Stanley
Putterman instaluje najnowocześniejszą telewizję satelitarną. W
pewnym momencie w antenę uderza wiązka energii pochodząca z
Plutona, co znacznie poprawia odbiór kanałów telewizyjnych w domu
Puttermanów. Tego samego wieczora Stan udaje się, wraz ze swoją
żoną Raquel, na spotkanie swingersów, a ich nastoletnia córka
Suzy idzie na randkę ze swoim chłopakiem, heavymetalowcem O.D. W
domu zostają tylko najmłodszy członek rodziny, syn Stana i Raquel,
Sherman i jego dziadek mający obsesję na punkcie wojskowości.
Wieczór spędzają przed telewizorem, a gdy zasypiają z odbiornika
wychodzi potwór pochodzący z Plutona. Ucieka, gdy Sherman i dziadek
budzą się, ale oni zdążają zauważyć, że ktoś niepożądany
jest w domu. Uzbrajają się i rozpoczynają poszukiwania intruza,
które kończą się tragicznie dla dziadka Shermana. Niedługo potem
do domu wracają jego rodzice. Chłopiec próbuje przekonać ich, że
w domu jest potwór, ale jego wysiłki nie przynoszą pożądanych
rezultatów. Stanley i Raquel nie wierzą w opowieść syna o stworze
z telewizora, chłopiec jest więc sam przeciwko bestii, która zjada
ludzi.
Amerykański
reżyser, scenarzysta i montażysta filmowy, Ted Nicolaou, w tej
branży działa od lat 70-tych XX wieku, ale jako reżyser
zadebiutował dopiero w roku 1984 – stworzył jeden segment „Władcy
podziemi”. Jednym z jego najbardziej znanych obrazów jest
„Podgatunek” (1991), do którego Nicolaou dokręcił kilka
sequeli, ale to potem. Wcześniej stworzył bowiem inny film, który
zyskał status obrazu kultowego. Wyklęty przez krytyków horror
komediowy/science fiction pt. „TerrorVision” (polski: „Potwór
z kosmosu”) z czasem zaczął być określany jako film tak zły,
że aż dobry. Zyskał grono wiernych fanów, wśród których są
przede wszystkim osoby przychylnie nastawione do horrorów klasy B z
lat 80-tych XX wieku. Na pewno nie krytycy – w tych kręgach
„Potwór z kosmosu” nadal jest wyszydzany i nie sądzę, by
kiedykolwiek miało to ulec zmianie, bo z pewnością nie jest to
film kręcony z myślą o tak zwanych znawcach kina grozy. Dam sobie
rękę obciąć, że Ted Nicolaou kręcąc to cudo ani przez chwilę
nie pomyślał o krytykach – wygląda to tak, jakby ich oczekiwania
nie miały dla niego kompletnie żadnego znaczenia. Według mnie
kręcił dla pewnej niszy i... dla zabawy.
Tak
zły, że aż dobry? Dokładnie tak! Zdanie to doskonale opisuje mój
odbiór „Potwora z kosmosu”. I wiem, że nie tylko mój. Ted
Nicolaou napisał bzdurny scenariusz, który następnie przełożył
na ekran w sposób tak przejaskrawiony, tak kiczowaty, że nie mam
żadnych wątpliwości, iż koneserzy ambitnej kinematografii takich
widoków nie zniosą. Właściwie to w trosce o ich bezpieczeństwo
psychiczne, radzę im trzymać się od tego dziełka z daleka.
Zapamiętajcie moje słowa: to nie jest film dla Was! To film dla
miłośników durnych, groteskowych, tandetnych horrorów klasy B,
produkcji, aż krzyczących, że zostały zrealizowane bardzo niskim
kosztem, przez ludzi, którzy potrafią bawić się tym gatunkiem, w
sposób, który dla większości śmiertelników może być,
delikatnie mówiąc, nie do strawienia. Początkowe sceny „Potwora
z kosmosu” kazały mi myśleć, że dołączę do grupy jego
antyfanów. Planeta Pluton wyglądała jak wycięta z papieru przez
jakiegoś pięciolatka, a widok „harcującej” w kosmosie wiązki
energii był niczym żywcem wyjęty z jakiejś archaicznej kreskówki.
Gdy twórcy „przenieśli mnie na Ziemię” wcale nie było lepiej.
Bo oto zobaczyłam kawałek podwórka wcale niewyglądającego jak
podwórko. Wszystko wokół domu rodziny Puttermanów, łącznie z
niebem, przypominało fragmenty dużej makiety – naprawdę
zdziwiłabym się, gdybym się dowiedziała, że nie nagrano tego w
studiu... Ale głównym miejscem akcji nie było podwórze tylko dom
Puttermanów. A ten prezentował się wprost wybornie. Krzykliwe
kolory smacznie kontrastowały z rzezią dokonywaną przez
antybohatera, jednoczenie uwypuklając familijną otoczkę i
potęgując osobliwości pozytywnych postaci. Pierwszy plan zajmuje
mały Sherman, odegrany przez Chada Allena, który według mnie był
najjaśniej błyszczącą gwiazdą obsady tego filmu. Nie był aż
tak egzaltowany, tak diabelnie przerysowany, jak cała reszta aktorów
zaludniających ten plan. Owe przerysowania były z pewnością
celowym zabiegiem – jestem przekonana, że Ted Nicolaou wymagał od
członków obsady tak rażąco sztucznej gry, bo to miało stanowić
jedną z cegiełek budujących warstwę komediową. Oglądając ten
film nie można oprzeć się wrażeniu, że ma się do czynienia z
satyrą – z obrazem śmiejącym się z konwencji horrorów science
fiction o inwazjach przybyszów z innych planet na Ziemię.
Śmiejących się jednak bez złośliwości, a wręcz głosem, w
którym wybrzmiewa czysta miłość do tego rodzaju kina. Kpina idąca
w parze z miłością? Jakkolwiek nieprawdopodobnie to brzmi, właśnie
tak mi to wyglądało. Wróćmy jednak do Shermana – chłopca,
który najwięcej czasu spędza ze swoim dziadkiem. Zdrowo stukniętym
osobnikiem, mającym chyba wyśmiewać dużą część amerykańskiego
społeczeństwa z okresu zimnowojennego, który to notabene jeszcze
trwał, gdy kręcono „Potwora z kosmosu”. Dziadunio ma hopla na
punkcie wojskowości. Udaje żołnierza i to nie byłe jakiego, bo
oficera, dowódcę oddziału, w skład którego tak naprawdę wchodzi
tylko jego wnuk Sherman. Wzorem niejednego Amerykanina z czasów
zimnowojennych, dziadek ma w domu schron (mieszka z córką Raquel,
jej mężem Stanleyem i ich dziećmi Suzy oraz swoim ulubieńcem
Shermanem). Zgromadził w nim nielichy arsenał: broń maszynowa,
granaty, materiały wybuchowe. Pewnie wystarczyłoby tego na
skasowanie połowy przedmieścia, na którym mieszkają
Puttermanowie. Sherman ma dostęp do tych, nieodpowiednich przecież
dla ludzi w jego wieku, śmiercionośnych przedmiotów. Chłopak
włada bronią, jak zawodowy żołnierz, co z pewnością zawdzięcza
szurniętemu dziadkowi. A rodzicom Shermana bynajmniej nie
przeszkadza to, że ich syn ma kontakt z bronią. Zajmuje ich przede
wszystkim seks. A konkretniej swinging, forma aktywności seksualnej,
w której niedawno się rozsmakowali.
(źródło: https://www.imdb.com/)
Dom
Puttermanów z pewnością nie jest miejscem odpowiednim dla dzieci.
I nie chodzi tutaj tylko o arsenał zgromadzony przez najstarszego
członka owej familii, ale też o wystrój wnętrz. Ściany „zdobią”
obrazy z roznegliżowanymi ludźmi, a w holu stoi rzeźba kobiety z
sutków której nieprzerwanie wydobywa się woda. Pan domu, Stanley
Putterman, nazywa swoją nieruchomość krainą rozkoszy. Dla niego
jest to istna oaza rozpusty, miejsce, w którym kiedy tylko zechce
może przeżywać niezapomniane seksualne przygody. Ze swoją żoną
i innymi osobami, ostatnio bowiem oboje odkryli uroki tak zwanego
swingowania. I co tam, że w domu są dzieci – to wcale nie
powstrzymuje ich przed niczym nieskrępowanym praktykowaniem pod tym
dachem tej jakże dla nich podniecającej aktywności seksualnej. W
końcu ich pociechy zajmuje co innego. Suzy i Sherman są zbyt zajęci
sobą, żeby jakoś specjalnie przejmować się rozpustnym stylem
życia swoich rodziców. Suzy to wielka miłośniczka mocnego
brzmienia, aktualnie bez reszty zakochana w członku garażowego
zespołu heavymetalowego, O.D., a jej młodszy brat dzieli pasję z
dziadkiem. Tak jak on, chłopiec interesuje się wszystkim co
związane z wojskiem. Obaj lubią też filmy o potworach, bo jak
powiada najstarszy członek rodziny Puttermanów, uczą one jak
bronić się przed wrogami. A tychże dziadunio zwykł bacznie
wypatrywać. Paranoik jak nic, ale jego szaleństwo okaże się
przydatne, gdy dom Puttermanów nawiedzi przybysz z Plutona. Wyjdzie
z telewizora i jak szybko się okaże będzie mógł na powrót w
niego wejść i kiedy tylko zechce znowu wyjść z tego samego bądź
każdego innego odbiornika znajdującego się w domu Puttermanów.
Ten stwór to istne cudeńko – zapadające w pamięć dzieło
twórców efektów specjalnych, coś od czego naprawdę oczu nie
mogłam oderwać. Kanciasta, nieforemna masa pokrytego gęstym śluzem
mięsa, z trojgiem oczu, z których jeden umieszczony jest na grubej
macce stanowiącej część ciała tego czegoś. Potwora z ogromną
paszczą pełną ostrych zębów i długim jęzorem, którym lubi
spijać papki będące niegdyś ludźmi. Bo owe monstrum robi z
napotkanych osób istną miazgę – płynną masę, w której jakimś
cudem nie widać krwi. To taka różnobarwna mieszanina – płyny
przezroczyste, szarawe, żółtawe, zielonkawe, ale czerwieni albo w
tym nie ma, albo po prostu nie rzuciła mi się w oczy w tych brejach
bardzo przypominających wymiociny. Tytułowy antybohater nie wygląda
pięknie – ot, jedno wielkie obrzydlistwo ku chwale body
horroru. Wspaniała ohyda... którą pragnęłam przytulić. Tak,
zgadza się, potwór ten dosłownie skradł moje serce. Jestem
przekonana, że niejednego odbiorcę „Potwora z kosmosu” to
paskudztwo przyprawi o odruch wymiotny, a jeśli chodzi o moją
reakcję na to (nie boję się użyć tego słowa) arcydzieło
ludzkich rąk to sądzę, że najlepiej oddaje ją oksymoron
„obrzydliwy słodziak”. Turpizm, ot co. Kult brzydoty, miłość
do rzeczy powszechnie uważanych za nieestetyczne, której pewnie
większość ludzi nie zrozumie. Wytłumaczyć im tego nie potrafię
– musi zadowolić ich stwierdzenie, że zakochałam się w
szkaradzie z Plutona, merdającej ogonkiem jak pies, umiejącej
mówić, acz w swojej formie niezbyt zrozumiale i... zjadającej
ludzi. I żeby nie było, to ostatnie nie potęgowało ciepłych
uczuć, jakie żywiłam do tej postaci. Wręcz przeciwnie:
przemawiało przeciwko tejże, napawało mnie przekonaniem, że ten
przybyły z Plutona mimo wszystko, powinien zginąć. Owszem,
współczułam mu, nie zaprzeczam, że to szkaradzieństwo budziło
we mnie coś na kształt uczuć macierzyńskich (nie do końca to,
ale blisko), ale jednocześnie emanowało dzikością, było
nieokiełznaną siłą niszczącą wszystko na swej drodze.
Chociaż... W pewnym momencie następuje przewrót, wydumany,
nielogiczny (stwór uczy się mówić, a jak wiemy wystarczyłoby mu
przybrać którąś ze skonsumowanych postaci ludzkich, żeby dogadać
się ze swoimi nowymi przyjaciółmi), tak jak w sumie cały ten
film, który każe myśleć, że jest dla niego nadzieja, że może
się zaaklimatyzować, nauczyć żyć wśród ludzi. Tu, na Ziemi,
gdzie miałby szansę zostać najprawdziwszą gwiazdą. Bo wszelkie
kurioza, na naszej planecie, w tym istnym domu wariatów,
niewątpliwie są mile widziane. No nie jest tak?
To
było coś. Jazda bez trzymanki, podróż rollercoasterem dla
niewybrednych widzów. Dla fanów durnowatych, przejaskrawionych
horrorów klasy B z lat 80-tych XX wieku. Takich jak ja. Ludzi
łaknących kiczowatych filmów grozy zmieszanych z komedią i
science fiction, w których jednak nie brakuje też całkiem
realistycznie się prezentujących efektów specjalnych (tytułowy
potwór, „wymiociny”, w które zamienia swoje ofiary) i dających
się lubić postaci, pomimo ewidentnie sztucznej gry aktorskiej
przynajmniej większości aktorów (bo może z wyjątkiem Chada
Allena). Wygląda to tak, jakby Ted Nicolaou i jego ekipa znakomicie
bawili się podczas prac nad tą produkcją, jakby najważniejsza
była dla nich dobra zabawa, jakby na planie nic tylko się
wygłupiali. Założę się, że mieli niemałą frajdę kręcąc
„Potwora z kosmosu”, a przyjemnością, którą z tego czerpali
zarazili i mnie. Tak, ta radocha jest zaraźliwa!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz