Sandy
Duffy jest nauczycielem akademickim, stałym gościem jednego z
programów telewizyjnych i autorem bestsellerowej książki, która
teraz, po latach, jest szumnie wznawiana. Mężczyzna jest
rozpoznawalną i szanowaną postacią, skrywającą przed światem
wstydliwą tajemnicę. Jest bowiem kleptomanem, człowiekiem
uzależnionym od drobnych kradzieży sklepowych, od silnych emocji,
jakich niezmiennie dostarczają mu te czyny. Pewnego dnia Duffy
zostaje przyłapany na kradzieży w supermarkecie przez ochroniarza
imieniem Robert. Mężczyzna zgadza się nikogo o tym nie informować,
ale w zamian oczekuje przyjaźni Sandy'ego. Robert zatrzymuje
nagrania z monitoringu mogące pogrążyć Duffy'ego, dzięki czemu
zyskuje nam nim władzę. Daje wykładowcy wyraźnie do zrozumienia,
że jeśli nie zastosuje się do jego warunków to ujawni niewygodne
dla niego materiały filmowe.
Urodzony
w Irlandii Północnej Michael Lennox w branży filmowej działa od
wielu lat, ale dotychczas wyreżyserował tylko jeden pełnometrażowy
obraz, thriller „Cień mgły”, pierwszy raz pokazany w 2015 roku
na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto. Lennox zajmuje się
głównie reżyserią krótkometrażówek – jedna z nich, „Boogaloo
and Graham” otrzymała między innymi nominację do Oscara i była
laureatką nagrody BAFTA. Za scenariusz „Cienia mgły” John
Cairns i Michael McCartney byli nominowani do BIFA (Nagrody
Niezależnego Kina Brytyjskiego). Film zyskał uznanie krytyków, ale
nie dotarł do bardzo szerokiego grona odbiorców – przez
ograniczoną dystrybucję.
„Cień
mgły” określa się jako thriller neo-noir, czyli obraz czerpiący
z kina noir, ale wzbogacony o elementy nieobecne w tamtym nurcie, o
aktualniejsze treści. Tym, co najbardziej kojarzyło mi się w
omawianym filmie z noir była rezygnacja z wyraźnego podziału
bohaterów na dobrych i złych. W pełnometrażowym debiucie Michaela
Lennoxa trochę postaci się przewija, ale tylko dwie tak naprawdę
się liczą: nauczyciel akademicki Sandy Duffy i ochroniarz Robert.
Tego pierwszego poznajemy jako człowieka sukcesu – wykształconego
mężczyznę, który wzbogacił się przed laty dzięki
bestsellerowej powieści pod tytułem „Cień mgły”. Jego jedynej
książce, o której znowu jest głośno. Wydawnictwo właśnie
wznowiło tę pozycję, szumnie reklamując to literackie wydarzenie,
z czego Sandy nie jest szczególnie zadowolony. Są chwile, w których
wręcz żałuje, że napisał tę powieść. Być może dlatego, że
przez to stał się osobą publiczną, a więc trudniej mu utrzymywać
w tajemnicy swoje uzależnienie od kradzieży sklepowych... Ale jakoś
mu się to udaje. Dopóki na jego drodze nie pojawia się niejaki
Robert, mężczyzna pracujący w ochronie supermarketu, w którym to
Sandy, nie po raz pierwszy zresztą, dopuszcza się drobnej
kradzieży. Przyłapany na gorącym uczynku wykładowca jest gotowy
na wiele poświęceń, byle jego brudny sekret się nie wydał. Tym,
czego żąda od niego Robert w zamian za milczenie jest jednakże
tylko przyjaźń. Niewielkie to więc poświęcenie ze strony
Sandy'ego, prawda? Tak może się wydawać na początku, ale im dalej
w tę nietypową relację brniemy, tym jaśniejsze staje się dla nas
to, że Duffy stał się istnym więźniem. Wpadł w pułapkę.
Najprawdopodobniej śmiertelnie niebezpieczną. Zaraz, zaraz. To
znaczy, że to on jest ofiarą? Że to Sandy jest tym dobrym, a
Robert godnym najwyższej pogardy widza, wyrachowanym oprawcą? Jak
już wcześniej dałam do zrozumienia to nie jest takie proste. Tak
naprawdę nie sposób polubić albo znienawidzić któregoś z nich.
Można by się spodziewać, że to szantażysta będzie demonizowany
przez twórców, a jego ofiara idealizowana, ale w „Cieniu mgły”
żaden z tych procesów (ani idealizacja, ani demonizacja),
przynajmniej przez większość czasu, nie zachodzi. Sandy to w
gruncie rzeczy skromny człowiek, woda sodowa nie uderzyła mu do
głowy na skutek sukcesu odniesionego na polu literackim. Jest stałym
gościem czy wręcz współprowadzącym programu telewizyjnego, w
którym omawia się różnego rodzaju dziełka i wydarzenia
kulturalne, ale największą przyjemność daje mu praca ze
studentami. Lubi uczyć i cieszy się sympatią swoich uczniów.
Wydaje się więc, że i my, odbiorcy „Cienia mgły”, bez trudu
go polubimy, nawet wziąwszy pod uwagę ciemniejszą stronę jego
życia. Kleptomanię, silne uzależnienie od drobnych kradzieży
sklepowych, o którym wiemy tylko my i Robert, ochroniarz
rozpaczliwie łaknący towarzystwa. W Sandym jest jednak coś
odpychającego – bardziej od kradzieży, których tak często się
dopuszcza. Nie wiem, czy każdy tak go będzie odbierał, ale ja nie
mogłam oprzeć się wrażeniu, że jest on osobą pozbawioną
empatii. Tak bardzo wpatrzoną w siebie, że niezwracającą większej
uwagi na potrzeby ludzi ze swojego otoczenia. Introwertyk w stopniu
znacznym, można by rzec. Robert tymczasem jest człowiekiem
otwartym. Aż za bardzo. Chętnie słucha zwierzeń Sandy'ego, stara
się być dla niego wsparciem, ale jednocześnie nie pozwala mu
zapomnieć o tym, że dysponuje materiałem, który jeśli zostanie
ujawniony, najprawdopodobniej zniszczy mu życie. Robert pragnie
przyjaźni z drugim człowiekiem (jego jedynym przyjacielem jest
prześliczny wąż) jak niczego innego na świecie, jego samotność
wzbudza współczucie, ale sposób, w jaki zabiega o przyjaźń
sprawia, że trudno się dziwić temu, iż nie może znaleźć
życzliwego towarzystwa. Toksyczna relacja tych dwóch panów, bardzo
dobrze wykreowanych przez Conletha Hilla (Sandy) i Stephena Grahama
(Robert) to według mnie najjaśniej błyszczący element „Cienia
mgły”. Najsilniejsza składowa tego dreszczowca, ale nie aż tak
silna, żeby w moich oczach dosłownie niosła cały ten obraz.
Odnoszę
wrażenie, że John Cairns i Michael McCartney nie mieli pomysłu na
rozwój scenariusza „Cienia mgły”, że dysponowali materiałem
na obraz o jakąś połowę krótszy. Film trwa mniej więcej
półtorej godziny, z czego część to rozciąganie w czasie
nudnawych scenek z życia Sandy'ego Duffy'ego w kleszczach namolnego
ochroniarza. Duża część odbiorców tego brytyjskiego thrillera w
pełni doceniła sposób, w jaki Michael Lennox i jego ekipa budowali
napięcie, ale ja miałam z tym problem. Istotnie, były momenty,
które co prawda nie ściskały mi krtani, ale na pewno dostarczały
silniejszych emocji. Problem jednak w tym, że spora część seansu
była za grzeczna. Wyglądało to tak, jakby twórcy bali się pójść
na całość, jakby rozpaczliwie szukali kompromisów, żeby
przypadkiem zbyt mocno widzem nie wstrząsnąć. I nie chodzi mi
tutaj o brak krwawych scen, tego od dreszczowców nie wymagam, ale
już od takiej fabuły miałam pełne prawo oczekiwać sukcesywnie
zagęszczającej się atmosfery zaszczucia, nieustannego pogrążania
się w bagnie, z którego wydaje się nie ma takiego wyjścia, które
mogłoby zadowolić obie strony. Tego rodzaju sytuacje (w filmie i
literaturze) zawsze napawają mnie pewnością, że wszystko to
zmierza do tragedii, że ktoś musi zginąć. Tutaj też nie miałam
wątpliwości, że Sandy i Robert wkroczyli na śmiertelnie
niebezpieczną ścieżkę, że coraz bardziej zbliżają się do
punktu, z którego, tak naprawdę dla żadnego z nich, nie będzie
już odwrotu. Czy tak jest w istocie? Czy „Cień mgły” kończy
się morderstwem Sandy'ego przez Roberta lub odwrotnie? Tego nie
zdradzę, ale chyba nie zaszkodzi jak wyjawię, że końcowa partia
omawianego filmu trzyma w napięciu nieporównanie mocniej od
wszystkich poprzedzających ją scenek. To właściwie jedyna część
„Cienia mgły”, w której nie gnębiło mnie poczucie niedosytu,
najbardziej emocjonalny kawałek tego obrazu, choć UWAGA SPOILER
niezwieńczony dogłębnie wstrząsającym, mocno zaskakującym
uderzeniem. Nawet ujawniona wcześniej rewelacja na temat powieści
opublikowanej pod nazwiskiem Sandy'ego Duffy'ego nie zrobiła na mnie
wrażenia – może dlatego, że coś takiego widziałam całkiem
niedawno w pewnym horrorze/thrillerze (ten link odnosi do niego),
który jednak wyszedł później, więc akurat tą pozycją
scenarzyści „Cienia mgły” z całą pewnością się nie
inspirowali KONIEC SPOILERA. Pełnometrażowy debiut Michaela
Lennoxa nie jest jednak kompletnie pozbawiony niespodzianek, choć
historia ta w ogólnym zarysie jawi się dosyć zwyczajnie. Życiowo
można rzec. Chcę przez to powiedzieć, że twórcy nie kombinują
jak konie pod górę, nie silą się na jakieś zapadające w pamięć
treści, choćby nawet za cenę pogwałcenia logiki. Tego ostatniego
akurat bardzo pilnują – historia ta jest spójna i w sumie bardzo
wiarygodna. Łatwo uwierzyć w to, że coś takiego mogłoby
zaistnieć w rzeczywistości i nawet te nie tak znowu częste
niespodzianki nie wydają się wydumane, nie obniżają realizmu tej
opowieści. Ale i nie wbijają w fotel. Pewnie już za parę dni nie
będę pamiętać nawet fortelu zastosowanego przez jednego z
(anty)bohaterów „Cienia mgły” pewnego dnia na uczelni, który
to uznałam za wręcz genialny w swojej prostocie. Ale pewnie jeszcze
nie raz, nie dwa będę się łapać na tym, że UWAGA SPOILER
myślę o losie biednego węża, że zastanawiam się co się z nim
stało... Głupie, wiem KONIEC SPOILERA.
Według
mnie średniak, ale z uwagi na to, że ten pełnometrażowy debiut
Michaela Lennoxa, ten brytyjski thriller neo-noir wielu jego
odbiorców wielce zadowolił, uważam, że fani gatunku najlepiej
zrobią dając mu szansę. Tak, tak, ja mam spory niedosyt. Mój
apetyt nie został przez tego docenianego twórcę głównie
krótkometrażówek, zaspokojony. Nie mogę powiedzieć, żebym
ogromnie cierpiała oglądając to dziełko, ale i nie przeżyłam
jakiejś niezapomnianej przygody. Ani mnie ten film nie zachwycił,
ani nie wymęczył. Opinie innych odbiorców „Cienia mgły”
napawają mnie jednak pewnością, że film ten znajdzie jeszcze
wielu miłośników, że duża część, jeśli nie większość,
jego przyszłych widzów będzie cieszyć się z tego wyboru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz