Mieszkający
w małym miasteczku Castle Rock w stanie Maine, Scott Carey zauważa,
że zaczął tracić na wadze. Mężczyzna nie zmienił trybu życia,
nie stosuje żadnej diety, a mimo to codziennie ubywa mu minimum pół
kilograma. To znaczy tak pokazuje waga, nawet wówczas, gdy wchodzi
na nią z różnymi przedmiotami, ale Carey wygląda tak jak zawsze.
Czuje się jednak inaczej, tak jakby jego ciało rzeczywiście było
lżejsze. Zaprzyjaźniony emerytowany lekarz, Bob Ellis, stara się
namówić go na wizytę w szpitalu, celem zdiagnozowania tej
niezwykłej przypadłości, ale Scott jest nieugięty. Nie ma
wątpliwości, że współczesna medycyna mu nie pomoże, zresztą
coraz mniej się tym martwi. Zdaje sobie sprawę z tego, że
nieuchronnie zbliża się do dnia, w którym jego waga pokaże zero
kilogramów, ale uznaje, że nie ma sensu zamartwiać się tym, czemu
nie można zapobiec. Skupia się na pracy i próbach poprawienia
relacji z małżeństwem lesbijek z sąsiedztwa. Jego postawa
względem nich jest zupełnym przeciwieństwem postawy większości
mieszkańców Castle Rock. Można powiedzieć, że ta para na własnej
skórze przekonuje się jak nieprzyjaznym miejscem jest to małe
amerykańskie miasteczko.
Stephen
King zapowiadał „Uniesienie” jako prawie sequel „Pudełka z guzikami Gwendy”, noweli wydanej w 2017 roku, którą napisał
wspólnie z Richardem Chizmarem, ale jak już wówczas podejrzewałam
to „prawie” robi wielką różnicę. Właściwie to mamy tutaj do
czynienia z zupełnie inną historią – również osadzoną w
wymyślonym przez Kinga miasteczku Castle Rock, ale to za mało, żeby
mówić o fabularnym powiązaniu z „Pudełkiem z guzikami Gwendy”.
Zwłaszcza że wiele utworów tego autora rozgrywa się w owym
złowrogim miejscu. Co innego (nie fabuła) jednak łączy
„Uniesienie” z „Pudełkiem z guzikami Gwendy”.Oba te utwory
są nowelami – króciutkimi utworami, które najlepiej byłoby
wcielić do zbioru zamiast wydawać pojedynczo. Lepiej dla
czytelników, bo jak na utwory, które przeczyta się w jedną-dwie
godziny, cena obu tych publikacji jest dosyć wysoka.
„Uniesienie”
tak samo jak „Pudełko z guzikami Gwendy” zawiera kilka
czarno-białych grafik zajmujące całe stronice, pozostałe
natomiast zostały zadrukowane dużą czcionką, co nie pozostawia
wątpliwości, że wydawcy bardzo starali się na siłę zwiększyć
objętość tej publikacji („Pudełka z guzikami Gwendy” zresztą
również), tak aby maksymalnie oddalić od potencjalnych nabywców
przeczucie, że mogą przepłacić. Z drugiej jednak strony jeśli
jest się wieloletnim miłośnikiem twórczości Stephena Kinga (a
nie tak zwanym niedzielnym odbiorcą jego pióra) pewnie
niespecjalnie pożałuje się tych wydanych zarówno na „Uniesienie”,
jak i „Pudełko z guzikami Gwendy” złotówek, nawet jeśli obie
te historie nie wywrą dużego wrażenia, bo fan zazwyczaj stara się
brać wszystko jak leci. Najważniejsze więc, że nowelki te
pojawiły się na polskim rynku – również w wersji papierowej, bo
to przynajmniej dla mnie ma ogromne znaczenie. „Uniesienie” i
nowe wydania kilku innych opowieści Stephena Kinga osadzonych w
miasteczku Castle Rock, reklamują serial HBO inspirowany jego
twórczością i zatytułowany właśnie „Castle Rock”
(wytrzymałam zaledwie dwa odcinki). Ja tam zawsze wolałam Derry,
ale najwidoczniej jestem w zdecydowanej mniejszości. To Castle Rock
w pierwszej kolejności przez opinię publiczną jest kojarzone z
Kingiem. Derry potem. Główny bohater „Uniesienia”, Scott Carey,
mieszka w bogatszej dzielnicy Castle Rock, w niemałym domu, na który
niegdyś uparła się jego żona (choć jak zauważa mężczyzna był
on za duży dla ich dwójki). Teraz już była żona – jakiś czas
temu rozwiedli się i od tego momentu Carey mieszka sam. Nowelę
rozpoczyna wizyta głównego bohatera u zaprzyjaźnionego
emerytowanego lekarza, któremu opowiada o swojej niezwykłej
przypadłości. Już jakiś czas temu zaobserwował regularny spadek
swojej wagi – to znaczy pokazuje to waga i wskazuje na to jego
samopoczucie, ale jego wygląd w ogóle się nie zmienił. Nie jest
to więc kopia „Chudszego” (tego samego autora), chociaż tutaj
również mamy problem niemożliwego do zatrzymania tracenia
kilogramów. Bo chociaż Scott Carey nie zaczyna przypominać
szkieletów ze świata mody, to czuje się coraz lżejszy i lżejszy
i... I wygląda to tak, jakby grawitacja przestawała go obowiązywać.
Mężczyzna ma świadomość tego, że wkrótce może mieć poważne
trudności z poruszaniem się, ale bierze też pod uwagę to (ale nie
robi sobie zbytniej nadziei), że proces ten może sam się zatrzymać
zanim stanie się to dla niego naprawdę uciążliwe. Pomysł niezły,
muszę przyznać, ale tak samo jak w przypadku „Pudełka z guzikami
Gwendy” podejrzewam, że lepiej sprawdziłby się w powieści.
Spokojnie można było to rozbudować, mocniej popychając w kierunku
horroru. Bo elementów tego gatunku jest doprawdy niewiele. To raczej
taka opowieść z lekkim dreszczykiem, thriller może, ale bez
wątpienia z dosyć silnie rozwiniętymi wątkami obyczajowymi.
Stephen King jest zdeklarowanym demokratą, nikogo nie powinno więc
dziwić, że upiorne miasteczko Castle Rock w większości
zamieszkują republikanie. Autor omawianej noweli wyraźnie daje w
niej do zrozumienia, że to nie jest bez znaczenia. Może i nie
uosabia całego zła panoszącego się w Castle Rock z konserwatyzmem
jego mieszkańców, ale nie pozwala wątpić odbiorcy „Uniesienia”
w to, że poglądy większości populacji tego amerykańskiego
miasteczka owe mroczne siły wzmacniają. Zastanawiałam się, czy
King da mi tutaj próbkę tego, czemu często daje wyraz na
Twitterze, a mianowicie ogromnej niechęci do prezydenta Stanów
Zjednoczonych Donalda Trumpa. I w sumie nie mam pojęcia, dlaczego
nie uznałam tego za pewnik, czemu w ogóle się nad tym
zastanawiałam. W końcu autor ten nader często pozwala sobie na
komentarze polityczne i nie mogę powiedzieć, żebym miała mu to za
złe. Wręcz przeciwnie: w moim odczuciu to tylko wzbogaca jego
utwory.
„Uniesienie”
przeczytałam w mniej niż dwie godziny – jeśli wliczyć przerwy,
które sobie robiłam to nie wiem, czy siedziałam nad tym utworem
więcej niż godzinę. Niektórzy mogą to uważać za plus, ale nie
ja. Zdecydowanie wolałabym spędzić kilka długich wieczorów w
towarzystwie Scotta Careya i innych postaci zaludniających
„Uniesienie”. Bo to całkiem wciągająca opowieść, pomimo
tego, że Stephen King ucieka tutaj od tak uwielbianego przeze mnie
swojego gawędziarskiego stylu. Jak w „Pudełku z guzikami Gwendy”
nie szafuje słowami, unika długich opisów i wielu różnych wątków
– innymi słowy trzyma się zasad tworzenia noweli, konstrukcji,
którą nie można nazwać typową dla tego autora. Z drugiej jednak
strony nie od dziś wiadomo, że mistrz współczesnej literatury
grozy lubi eksperymentować i wygląda na to, że na jakiś czas
postanowił zatrzymać się przy takiej formie literackiej. Nie wiem
na jak długo, ale jako że dwie jego nowele, „Pudełko z guzikami
Gwendy” (napisane z Richardem Chizmarem) i „Uniesienie”, dzieli
mniej więcej rok, można chyba powiedzieć, że teraz ma fazę na
nowele (chociaż od powieści nie odszedł). Omawiana historia nie
charakteryzuje się tak tajemniczą aurą, jak „Pudełko z guzikami
Gwendy”, ale to nie znaczy, że jest pozbawiona tego pierwiastka.
King wymyślił interesującą osobliwość, kuriozalne zjawisko,
które budzi wyłącznie złe przeczucia. Zastanawiamy się skąd
wzięła się owa przypadłość, czy jest zaraźliwa i przede
wszystkim czy w końce wejdzie w stadium, które będzie nie do
zniesienia dla głównego bohatera tej opowieści. Sympatycznego
gościa, którego w pewnym momencie bardziej zaczyna interesować
zawiązanie dobrych stosunków z sąsiadkami niż niezwykła choroba,
która go dopadła. Chodzi o lesbijki pozostające w związku
małżeńskim – dwie kobiety, które niedawno wprowadziły się do
Castle Rock i otworzyły tutaj wegetariańską restaurację. Wygląda
jednak na to, że wkrótce będą zmuszone zrezygnować z tej
działalności gospodarczej. Zamknąć restaurację i wyjechać z
miasteczka, bo ewidentnie nie są w nim mile widziane. Nie dlatego,
że są homoseksualistkami – to konserwatywni mieszkańcy Castle
Rock byliby w stanie znieść, ale żeby zaraz małżeństwo? Co to
to nie! Tym bardziej, że według nich obie panie obnoszą się ze
swoją orientacją seksualną. Obnoszą się, bo nie starają się
tego ukrywać... Scott Carey wpisuje się w dużo mniejszą grupę
demokratów zamieszkujących to potworne miasteczko. Uważa się za
człowieka postępowego, bardzo tolerancyjnego, liberalnego etc. Ale
to właśnie on najbardziej naraża się jednej z szykanowanych
lesbijek. To bardzo ciekawa relacja – Scotta i Deirdre – bo
dopóki trwa ta mała wojenka bardzo trudno opowiedzieć się po
którejś ze stron. Kłótnia dotyczy rzeczy błahej, ale tak to
najczęściej jest w małym miasteczkach – szczególiki urastają
do rangi katastrof narodowych. No dobrze, Carey tak do tego nie
podchodzi, i racja leży po jego stronie, ale w tym konkretnym
przypadku jego metody muszą zawieść. Najpierw grzecznie zwraca
uwagę Deirdre, a gdy ta zarzuca mu kłamstwo zdobywa dowód na
poparcie swoich słów. Tyle że w ogóle nie zdaje sobie sprawy z
tego, jak traktowane są w Castle Rock Deirdre i jej partnerka Missy.
Mają prawo (robi to tylko ta pierwsza) odebrać to jako kolejny atak
„praworządnego” obywatela, uznać, że to kolejna forma
uprzykrzania życia kobietom „żyjącym w grzechu”. Łatwo też
zrozumieć reakcje Deirdre na później czynione przez Scotta
starania w kierunku zażegnania tego konfliktu. Kobieta nie chce
litości, poza tym można domniemywać, że wydaje jej się, że
Scott w gruncie rzeczy jest taki sam jak znakomita większość
mieszkańców Castle Rock, a wyciąga do niej rękę tylko po to,
żeby on mógł poczuć się lepiej. Wydaje mi się, że King chciał
przez to powiedzieć, że w tę stronę też można przeszarżować,
że chęć zaprzyjaźnienia się z osobami wchodzącymi w skład
jakiegoś rodzaju mniejszości może być przez nich odczytywane
inaczej. Czy obiektywnie Scott afiszuje się ze swoją tolerancją
dla małżeństw homoseksualnych? Według mnie nie, ale można
zrozumieć dlaczego Deirdre tak to odbiera. Zrozumieć ją, ale i
zrozumieć jego. To nie jedyna relacja międzyludzka rozpostarta
przez Kinga na kartach „Uniesienia”, ale zdecydowanie najbardziej
pasjonująca, wręcz dająca do myślenia. Pierwiastkiem, który
najsilniej podtrzymywał moje zainteresowanie była jednak
nieustająca pewność, że wszystko to zmierza do smutnego końca,
że cokolwiek Scott Carey by zrobił jego dni są już przesądzone.
Nie zdradzę czy tak jest w istocie, ale przyznam, że już jakiś
czas przed finałem uroniłam łezkę nad tym bohaterem. Czy mnie to
zaskoczyło? Bynajmniej. King umie mnie wzruszać – nie raz, nie
dwa zdarzało mi się tak reagować na los niektórych jego
bohaterów, na tragedie jakie ich spotykały, ponieważ autor ten ma
dar do tworzenia przekonujących postaci, których trudno nie
polubić, a w wielu przypadkach wręcz się z nimi nie utożsamić.
„Uniesienie”
według mnie nie odstaje od poziomu „Pudełka z guzikami Gwendy”.
Nie uważam, żeby to była jakaś nadzwyczajna opowieść, kawałek
prozy, której po prostu nie można przegapić, zwłaszcza jeśli
jest się miłośnikiem literatury obyczajowej/dramatycznej z
domieszką grozy, ale też nie jestem zdania, że to jeden z gorszych
utworów Stephena Kinga. Ani to szczyt jego możliwości, ani
pomyłka. Ot, po prostu dobra opowiastka do poduszki, krótka
rozrywka, którą kiedyś pewnie powtórzę bez zmuszania się do
tego, co zaznaczam, bo zdarzało mi się już wracać do tych utworów
Kinga, których nie wspominałam dobrze. Musiałam się do tego
zmuszać i w sumie rzadko zmieniałam zdanie po ponownym przeczytaniu
danego utworu. W tym przypadku zmuszać się nie będę, ale też
jestem pewna, że ta nowela nigdy nie dołączy do moich ulubionych
dzieł Stephena Kinga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz