Młodzi
zaprzyjaźnieni mężczyźni, Brandon i Phillip, duszą kolegę ze
studiów, Davida Kentleya, w swoim apartamencie na Manhattanie.
Zwłoki umieszczają w drewnianej skrzyni stojącej w salonie, którą
Brandon postanawia wykorzystać jako stół na kameralnym przyjęciu
mającym odbyć się tutaj wieczorem. Wśród zaproszonych osób
jest narzeczona Davida imieniem Janet i ojciec ofiary, którzy tak
samo jak pozostali goście, nie zdają sobie sprawy ze zbrodniczego
czynu gospodarzy. David także został zaproszony na to przyjęcie,
jego przedłużająca się nieobecność zaczyna więc wkrótce
niepokoić niektórych z gości Brandona i Phillipa. Ten pierwszy
przez cały czas zachowuje zimną krew, ale jego przyjaciel nie
potrafi ukryć zdenerwowania. Jeden z uczestników przyjęcia,
wykładowca gospodarzy z czasów studiów, a obecnie wydawca, Rupert
Cadell, z czasem zaczyna coś podejrzewać.
W
marcu 1929 roku w londyńskim Novello Theatre (znanym też jako
Strand Theatre) odbył się premierowy pokaz sztuki pt. „Rope”
Patricka Hamiltona, ponoć delikatnie inspirowanej autentycznym
morderstwem dokonanym przez Nathana Freudenthala Leopolda Jr. i
Richarda Alberta Loeba w 1924 roku na czternastoletnim Bobbym
Franksie. Lata później Hume Cronyn podjął się przystosowania
rzeczonej sztuki do potrzeb filmu, ale przelewaniem tego na karty
scenariusza zajął się Arthur Laurents. Film w Polsce dystrybuowany
pod dwoma tytułami, „Sznur” i „Lina”, został wyreżyserowany
przez mistrza filmowych dreszczowców Alfreda Hitchcocka. Budżet tej
produkcji oszacowano na półtora miliona dolarów, a na ekrany kin w
swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych wszedł w 1948 roku. W
niektórych amerykańskich miastach nie był jednak wyświetlany z
powodu domniemania, że postacie Brandona i Phillipa są
homoseksualistami.
„Sznur”
uznanie krytyki zyskał dopiero z czasem – początkowo zbierał
głównie niepochlebne opinie tak zwanych znawców kina, ale później
to się zmieniło. Zrealizowany w technicolorze film został
nakręcony w dosyć pomysłowy sposób. Film trwa osiemdziesiąt
minut, na które składa się jedynie dziesięć długich ujęć.
Niektóre cięcia twórcy starali się zamaskować w całkiem prosty
sposób – przesuwające się po jakimś obiekcie oko kamery (na
przykład po plecach którejś z filmowych postaci), w pewnym
momencie znajduje się tak blisko, że ekran na chwilę się
zaciemnia. To właśnie wtedy następuje cięcie, po czym kamerzysta
podejmuje wędrówkę od punktu, w którym przerwał. A przerwa ta
przynajmniej dla części widzów pewnie będzie niedostrzegalna.
Cała akcja rozgrywa się w apartamentowcu Brandona i Phillipa (dobre
kreacje Johna Dalla i Farleya Grangera), młodych mężczyzn, którzy
na początku filmu duszą swojego kolegę, po czym wkładają ciało
do drewnianej skrzyni stojącej w salonie. Z okna w tym pomieszczeniu
rozciąga się jakże sztuczny widok miasta (umownego Nowego Jorku) –
atrapa, co niestety widać. Ale uwagę widza przyciąga przede
wszystkim skrzynia. Nawet gdy jej nie widzimy, czujemy jej obecność.
Nieustannie o niej myślimy, dlatego że praktycznie od początku
znamy jej makabryczną zawartość. Ponoć rozważano inne podejście
do tego tematu – zasianie w widzach wątpliwości co do tego, czy
ciało faktycznie znajduje się w owej skrytce, postawienie
oglądającego w pozycji Ruperta Cadella (niezastąpiony James
Stewart, który zagrał też w paru innych filmach Hitchcocka),
wydawcy, który z czasem jako jedyny nabiera podejrzeń względem
Brandona i Phillipa. Taka niepewność mogłaby wzbogacić „Sznur”,
ale z drugiej strony ta perspektywa, którą publiczności narzucono
stanowi modelowy pokaz suspensu. Czyli tego, co Alfredowi
Hitchcockowi wychodziło wprost znakomicie. Seans omawianego obrazu
co prawda nie upływał mi w stanie maksymalnego napięcia, ale
bynajmniej nie dlatego, że wiedziałam jaki los spotkał Davida
Kentleya i kto mu go zgotował. To akurat był największy nośnik
napięcia. Wokół tego obraca się cała fabuła „Sznura”,
problem jednak w tym, że podczas owego kołowego spaceru nie zawsze
zahaczano o emocjonujące wątki. Według mnie w paru miejscach tę
opowieść przegadano – padało wiele słów, z których niewiele
dla mnie wynikało. Jako przykład niech posłuży „trójkąt
miłosny”, relacja Janet, Kennetha i Davida, która może się
wydawać, że ma jakieś znaczenie dla motywu przewodniego, odgrywać
jakąś rolę w zbrodni, której dopuściło się dwóch młodych
mężczyzn, ale przedstawiono ją tak ogólnikowo, że trudno wniknąć
w istotę tego problemu. Można domniemywać, że Brandon i Phillip
chcieli w ten straszny sposób pomóc swojemu przyjacielowi (na
powrót połączyć go z jego ukochaną, likwidując przeszkodę w
postaci jej narzeczonego), ale tego pierwszego trudno podejrzewać o
interesowanie się kłopotami innych, a cóż dopiero o wewnętrzną
potrzebę niesienia im pomocy. Twórcy nie pozostawiają nas jednak
bez motywu zabójstwa – wskazówki są bardzo czytelne, jeśli
chodzi o Brandona, z Phillipem bowiem sprawa jest bardziej
skomplikowana. Być może dla niego związek Kennetha i Janet jest
tak ważny, że uznał, iż cel uświęci środki, a może po prostu
zrobił to dla Brandona, może to na nim przede wszystkim mu
zależało. Na wspieraniu przyjaciela (partnera? Tak, ja też
wychwyciłam w tym homoseksualny podtekst, ale nie wykluczam tego, że
hmm... wyobraźnia mnie ponosiła?) w realizacji (chyba) jego planu
popełnienia morderstwa UWAGA SPOILER doskonałego KONIEC
SPOILERA. A może po prostu znalazł się on w złym miejscu o
niewłaściwej porze, a że nie potrafił postawić się koledze...
Niemniej, nawet jeśli wspomniany „trójkącik miłosny” nie miał
żadnego znaczenia dla tej zbrodni, to naprawdę przydałoby się
omówić to szerzej, bo tak nawet nie mogę być pewna, czy Kenneth
faktycznie chciał wrócić do Janet i który z nich (David czy
Kenneth) bardziej przyczynił się do rozpadu ich długoletniej
przyjaźni. Mogę tylko się tego domyślać, a to nie to samo co
pewność, którą to akurat w tym miejscu wolałbym mieć. I w ogóle
wolałabym lepiej poznać wszystkich gości Brandona i Phillipa –
nie dotyczy to tylko Ruperta Cadella, bo tutaj niedosytu nie miałam.
„Śmiertelna wyliczanka” Barbeta Schroedera trochę przypomina „Sznur”
Alfreda Hitchcocka. Powodem może być to, że obie te historie ponoć
zainspirował zbrodniczy czyn dwóch autentycznych postaci: Nathana
Freudenthala Leopolda Jr. i Richarda Alberta Loeba. Ich osobowości w
jakimś stopniu pewnie też i właśnie to przede wszystkim sprawiło,
że oglądając „Sznur” myślałam o „Śmiertelnej wyliczance”
(motyw zabójstwa również, ale to uważam za mniej
charakterystyczne). Brandon przypomniał mi Richarda Haywooda, a
Phillip kojarzył mi się z Justinem Pendletonem, ale nie sądzę,
żeby Barbet Schroeder zapożyczał ze „Sznura”. Bardziej
skłaniam się ku temu, że rzeczone podobieństwa wynikały z tego
autentycznego, z życia wziętego źródła obu tych opowieści
(historii Nathana Freudenthala Leopolda Jr. i Richarda Alberta
Loeba). Brandon tak jak Nathan Leopold Jr. jest urzeczony koncepcją
nadczłowieka Friedricha Nietzschego. Uważa, że wartości moralne,
na przykład takie jak dobro i zło, to pojęcia względne, z czego
można wysnuć wniosek, że żadne granice dla niego nie istnieją.
Zresztą Brando jasno daje do zrozumienia, że nawet jeśli zasady
moralne są obiektywne to istnieją ludzie (nadludzie), którzy przez
swoją wyższość intelektualną są ponad moralnością. Jednym z
najciekawszych momentów „Sznura” jest intelektualna debata
toczona na przyjęciu zorganizowanym w apartamentowcu Brandona i
Phillipa. Z powodu myśli formułowanych przez Ruperta Cadella.
Myśli, które osłabiają wiarę widza w tę postać, każą
powątpiewać w czystość jego zamiarów. Morderstwo jako sztuka z
prawem dla nielicznych. Przyzwolenie niektórych jednostkom na
zabijanie wybranych przez nich osób, co miałoby chyba stanowić
dzieło sztuki, podziwiane przez maluczkich. To wymarzona przyszłość
Brandona, ale ma się powody, by przypuszczać, że Cadella również.
Z drugiej jednak strony wiemy, że Rupert jest intelektualistą,
człowiekiem, który to poprzez takie prowokacje pobudza umysły
swoich słuchaczy, zmuszając ich do zaciętej dyskusji, bo w takich
wypadkach zwykle następuje między nimi podział. Każdy ma swój
pogląd na daną sprawę i właśnie na ścieraniu się tych poglądów
Cadellowi może zależeć. Może, a może, o zgrozo, w czasach
studenckich zaraził on (umyślnie czy nie) Brandona swoją groźną
filozofią. „Sznur” to taka dosyć wyczerpująca i całkiem
zajmująca analiza psychologiczna zimnokrwistego (Brandon okazuje
emocje, ale nie można oprzeć się wrażeniu, że to gra na użytek
osób niewtajemniczonych w to czego dopuścił się tuż przed swoim
przyjęciem, że w ten sposób ukrywa przed nimi swoją prawdziwą
naturę, że to coś w rodzaju maski), wyrachowanego, cynicznego
oprawcy, jego mentora Ruperta Cadella i oczywiście wspólnika. Bo
Phillipowi też poświęcono sporo uwagi. Mężczyzna ten jest
zupełnym przeciwieństwem Brandona. Nie jest tak jak jego
współlokator, wyzuty z empatii (wręcz przeciwnie), targają nim
wyrzuty sumienia, których nijak nie potrafi zamaskować. Głęboko
żałuje tego, co stało się tuż przed przyjęciem – widać, że
zrobiłby wszystko, by móc cofnąć czas i ocalić Davida. I boi się
konsekwencji, drży na myśl o karze, jaka go spotka, jeśli komuś
uda się odkryć prawdę. Brandon nie ma takich obaw, a przynajmniej
nie widać tego po nim. Jest całkowicie zrelaksowany, wręcz
radosny, podczas gdy jego wspólnika autentycznie zżerają nerwy.
Wygląda to tak, jakby Phillip był czymś na kształt tykającej
bomby, jakby tylko krok dzielił go od pogrążenia ich obu. I
bynajmniej nie trzyma się kciuków za to, by się opamiętał, nie
śledzi się tego z nadzieją, że Phillipowi uda się wziąć w
garść, tylko wręcz wypatruje się jego wybuchu. Spowiedzi
Phillipa, która być może zaowocuje zasłużoną karą dla niego i
Brandona. Ale tego pewni być nie możemy, tym bardziej, że postawa
Ruperta Cadella jest tak niejednoznaczna. Nie ma się absolutnej
pewności, jak ten mężczyzna zareagowałby na taką rewelację,
gdyby faktycznie została ona wyartykułowana. Tak, wątpliwości
powinny dręczyć widzów aż do ostatniego „aktu” „Sznura”,
ale podejrzewam, że większość współczesnych odbiorców, mimo
wszystko, będzie się skłaniać ku tej, jak później się okaże,
właściwej ścieżce. I to był dla mnie kolejny, obok pobieżnego
zarysowania niektórych wprowadzonych w scenariusz wątków i jak na
Hitchcocka niezbyt silnego napięcia, mankament „Sznura”. Brak
dogłębnie zaskakujących zwrotów akcji. Przydałby się chociaż
jeden zapadający w pamięć, wywracający wszystko do góry nogami
twist – to dałoby mi już sporo satysfakcji, więcej takich
momentów naprawdę nie potrzebowałam. A nie dostałam nawet tego.
Ani jednej takiej niespodzianki. Chociaż, haha, tutaj właśnie
miałam swoje zaskoczenie. Zaskakujące było mianowicie to, że
Alfred Hitchcock nakręcił film pozbawiony zaskakujących albo
chociaż zauważalnie do tego dążących momentów. Udało mi się
na przykład przewidzieć zwrot akcji zaserwowany pod koniec
„Marnie”, i to dużo wcześniej, ale widziałam większe starania
ze strony twórców w kierunku ukrycia przed widzami tego faktu. W
„Sznurze” nie przykładano się do tego tak bardzo – starania
owszem były, ale doprawdy słabiutkie. Takie coś wielu
współczesnych widzów wbić w fotele nie może, ale już publikę
końca lat 40-tych XX wieku mogło. Nie wiem jak wtedy było, ale
wcale nie zdziwiłoby mnie, gdyby okazało się, że wówczas
końcówka „Sznura” robiła wrażenie. Na wielu krytykach wiem,
że nie, ale pozostałych widzach? Możliwe.
„Psychoza”,
„Marnie”, „Ptaki”, „Zawrót głowy”, „Rebeka”,
„Szał”, „Okno na podwórze” - według mnie te filmy wyszły
Alfredowi Hitchcockowi lepiej od „Sznura”. Większość z nich
nawet dużo lepiej. Dlatego jeśli ktoś mnie pytałby o zdanie to
radziłabym sięgnąć po „Sznur” dopiero po zapoznaniu się z
tamtymi, wyżej wymienionymi, produkcjami. Nastawiając się na coś
mniej emocjonującego. Ale jak się jest fanem thrillerów i/lub
kryminałów (według mnie omawiany film można klasyfikować i tak,
i tak), zwłaszcza tych starszych, to obejrzeć „Sznur” po prostu
trzeba. Bo choć nie uważam tego za jedno z najlepszych
przedsięwzięć Alfreda Hitchcocka to nie mogę powiedzieć, że
żałuję tego wyboru. Film, moim zdaniem, niezły. Tylko tyle -
akurat po tym reżyserze spodziewam się czegoś więcej. I aż tyle,
bo nie miałam problemów z dotarciem do napisów końcowych, a i
przyjemność też z tego czerpałam. Umiarkowaną, ale to już coś,
prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz