to w trosce o ich bezpieczeństwo psychiczne, radzę im trzymać się od tego dziełka z daleka. Zapamiętajcie moje słowa: to nie jest film dla Was! To film dla miłośników durnych, groteskowych, tandetnych horrorów klasy B, produkcji, aż krzyczących, że zostały zrealizowane bardzo niskim kosztem, przez ludzi, którzy potrafią bawić się tym gatunkiem, w sposób, który dla większości śmiertelników może być, delikatnie mówiąc, nie do strawienia. Początkowe sceny „Potwora z kosmosu” kazały mi myśleć, że dołączę do grupy jego antyfanów. Planeta Pluton wyglądała jak wycięta z papieru przez jakiegoś pięciolatka, a widok „harcującej” w kosmosie wiązki energii był niczym żywcem wyjęty z jakiejś archaicznej kreskówki. Gdy twórcy „przenieśli mnie na Ziemię” wcale nie było lepiej. Bo oto zobaczyłam kawałek podwórka wcale niewyglądającego jak podwórko. Wszystko wokół domu rodziny Puttermanów, łącznie z niebem, przypominało fragmenty dużej makiety – naprawdę zdziwiłabym się, gdybym się dowiedziała, że nie nagrano tego w studiu... Ale głównym miejscem akcji nie było podwórze tylko dom Puttermanów. A ten prezentował się wprost wybornie. Krzykliwe kolory smacznie kontrastowały z rzezią dokonywaną przez antybohatera, jednoczenie uwypuklając familijną otoczkę i potęgując osobliwości pozytywnych postaci. Pierwszy plan zajmuje mały Sherman, odegrany przez Chada Allena, który według mnie był najjaśniej błyszczącą gwiazdą obsady tego filmu. Nie był aż tak egzaltowany, tak diabelnie przerysowany, jak cała reszta aktorów zaludniających ten plan. Owe przerysowania były z pewnością celowym zabiegiem – jestem przekonana, że Ted Nicolaou wymagał od członków obsady tak rażąco sztucznej gry, bo to miało stanowić jedną z cegiełek budujących warstwę komediową. Oglądając ten film nie można oprzeć się wrażeniu, że ma się do czynienia z satyrą – z obrazem śmiejącym się z konwencji horrorów science fiction o inwazjach przybyszów z innych planet na Ziemię. Śmiejących się jednak bez złośliwości, a wręcz głosem, w którym wybrzmiewa czysta miłość do tego rodzaju kina. Kpina idąca w parze z miłością? Jakkolwiek nieprawdopodobnie to brzmi, właśnie tak mi to wyglądało. Wróćmy jednak do Shermana – chłopca, który najwięcej czasu spędza ze swoim dziadkiem. Zdrowo stukniętym osobnikiem, mającym chyba wyśmiewać dużą część amerykańskiego społeczeństwa z okresu zimnowojennego, który to notabene jeszcze trwał, gdy kręcono „Potwora z kosmosu”. Dziadunio ma hopla na punkcie wojskowości. Udaje żołnierza i to nie byłe jakiego, bo oficera, dowódcę oddziału, w skład którego tak naprawdę wchodzi tylko jego wnuk Sherman. Wzorem niejednego Amerykanina z czasów zimnowojennych, dziadek ma w domu schron (mieszka z córką Raquel, jej mężem Stanleyem i ich dziećmi Suzy oraz swoim ulubieńcem Shermanem). Zgromadził w nim nielichy arsenał: broń maszynowa, granaty, materiały wybuchowe. Pewnie wystarczyłoby tego na skasowanie połowy przedmieścia, na którym mieszkają Puttermanowie. Sherman ma dostęp do tych, nieodpowiednich przecież dla ludzi w jego wieku, śmiercionośnych przedmiotów. Chłopak włada bronią, jak zawodowy żołnierz, co z pewnością zawdzięcza szurniętemu dziadkowi. A rodzicom Shermana bynajmniej nie przeszkadza to, że ich syn ma kontakt z bronią. Zajmuje ich przede wszystkim seks. A konkretniej swinging, forma aktywności seksualnej, w której niedawno się rozsmakowali.

 (źródło: https://www.imdb.com/)

Dom Puttermanów z pewnością nie jest miejscem odpowiednim dla dzieci. I nie chodzi tutaj tylko o arsenał zgromadzony przez najstarszego członka owej familii, ale też o wystrój wnętrz. Ściany „zdobią” obrazy z roznegliżowanymi ludźmi, a w holu stoi rzeźba kobiety z sutków której nieprzerwanie wydobywa się woda. Pan domu, Stanley Putterman, nazywa swoją nieruchomość krainą rozkoszy. Dla niego jest to istna oaza rozpusty, miejsce, w którym kiedy tylko zechce może przeżywać niezapomniane seksualne przygody. Ze swoją żoną i innymi osobami, ostatnio bowiem oboje odkryli uroki tak zwanego swingowania. I co tam, że w domu są dzieci – to wcale nie powstrzymuje ich przed niczym nieskrępowanym praktykowaniem pod tym dachem tej jakże dla nich podniecającej aktywności seksualnej. W końcu ich pociechy zajmuje co innego. Suzy i Sherman są zbyt zajęci sobą, żeby jakoś specjalnie przejmować się rozpustnym stylem życia swoich rodziców. Suzy to wielka miłośniczka mocnego brzmienia, aktualnie bez reszty zakochana w członku garażowego zespołu heavymetalowego, O.D., a jej młodszy brat dzieli pasję z dziadkiem. Tak jak on, chłopiec interesuje się wszystkim co związane z wojskiem. Obaj lubią też filmy o potworach, bo jak powiada najstarszy członek rodziny Puttermanów, uczą one jak bronić się przed wrogami. A tychże dziadunio zwykł bacznie wypatrywać. Paranoik jak nic, ale jego szaleństwo okaże się przydatne, gdy dom Puttermanów nawiedzi przybysz z Plutona. Wyjdzie z telewizora i jak szybko się okaże będzie mógł na powrót w niego wejść i kiedy tylko zechce znowu wyjść z tego samego bądź każdego innego odbiornika znajdującego się w domu Puttermanów. Ten stwór to istne cudeńko – zapadające w pamięć dzieło twórców efektów specjalnych, coś od czego naprawdę oczu nie mogłam oderwać. Kanciasta, nieforemna masa pokrytego gęstym śluzem mięsa, z trojgiem oczu, z których jeden umieszczony jest na grubej macce stanowiącej część ciała tego czegoś. Potwora z ogromną paszczą pełną ostrych zębów i długim jęzorem, którym lubi spijać papki będące niegdyś ludźmi. Bo owe monstrum robi z napotkanych osób istną miazgę – płynną masę, w której jakimś cudem nie widać krwi. To taka różnobarwna mieszanina – płyny przezroczyste, szarawe, żółtawe, zielonkawe, ale czerwieni albo w tym nie ma, albo po prostu nie rzuciła mi się w oczy w tych brejach bardzo przypominających wymiociny. Tytułowy antybohater nie wygląda pięknie – ot, jedno wielkie obrzydlistwo ku chwale body horroru. Wspaniała ohyda... którą pragnęłam przytulić. Tak, zgadza się, potwór ten dosłownie skradł moje serce. Jestem przekonana, że niejednego odbiorcę „Potwora z kosmosu” to paskudztwo przyprawi o odruch wymiotny, a jeśli chodzi o moją reakcję na to (nie boję się użyć tego słowa) arcydzieło ludzkich rąk to sądzę, że najlepiej oddaje ją oksymoron „obrzydliwy słodziak”. Turpizm, ot co. Kult brzydoty, miłość do rzeczy powszechnie uważanych za nieestetyczne, której pewnie większość ludzi nie zrozumie. Wytłumaczyć im tego nie potrafię – musi zadowolić ich stwierdzenie, że zakochałam się w szkaradzie z Plutona, merdającej ogonkiem jak pies, umiejącej mówić, acz w swojej formie niezbyt zrozumiale i... zjadającej ludzi. I żeby nie było, to ostatnie nie potęgowało ciepłych uczuć, jakie żywiłam do tej postaci. Wręcz przeciwnie: przemawiało przeciwko tejże, napawało mnie przekonaniem, że ten przybyły z Plutona mimo wszystko, powinien zginąć. Owszem, współczułam mu, nie zaprzeczam, że to szkaradzieństwo budziło we mnie coś na kształt uczuć macierzyńskich (nie do końca to, ale blisko), ale jednocześnie emanowało dzikością, było nieokiełznaną siłą niszczącą wszystko na swej drodze. Chociaż... W pewnym momencie następuje przewrót, wydumany, nielogiczny (stwór uczy się mówić, a jak wiemy wystarczyłoby mu przybrać którąś ze skonsumowanych postaci ludzkich, żeby dogadać się ze swoimi nowymi przyjaciółmi), tak jak w sumie cały ten film, który każe myśleć, że jest dla niego nadzieja, że może się zaaklimatyzować, nauczyć żyć wśród ludzi. Tu, na Ziemi, gdzie miałby szansę zostać najprawdziwszą gwiazdą. Bo wszelkie kurioza, na naszej planecie, w tym istnym domu wariatów, niewątpliwie są mile widziane. No nie jest tak?

To było coś. Jazda bez trzymanki, podróż rollercoasterem dla niewybrednych widzów. Dla fanów durnowatych, przejaskrawionych horrorów klasy B z lat 80-tych XX wieku. Takich jak ja. Ludzi łaknących kiczowatych filmów grozy zmieszanych z komedią i science fiction, w których jednak nie brakuje też całkiem realistycznie się prezentujących efektów specjalnych (tytułowy potwór, „wymiociny”, w które zamienia swoje ofiary) i dających się lubić postaci, pomimo ewidentnie sztucznej gry aktorskiej przynajmniej większości aktorów (bo może z wyjątkiem Chada Allena). Wygląda to tak, jakby Ted Nicolaou i jego ekipa znakomicie bawili się podczas prac nad tą produkcją, jakby najważniejsza była dla nich dobra zabawa, jakby na planie nic tylko się wygłupiali. Założę się, że mieli niemałą frajdę kręcąc „Potwora z kosmosu”, a przyjemnością, którą z tego czerpali zarazili i mnie. Tak, ta radocha jest zaraźliwa!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz