środa, 19 grudnia 2018

„Sznur” (1948)

Młodzi zaprzyjaźnieni mężczyźni, Brandon i Phillip, duszą kolegę ze studiów, Davida Kentleya, w swoim apartamencie na Manhattanie. Zwłoki umieszczają w drewnianej skrzyni stojącej w salonie, którą Brandon postanawia wykorzystać jako stół na kameralnym przyjęciu mającym odbyć się tutaj wieczorem. Wśród zaproszonych osób jest narzeczona Davida imieniem Janet i ojciec ofiary, którzy tak samo jak pozostali goście, nie zdają sobie sprawy ze zbrodniczego czynu gospodarzy. David także został zaproszony na to przyjęcie, jego przedłużająca się nieobecność zaczyna więc wkrótce niepokoić niektórych z gości Brandona i Phillipa. Ten pierwszy przez cały czas zachowuje zimną krew, ale jego przyjaciel nie potrafi ukryć zdenerwowania. Jeden z uczestników przyjęcia, wykładowca gospodarzy z czasów studiów, a obecnie wydawca, Rupert Cadell, z czasem zaczyna coś podejrzewać.

W marcu 1929 roku w londyńskim Novello Theatre (znanym też jako Strand Theatre) odbył się premierowy pokaz sztuki pt. „Rope” Patricka Hamiltona, ponoć delikatnie inspirowanej autentycznym morderstwem dokonanym przez Nathana Freudenthala Leopolda Jr. i Richarda Alberta Loeba w 1924 roku na czternastoletnim Bobbym Franksie. Lata później Hume Cronyn podjął się przystosowania rzeczonej sztuki do potrzeb filmu, ale przelewaniem tego na karty scenariusza zajął się Arthur Laurents. Film w Polsce dystrybuowany pod dwoma tytułami, „Sznur” i „Lina”, został wyreżyserowany przez mistrza filmowych dreszczowców Alfreda Hitchcocka. Budżet tej produkcji oszacowano na półtora miliona dolarów, a na ekrany kin w swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych wszedł w 1948 roku. W niektórych amerykańskich miastach nie był jednak wyświetlany z powodu domniemania, że postacie Brandona i Phillipa są homoseksualistami.

„Sznur” uznanie krytyki zyskał dopiero z czasem – początkowo zbierał głównie niepochlebne opinie tak zwanych znawców kina, ale później to się zmieniło. Zrealizowany w technicolorze film został nakręcony w dosyć pomysłowy sposób. Film trwa osiemdziesiąt minut, na które składa się jedynie dziesięć długich ujęć. Niektóre cięcia twórcy starali się zamaskować w całkiem prosty sposób – przesuwające się po jakimś obiekcie oko kamery (na przykład po plecach którejś z filmowych postaci), w pewnym momencie znajduje się tak blisko, że ekran na chwilę się zaciemnia. To właśnie wtedy następuje cięcie, po czym kamerzysta podejmuje wędrówkę od punktu, w którym przerwał. A przerwa ta przynajmniej dla części widzów pewnie będzie niedostrzegalna. Cała akcja rozgrywa się w apartamentowcu Brandona i Phillipa (dobre kreacje Johna Dalla i Farleya Grangera), młodych mężczyzn, którzy na początku filmu duszą swojego kolegę, po czym wkładają ciało do drewnianej skrzyni stojącej w salonie. Z okna w tym pomieszczeniu rozciąga się jakże sztuczny widok miasta (umownego Nowego Jorku) – atrapa, co niestety widać. Ale uwagę widza przyciąga przede wszystkim skrzynia. Nawet gdy jej nie widzimy, czujemy jej obecność. Nieustannie o niej myślimy, dlatego że praktycznie od początku znamy jej makabryczną zawartość. Ponoć rozważano inne podejście do tego tematu – zasianie w widzach wątpliwości co do tego, czy ciało faktycznie znajduje się w owej skrytce, postawienie oglądającego w pozycji Ruperta Cadella (niezastąpiony James Stewart, który zagrał też w paru innych filmach Hitchcocka), wydawcy, który z czasem jako jedyny nabiera podejrzeń względem Brandona i Phillipa. Taka niepewność mogłaby wzbogacić „Sznur”, ale z drugiej strony ta perspektywa, którą publiczności narzucono stanowi modelowy pokaz suspensu. Czyli tego, co Alfredowi Hitchcockowi wychodziło wprost znakomicie. Seans omawianego obrazu co prawda nie upływał mi w stanie maksymalnego napięcia, ale bynajmniej nie dlatego, że wiedziałam jaki los spotkał Davida Kentleya i kto mu go zgotował. To akurat był największy nośnik napięcia. Wokół tego obraca się cała fabuła „Sznura”, problem jednak w tym, że podczas owego kołowego spaceru nie zawsze zahaczano o emocjonujące wątki. Według mnie w paru miejscach tę opowieść przegadano – padało wiele słów, z których niewiele dla mnie wynikało. Jako przykład niech posłuży „trójkąt miłosny”, relacja Janet, Kennetha i Davida, która może się wydawać, że ma jakieś znaczenie dla motywu przewodniego, odgrywać jakąś rolę w zbrodni, której dopuściło się dwóch młodych mężczyzn, ale przedstawiono ją tak ogólnikowo, że trudno wniknąć w istotę tego problemu. Można domniemywać, że Brandon i Phillip chcieli w ten straszny sposób pomóc swojemu przyjacielowi (na powrót połączyć go z jego ukochaną, likwidując przeszkodę w postaci jej narzeczonego), ale tego pierwszego trudno podejrzewać o interesowanie się kłopotami innych, a cóż dopiero o wewnętrzną potrzebę niesienia im pomocy. Twórcy nie pozostawiają nas jednak bez motywu zabójstwa – wskazówki są bardzo czytelne, jeśli chodzi o Brandona, z Phillipem bowiem sprawa jest bardziej skomplikowana. Być może dla niego związek Kennetha i Janet jest tak ważny, że uznał, iż cel uświęci środki, a może po prostu zrobił to dla Brandona, może to na nim przede wszystkim mu zależało. Na wspieraniu przyjaciela (partnera? Tak, ja też wychwyciłam w tym homoseksualny podtekst, ale nie wykluczam tego, że hmm... wyobraźnia mnie ponosiła?) w realizacji (chyba) jego planu popełnienia morderstwa UWAGA SPOILER doskonałego KONIEC SPOILERA. A może po prostu znalazł się on w złym miejscu o niewłaściwej porze, a że nie potrafił postawić się koledze... Niemniej, nawet jeśli wspomniany „trójkącik miłosny” nie miał żadnego znaczenia dla tej zbrodni, to naprawdę przydałoby się omówić to szerzej, bo tak nawet nie mogę być pewna, czy Kenneth faktycznie chciał wrócić do Janet i który z nich (David czy Kenneth) bardziej przyczynił się do rozpadu ich długoletniej przyjaźni. Mogę tylko się tego domyślać, a to nie to samo co pewność, którą to akurat w tym miejscu wolałbym mieć. I w ogóle wolałabym lepiej poznać wszystkich gości Brandona i Phillipa – nie dotyczy to tylko Ruperta Cadella, bo tutaj niedosytu nie miałam.

„Śmiertelna wyliczanka” Barbeta Schroedera trochę przypomina „Sznur” Alfreda Hitchcocka. Powodem może być to, że obie te historie ponoć zainspirował zbrodniczy czyn dwóch autentycznych postaci: Nathana Freudenthala Leopolda Jr. i Richarda Alberta Loeba. Ich osobowości w jakimś stopniu pewnie też i właśnie to przede wszystkim sprawiło, że oglądając „Sznur” myślałam o „Śmiertelnej wyliczance” (motyw zabójstwa również, ale to uważam za mniej charakterystyczne). Brandon przypomniał mi Richarda Haywooda, a Phillip kojarzył mi się z Justinem Pendletonem, ale nie sądzę, żeby Barbet Schroeder zapożyczał ze „Sznura”. Bardziej skłaniam się ku temu, że rzeczone podobieństwa wynikały z tego autentycznego, z życia wziętego źródła obu tych opowieści (historii Nathana Freudenthala Leopolda Jr. i Richarda Alberta Loeba). Brandon tak jak Nathan Leopold Jr. jest urzeczony koncepcją nadczłowieka Friedricha Nietzschego. Uważa, że wartości moralne, na przykład takie jak dobro i zło, to pojęcia względne, z czego można wysnuć wniosek, że żadne granice dla niego nie istnieją. Zresztą Brando jasno daje do zrozumienia, że nawet jeśli zasady moralne są obiektywne to istnieją ludzie (nadludzie), którzy przez swoją wyższość intelektualną są ponad moralnością. Jednym z najciekawszych momentów „Sznura” jest intelektualna debata toczona na przyjęciu zorganizowanym w apartamentowcu Brandona i Phillipa. Z powodu myśli formułowanych przez Ruperta Cadella. Myśli, które osłabiają wiarę widza w tę postać, każą powątpiewać w czystość jego zamiarów. Morderstwo jako sztuka z prawem dla nielicznych. Przyzwolenie niektórych jednostkom na zabijanie wybranych przez nich osób, co miałoby chyba stanowić dzieło sztuki, podziwiane przez maluczkich. To wymarzona przyszłość Brandona, ale ma się powody, by przypuszczać, że Cadella również. Z drugiej jednak strony wiemy, że Rupert jest intelektualistą, człowiekiem, który to poprzez takie prowokacje pobudza umysły swoich słuchaczy, zmuszając ich do zaciętej dyskusji, bo w takich wypadkach zwykle następuje między nimi podział. Każdy ma swój pogląd na daną sprawę i właśnie na ścieraniu się tych poglądów Cadellowi może zależeć. Może, a może, o zgrozo, w czasach studenckich zaraził on (umyślnie czy nie) Brandona swoją groźną filozofią. „Sznur” to taka dosyć wyczerpująca i całkiem zajmująca analiza psychologiczna zimnokrwistego (Brandon okazuje emocje, ale nie można oprzeć się wrażeniu, że to gra na użytek osób niewtajemniczonych w to czego dopuścił się tuż przed swoim przyjęciem, że w ten sposób ukrywa przed nimi swoją prawdziwą naturę, że to coś w rodzaju maski), wyrachowanego, cynicznego oprawcy, jego mentora Ruperta Cadella i oczywiście wspólnika. Bo Phillipowi też poświęcono sporo uwagi. Mężczyzna ten jest zupełnym przeciwieństwem Brandona. Nie jest tak jak jego współlokator, wyzuty z empatii (wręcz przeciwnie), targają nim wyrzuty sumienia, których nijak nie potrafi zamaskować. Głęboko żałuje tego, co stało się tuż przed przyjęciem – widać, że zrobiłby wszystko, by móc cofnąć czas i ocalić Davida. I boi się konsekwencji, drży na myśl o karze, jaka go spotka, jeśli komuś uda się odkryć prawdę. Brandon nie ma takich obaw, a przynajmniej nie widać tego po nim. Jest całkowicie zrelaksowany, wręcz radosny, podczas gdy jego wspólnika autentycznie zżerają nerwy. Wygląda to tak, jakby Phillip był czymś na kształt tykającej bomby, jakby tylko krok dzielił go od pogrążenia ich obu. I bynajmniej nie trzyma się kciuków za to, by się opamiętał, nie śledzi się tego z nadzieją, że Phillipowi uda się wziąć w garść, tylko wręcz wypatruje się jego wybuchu. Spowiedzi Phillipa, która być może zaowocuje zasłużoną karą dla niego i Brandona. Ale tego pewni być nie możemy, tym bardziej, że postawa Ruperta Cadella jest tak niejednoznaczna. Nie ma się absolutnej pewności, jak ten mężczyzna zareagowałby na taką rewelację, gdyby faktycznie została ona wyartykułowana. Tak, wątpliwości powinny dręczyć widzów aż do ostatniego „aktu” „Sznura”, ale podejrzewam, że większość współczesnych odbiorców, mimo wszystko, będzie się skłaniać ku tej, jak później się okaże, właściwej ścieżce. I to był dla mnie kolejny, obok pobieżnego zarysowania niektórych wprowadzonych w scenariusz wątków i jak na Hitchcocka niezbyt silnego napięcia, mankament „Sznura”. Brak dogłębnie zaskakujących zwrotów akcji. Przydałby się chociaż jeden zapadający w pamięć, wywracający wszystko do góry nogami twist – to dałoby mi już sporo satysfakcji, więcej takich momentów naprawdę nie potrzebowałam. A nie dostałam nawet tego. Ani jednej takiej niespodzianki. Chociaż, haha, tutaj właśnie miałam swoje zaskoczenie. Zaskakujące było mianowicie to, że Alfred Hitchcock nakręcił film pozbawiony zaskakujących albo chociaż zauważalnie do tego dążących momentów. Udało mi się na przykład przewidzieć zwrot akcji zaserwowany pod koniec „Marnie”, i to dużo wcześniej, ale widziałam większe starania ze strony twórców w kierunku ukrycia przed widzami tego faktu. W „Sznurze” nie przykładano się do tego tak bardzo – starania owszem były, ale doprawdy słabiutkie. Takie coś wielu współczesnych widzów wbić w fotele nie może, ale już publikę końca lat 40-tych XX wieku mogło. Nie wiem jak wtedy było, ale wcale nie zdziwiłoby mnie, gdyby okazało się, że wówczas końcówka „Sznura” robiła wrażenie. Na wielu krytykach wiem, że nie, ale pozostałych widzach? Możliwe.

„Psychoza”, „Marnie”, „Ptaki”, „Zawrót głowy”, „Rebeka”, „Szał”, „Okno na podwórze” - według mnie te filmy wyszły Alfredowi Hitchcockowi lepiej od „Sznura”. Większość z nich nawet dużo lepiej. Dlatego jeśli ktoś mnie pytałby o zdanie to radziłabym sięgnąć po „Sznur” dopiero po zapoznaniu się z tamtymi, wyżej wymienionymi, produkcjami. Nastawiając się na coś mniej emocjonującego. Ale jak się jest fanem thrillerów i/lub kryminałów (według mnie omawiany film można klasyfikować i tak, i tak), zwłaszcza tych starszych, to obejrzeć „Sznur” po prostu trzeba. Bo choć nie uważam tego za jedno z najlepszych przedsięwzięć Alfreda Hitchcocka to nie mogę powiedzieć, że żałuję tego wyboru. Film, moim zdaniem, niezły. Tylko tyle - akurat po tym reżyserze spodziewam się czegoś więcej. I aż tyle, bo nie miałam problemów z dotarciem do napisów końcowych, a i przyjemność też z tego czerpałam. Umiarkowaną, ale to już coś, prawda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz