Charles
organizuje rodzinną wycieczkę używanym kamperem, którego niedawno
zakupił. Zabiera swoich dwóch synów, Steve'a i Jaya, żonę tego
pierwszego Jennifer, ich córeczkę Olivię i psa. Charles ma
nadzieję, że ta podróż ich do siebie zbliży, ponieważ od kiedy
odszedł od nieżyjącej już żony jego stosunki z synami uległy
pogorszeniu. Zwłaszcza z Jayem, który od początku jest negatywnie
nastawiony do tego wypadu. Przemierzając pustynną autostradę
Charles zauważa samochód stojący na poboczu. Okazuje się, że
należy do młodej kobiety Samanthy i jej brata Marka i że uległ
awarii. Rodzina zabiera ich ze sobą, obiecując, że wysadzi ich w
najbliższym mieście, ale najpierw zrobią sobie przystanek w jednym
miejscu, na zwiedzeniu którego bardzo zależy Charlesowi. Aby się
do niego dostać muszą zjechać z autostrady. Podczas jazdy przez
pustynię kamper nagle, bez udziału kierowcy, przyśpiesza, a
niedługo potem gwałtownie hamuje. Gdy pasażerowie dochodzą do
siebie odkrywają, że Mark nie przeżył tej szaleńczej jazdy, a
kamper nie chce zapalić. Zostają uwięzieni na pustyni, za jedyne
schronienie mając wóz kempingowy. Nie wiedzą jeszcze, że samochód
to tak naprawdę śmiertelnie niebezpieczna pułapka, obiekt
nawiedzony przez coś rozmiłowanego w zabijaniu.
W
2016 roku ukazał się, moim zdaniem, słabiutki pełnometrażowy
debiut reżyserski Toma Nagela, slasher pod tytułem
„ClownTown”. W swoim kolejnym filmie, „Toybox: Przyczajone
zło”, Nagel mierzy się z konwencją horroru nadprzyrodzonego, w
którym jednakże pojawiają się też elementy kojarzące się z
nurtem slash. Scenariusz napisał debiutujący w tej roli Jeff
Denton, aktor, który dołączył również do obsady „Toybox:
Przyczajonego zła”. Pierwszy pokaz filmu odbył się w maju 2018
roku na Texas Frightmare Weekend, a do szerszego obiegu, w swoich
rodzimych Stanach Zjednoczonych, wszedł we wrześniu tego samego
roku.
Widzę
postęp. Po „ClownTown” nie wróżyłam Tomowi Nagelowi
przyszłości w horrorze, ale po obejrzeniu „Toybox: Przyczajonego
zła” doszłam do wniosku, że warto śledzić jego filmografię.
Nie chcę przez to powiedzieć, że drugi pełnometrażowy obraz
Nagela jest dowodem jego ogromnego talentu, ale w mojej ocenie wypada
on dużo lepiej niż „ClownTown”. To oczywiście nie oznacza, że
każdy kolejny horror Nagela (o ile takie będą powstawać) będzie
lepszy od swojego poprzednika, ale chęć sprawdzenia tego bez
wątpienia się we mnie narodziła. Bo ten reżyser naprawdę może
być twórcą progresywnym – na takie założenie sobie pozwalam,
ale na tę chwilę nie dopuszczam do siebie nadziei na to, że
reżyser ten w przyszłości stworzy coś, co wprawi mnie w czysty
zachwyt. Ale w miarę dobre horrory mogą wychodzić spod jego ręki
– to znaczy takie, które przypadną do gustu szerszej grupie
odbiorców, bo wątpię, żeby „Toybox: Przyczajone zło” zyskało
wielu sympatyków. Bo mnie już ten twór zdołał zaciekawić, już
teraz uznałam, że Tom Nagel przekroczył średnią. Nie zawędrował
co prawda daleko, ot zaledwie o jeden kroczek oddalił się od tej
„magicznej linii”, ale dla mnie jest to już jakieś osiągnięcie
(jeśli chodzi o współczesne horrory). „Toybox: Przyczajone zło”
opowiada o nawiedzonym kamperze, który staje się zarazem
schronieniem i śmiertelną pułapką dla grupki osób tkwiącej na
pustyni. Już prolog ujawnia (widzom, nie bohaterom filmu), że
pojazd ten ma mordercze skłonności. Właściwie już wtedy łatwo
dojść do wniosku, że gnieździ się w nim jakaś nadnaturalna
istota. Może nawet nie jedna. Tak więc kiedy rozpoczyna się
właściwa akcja filmu, kiedy twórcy przeskakują do pewnej rodziny,
która właśnie wyrusza w podróż, my już wiemy, że wybrali sobie
iście nieodpowiedni środek transportu. Pierwszą osobą, która z
całą mocą uświadomi sobie, że z tym wozem coś jest mocno nie
tak, będzie młoda kobieta imieniem Samantha, której znana nam już
rodzinka wkrótce zaoferuje podwózkę. Jej i jej bratu Markowi. Rola
Sam przypadła w udziale Mischy Barton, która według mnie wyprzedza
pozostałych członków obsady. Całkowicie mnie przekonała, czego
nie mogę powiedzieć o pozostałych aktorach, muszę jednak
zaznaczyć, że nie przyglądałam się szczególnie Denise Richards
kreującej postać Jennifer, żony Steve'a (w tej roli scenarzysta
omawianego filmu Jeff Denton) i matki kilkuletniej Olivii. Bo trudno
mi patrzeć na tak nienaturalne oblicze – obstawiam botoks, ale
pewna nie jestem, bo nie śledzę życia gwiazd. W każdym razie jak
widzę tak naprężoną skórę twarzy to automatycznie uruchamia się
moja wyobraźnia, niezmiennie odmalowując przed moimi oczami
makabryczne obrazy pękającej w wielu miejscach skóry. Ot, taki
psikus umysłu, którego wolałabym się pozbyć, bo to czasami
utrudnia mi odbiór filmu. Tutaj nieszczególnie, ponieważ Jennifer
nie jest najważniejszą i na pewno nie najciekawszą postacią –
ten zaszczyt spotkał Samanthę. Pewnie każdy długoletni miłośnik
kina grozy, który sięgnie po „Toybox: Przyczajone zło”
nabierze pewności, że to ona najdłużej utrzyma się przy życiu,
kiedy tylko pojawi się ona na ekranie. Wtedy jeszcze nie wiemy o
niej praktycznie nic, ale z jakiegoś powodu (może przez sposób, w
jaki ją filmowano) natychmiast klasyfikuje się ją jako final
girl. Później okazuje się, że tą nowoczesną. W XXI wieku
nie raz, nie dwa odchodzono od klasycznego portretu final girl,
znacznie zmieniono jej charakter, co oczywiście nie oznacza, że
archetyp tej kobiecej postaci zupełnie wypadł z łask filmowców.
Myślę, choć mogę się mylić, że pierwsze krok w tym kierunku
zrobił Marcus Nispel w swoim remake'u „Teksańskiej masakry piłą
mechaniczną”, bo choć Erin zachowała pewne cechy klasycznej
final girl to ewidentnie nie była „szarą myszką”
niemającą dużego posłuchu w grupie, która dopiero później
obrasta w siłę. Od początku cechowała się autorytetem i
niezależnością, potrafiła nakłonić innych do postępowania
wedle swojej woli. Nie można powiedzieć, że Samantha jest takim
liderem w grupie jak Erin. Tę pozycję zajmuje Steve, ale na pewno
nawet z pozoru nie jest słabym, niezaradnym dziewczątkiem sypiącym
dobrymi radami, których jednak nikt nie słucha. Wygląda to raczej
tak, jakby miała w nosie to, co myślą sobie inni – swoje wiem,
ale nie powiem, bo i tak to do was nie dotrze, zrobicie po swojemu,
będzie uparcie odrzucać prawdę, bo wykracza ona poza zdolność
waszego pojmowania. Tak odczytywałam tę postać i muszę
powiedzieć, że taka postawa głównej bohaterki miała coś w
sobie, jakąś siłę przyciągania. Może chodziło o tę jej
niezależność – niektórzy pewnie uznają, że niemądrą, bo
przecież dzielenie się z innymi swoimi obserwacjami mogłoby
przysłużyć się im wszystkim, ale według mnie ocena sytuacji Sam
była trafna. Jakoś nie potrafiłam uwierzyć, że rodzina
przestanie słuchać najbardziej ograniczonego z nich wszystkich
Steve'a. Ha, bo oto mamy kolejny horror, który kpi z osób
niepotrafiących uwierzyć w zjawiska nadprzyrodzone, z twardo
stąpających po ziemi osobników, którzy na wszystko muszą mieć
dowód i to nie byle jaki, bo wiele rzeczy potrafią wytłumaczyć
sobie na swój sposób.
Morderczy
wóz nie jest żadnym novum w kinie grozy. Wystarczy przytoczyć
chociażby „Samochód” Elliota Silversteina, czy „Christine”
Johna Carpentera na podstawie powieści Stephena Kinga, ale z takim
wykorzystaniem przeklętego pojazdu jeszcze się nie spotkałam. To
znaczy nie widziałam filmu o nawiedzonym wozie, w którym
protagoniści byliby zmuszeni się schronić. Niektórzy z nich zdają
sobie sprawę z tego, że coś z tym obiektem jest mocno nie w
porządku, ale większość przez długi czas jest kompletnie
nieświadoma zagrożenia ze strony kampera. A ściślej istoty bądź
istot gnieżdżących się w nim. Największym problemem jest dla
nich to, że samochód nie chce zapalić, a oni tkwią przecież na
pustyni, a więc w miejscu, w którym nie należy spodziewać się
przejezdnych. Gdy protagoniści utknęli na tym jałowym terytorium
przyszły mi na myśl horrory „Wzgórza mają oczy”, i oryginał
Wesa Cravena i remake Alexandre'a Aja. Pustynna sceneria, samochód
kempingowy (chociaż w tamtych obrazach była chyba przyczepa
kempingowa) i rodzinka (plus Samantha) z psem, co prawda tylko
jednym, ale to i tak podsyca owo skojarzenie. Ale na tym podobieństwa
„Toybox: Przyczajonego zła” do „Wzgórza mają oczy” się
kończą. W omawianym filmie wróg nie czai się na zewnątrz, gdzieś
na tych pustynnym terenie, tylko tkwi w kamperze należącym do
jednego z bohaterów filmu, Charlesa. Samochód nie chce zapalić,
ale zamiast wziąć przykład z bohaterów „Wzgórza mają oczy”
i wysłać chociaż jedną osobę pieszo do autostrady, gdzie mogłaby
znaleźć pomoc, co byłoby najnaturalniejszym w tej sytuacji
posunięciem, to protagoniści z jakiegoś nieznanego mi powodu wolą
zdać się na Samanthę. Kobieta coś tam wie o silnikach, ale żeby
zaraz rezygnować z innych prób wydostania się z pustyni? W sumie
można to traktować jako ukłon w stronę konwencji – to i parę
innych nielogicznych zachowań protagonistów. Na przykład to
kolejny horror, w którym nie wiedzieć czemu nie wybija się szyb w
zamkniętych, śmiertelnie niebezpiecznych obiektach. Owszem, z
czasem się próbuje, ale naprawdę mam uwierzyć w to, że w
kamperze nie ma ani jednego ciężkiego przedmiotu, którym można by
rzucić w szybę? To znaczy cięższego od tych, które się wybiera.
A jeśli nawet nie ma takowych to dlaczego nie próbuje się
wykorzystać choćby rękojeści pistoletu jako młotka? Ano dlatego,
że bohaterowie horrorów na ogół bardzo szanują szyby (żart) i
„Toybox: Przyczajone zło” dostosowuje się do tego trendu.
Twórcy stosunkowo szybko ujawniają, że w feralnym nabytku Charlesa
tkwi duch okaleczonej kobiety, który czasem krąży też nieopodal
tego samochodu. Samantha i Jennifer będą widywać tę postać, ale
gdy tylko ta druga zacznie o niej przebąkiwać, jej krótkowzroczny
mąż dojdzie do wniosku, że zaczyna tracić zmysły. I ma to sens,
tym bardziej jeśli weźmie się pod uwagę szok, w jaki wpadła
chwilę wcześniej (nie bez powodu), ale i tak trudno się
przestawić, zmusić się do nadawania na falach Steve'a, skoro wiemy
dużo więcej od niego. Dlatego podejrzewam, że przynajmniej część
odbiorców będzie go miała za kompletnego idiotę, który w dodatku
może stanowić zagrożenie dla pozostałych. Bo jak się słucha
instrukcji najbardziej ograniczonej w grupie jednostki to trudno żeby
wyszło się na tym dobrze... „Toybox: Przyczajone zło” to ghost
story z elementami slashera, a może nawet więcej niż
tylko dodatkami, bo fabułę osadzono w konwencji, która mocno
kojarzy się ze slasherami albo w ogólności krwawymi
horrorami. I posoki faktycznie trochę się leje – parę razy nawet
się wzdrygnęłam. Jak zwykle na widok paznokcia oderwanego od skóry
(to zawsze mnie rusza), w reakcji na okaleczoną rękę jednego z
bohaterów i patrząc na skalpowanie kobiety. Efekty specjalne
(praktyczne, nie komputerowe, na szczęście) wypadły całkiem
realistycznie, chociaż miałam niedosyt jeśli chodzi o czarny
charakter. UWAGA SPOILER Jakoś nie pasowało mi to, że
niegroźny w gruncie rzeczy duch jednej z ofiar seryjnego mordercy
wyglądał bardziej upiornie od niego. Tak wiem, że to następstwo
doczesnych przeżyć tej kobiety, ale co stało na przeszkodzie, żeby
dorobić seryjnemu mordercy historię z okaleczeniem twarzy albo
sprawić by urodził się zdeformowany? KONIEC SPOILERA Nie
sądzę, żeby był to budżet, bo nie wyglądało mi to tak, jakby
oszczędzano na efektach specjalnych (nie ma ich znowu tak dużo, ale
mnie to wystarczy – nagromadzenie krwawych ujęć takie jak w
większości slasherów:
ani duże, ani małe). Myślę, że taka po prostu była inwencja
twórców. Nie tak kompletnie rozczarowująca, bo dobrze tę rolę
obsadzono, ale jednak chciałoby się czegoś więcej. Tym bardziej,
że wcześniej dostało się dowody na to, że twórcy „Toybox:
Przyczajonego zła” nie zamierzają iść na kompromisy, że UWAGA
SPOILER nie darują życia nawet dziecku, co natchnęło mnie
przekonaniem, że nikt nie wyjdzie z tego żywy. I trafiłam w
dziesiątkę, KONIEC SPOILERA ale przyznaję, że nie udało
mi się przewidzieć, w jakiej kolejności bohaterowie będą
umierać. Nie w całości.
Niezłe
patrzydło. Poziom tego filmu pozytywnie mnie zaskoczył, bo mam
jeszcze w pamięci poprzedni horror Toma Nagela pt. „ClownTown”,
który nielicho mnie wymęczył. A „Toybox: Przyczajone zło”
oglądało mi się praktycznie bezboleśnie. Można było wycisnąć
z tego więcej, nie jest to produkcja pozbawiona wad, ale nawet mnie
one nie irytowały. Naprawdę przyjemnie mi się ten obraz oglądało
– nie wpadłam w ekstazę, ani nic w tym stylu, ale serio chciało
mi się to oglądać. I myślę, że znajdzie się trochę osób
podzielających moje odczucia względem tego obrazu, a być może
nawet wywrze on na kimś jeszcze większe wrażenie. Wydaje mi się
jednak, że fani rąbanek, zwłaszcza slasherów, mają na to
największe szanse – to opowieść o nawiedzonym samochodzie, ghost
story owszem, ale konwencja, klimat, wykorzystane efekty
specjalne raczej będą kojarzyć się z pierwszym z wymienionych
rodzajów kina grozy. Ot, takie nietypowe (ale i nie nazwałabym go
nowatorskim) spojrzenie na horror nadprzyrodzony.
"Morderczy wóz nie jest żadnym novum w kinie grozy. Wystarczy przytoczyć chociażby „Samochód” Elliota Silversteina, czy „Christine” Johna Carpentera na podstawie powieści Stephena Kinga, ale z takim wykorzystaniem przeklętego pojazdu jeszcze się nie spotkałam. To znaczy nie widziałam filmu o nawiedzonym wozie, w którym protagoniści byliby zmuszeni się schronić."
OdpowiedzUsuńAustralijski film z 2010: ROAD TRAIN / ROAD KILL miał mniej więcej taki koncept.
Po tytule (tzn. THE TOYBOX) spodziewałem się, że to będzie film biograficzny, albo inspirowany historią, Davida Parkera Ray'a.
Mischa Barton jest chyba teraz w takiej sytuacji jak Nicolas Cage albo Tom Sizemore, tzn. jej kariera i finanse się tak stoczyły, że bierze każdą niskobudżetową rolę jaka się nawinie. I nie wiem czy Denise Richards też nie ma podobnie.
Siemanko Danielku! SPOILER Wydaje mi się, że inspirowali się jego czynami. Trochę. Tylko seryjny morderca z filmu inaczej się chyba nazywał - Robert Gantry? Robert Guntry? Coś w tym stylu:)
Usuń