Doktor
Lawrence Angelo prowadzi finansowany przez rząd Stanów
Zjednoczonych projekt zwiększania inteligencji szympansów z
wykorzystaniem rzeczywistości wirtualnej. Z czasem postanawia poddać
temu eksperymentowi człowieka, nie informując o tym swoich
przełożonych. Wybiera swojego sąsiada, niedorozwiniętego
ogrodnika Jobe'a Smitha, który poza tym wykonuje drobne prace dla
lokalnego księdza. W krótkim czasie doktor Angelo zwiększa jego
inteligencję, po czym przedstawia wyniki swojemu przełożonemu wraz
z prośbą o udostępnienie mu sprzętu niezbędnego do kontynuowania
projektu. Dostaje zgodę i rozpoczyna kolejny etap prac nad umysłem
Jobe'a. Wyniki przekraczają jego najśmielsze oczekiwania. Smith nie
tylko zyskuje ponadprzeciętną inteligencję, ale i nowe zdolności,
które, ku przerażeniu doktora Angelo, zaczyna wykorzystywać
przeciwko wybranym osobom.
W
1975 roku w magazynie „Cavalier” opublikowano opowiadanie
Stephena Kinga zatytułowane „The Lawnmower Man”, które potem
autor umieścił w swoim zbiorze „Nocna zmiana” (polski tytuł
opowiadania to „Kosiarz trawy”). Prawa do sfilmowania tego tekstu
uzyskała wytwórnia New Line Cinema i faktycznie potem wypuściła
film pod tytułem „The Lawnmower Man”, ale w zasadzie poza
tytułem nie miał on nic wspólnego z tekstem Kinga. Co nie
powstrzymało producentów przed reklamowaniem tego obrazu nazwiskiem
pisarza. King pozwał więc New Line Cinema, domagając się
usunięcia jego personaliów ze wszystkim materiałów dotyczących
tej pozycji i to nie jeden raz, ponieważ pierwszego wyroku sądu
przychylającego się do stanowiska Kinga, wytwórnia nie zechciała
zrealizować. Dopiero groźba poniesienia znacznych strat finansowych
zmusiła New Line Cinema do zastosowania się do wytycznych sądu, co
nie rozciągnęło się na wszystkich dystrybutorów - w Polsce
chociażby reklamuje się go nazwiskiem Kinga.
Zrealizowany
za w przybliżeniu dziesięć milionów dolarów
amerykańsko-brytyjsko-japoński thriller science fiction „Kosiarz
umysłów” w reżyserii Bretta Leonarda, twórcy między innymi
„Kryjówki diabła” opartej na powieści Deana Koontza, powstał
na podstawie scenariusza spisanego przez niego wespół z Gimelem
Everettem. Z opowiadania Stephena Kinga zaczerpnięto jedynie
kosiarkę – jedynie, bo potraktowano to tylko jako dodatek do ich
koncepcji, urozmaicający ich wizję, ale niewprowadzający nawet
ułamka charakteru „Kosiarza trawy”. Film odniósł umiarkowany
sukces finansowy, doczekał się jednego filmowego sequela i paru
gier komputerowych oraz zyskał grupkę wiernych fanów, aczkolwiek
trudno znaleźć wśród nich tak zwanych znawców kina, tj.
krytyków. Zdecydowana większość z nich nie zostawiła na tym
filmie suchej nitki. Dla widza, że tak to ujmę, wychowanego na
XXI-wiecznej kinematografii, „Kosiarz umysłów” może być,
delikatnie mówiąc, trudny do strawienia. Przez efekty komputerowe.
Kiczowate animacje wizualizujące rzeczywistość wirtualną, którą
to w „Kosiarzu umysłów” przedstawiono jako poważne zagrożenie
dla ludzkości. Chociaż tak na dobrą sprawę już w pierwszej
połowie lat 90-tych XX wieku, kiedy to ukazał się ten film,
wykorzystane w nim CGI mogły trącić myszką. Wtedy dysponowano już
bardziej zaawansowaną techniką, czego dowodem choćby „Terminator
2: Dzień sądu” Jamesa Camerona. Brett Leonard dysponował jednak
dużo mniejszym budżetem – z mniej więcej dziesięciu milionów
dolarów, które wydał na tę produkcję ponoć zaledwie pięćset
tysięcy przeznaczył na efekty komputerowe. O tak, tandeta to aż
się z tego wylewa, ale czy mi to przeszkadza? Powiem tak: nie wiem
jak to się stało, że dopiero teraz natknęłam się na tę
pozycję. Do takiego kiczu mam ogromny sentyment, takie science
fiction cenię sobie nieporównanie bardziej od współczesnych
blockbusterów (pomijając nowe „Gwiezdne wojny”), plasując się
tym w zdecydowanej mniejszości. Według mnie „Kosiarz umysłów”
nie ma absolutnie żadnych szans na zyskanie nowego życia, na
zdobycie sympatii dużej części młodszego pokolenia, a wręcz nie
wydaje mi się, żeby wielu z nich zechciało choćby dać mu szansę,
tj. obejrzeć ten tworek Bretta Leonarda. Co innego osoby wychowane
na niskobudżetowym kinie science fiction lat 80-tych XX wieku. Bo z
tą dekadą „Kosiarz umysłów” kojarzył mi się najbardziej i
chociaż jego budżet nie był znowu taki mały, to jakoś tego nie
odczuwałam. Przez cały czas czułam się jakbym oglądała obraz
nakręcony za góra dwa miliony dolarów, głównie przez te tchnące
taniością efekty komputerowe, co każe mi dawać wiarę informacji
znalezionej w Sieci, mówiącej, że przeznaczono na nie jedynie pół
miliona dolarów. Brett Leonard i Gimel Everett wymyślili dosyć
standardową opowieść – to znaczy taką, w której nie brakuje
znanych każdemu miłośnikowi kina motywów, która uparcie podąża
utartym torem, chociaż sam wybór zagrożenia przynajmniej na
początku ostatniej dekady XX wieku mógł być odbierany jako pewien
powiew świeżości (przynajmniej, bo jak się zna „Matrixa”...
choć akurat ten film w ogóle do mnie nie przemawia). Rzeczywistość
wirtualna (ang. virtual reality), czyli multimedialne kreowanie
komputerowej rzeczywistości, symulatory komputerowe, które
pozwalają ludziom czuć się tak, jakby faktycznie przebywali w
sztucznych światach to nader atrakcyjny temat dla twórców
technothrillerów, bo nie trzeba się jakoś szczególnie wysilać,
żeby przedstawić to w formie zagrożenia dla ludzkości i bez
wątpienia jest to temat, który szybko się nie zdezaktualizuje.
Nawet teraz, pod koniec drugiej dekady XXI wieku, VR może budzić
złe przeczucia, chociaż jest to już na tyle powszechna rozrywka,
że raczej trudno o to, by budziła niepokój porównywalny do tego
sprzed kilkudziesięciu lat.
Jobe
Smith (dobra kreacja Jeffa Faheya) jest poczciwym, lekko upośledzonym
umysłowo młodym mężczyzną, który przez swoją niepełnosprawność
toczy dosyć niewdzięczny żywot. A raczej nie tyle przez swoją
niepełnosprawność, ile przez ludzi uważających, że mają
wszelkie prawo go wykorzystywać i pastwić się nad nim. Brett
Leonard i Gimel Everett poświęcili takim haniebnym zachowaniom
społecznym dosyć sporo miejsca i dobrze, bo postawienie Jobe'a w
pozycji ofiary miało niemały udział w budowaniu silnej więzi
pomiędzy mną i tym (anty)bohaterem. A nie było to bez znaczenia w
dalszych partiach filmu – właściwie to fakt, iż nie potrafiłam
znienawidzić Jobe'a nawet wówczas, gdy było już jasne, że
stanowi on spore zagrożenie dla ludzkości, że mimo wszystko nie
pragnęłam jego śmierci (ale i nie trzymałam kciuków za
powodzenie jego głównego planu) sprawiło, że „Kosiarz umysłów”
jeszcze zyskał w moich oczach. Motyw samotnego mściciela jest nader
często wykorzystywany w kinematografii i zazwyczaj przedstawiany
tak, że ciężko nie postawić się po jego stronie. I tak też było
tutaj. Nie umiałam współczuć jego ofiarom, bo i nie sądzę, żeby
na tym twórcom zależało – jak w rape and revenge bardziej
chodziło o danie mi poczucia, że oto sprawiedliwości staje się
zadość, że ludzie ci całkowicie zasłużyli sobie na tragiczny
los, który właśnie ich spotyka. Ale to nie koniec. Plan Jobe'a
bynajmniej nie ogranicza się do pomszczenia krzywd swoich i swojego
małego przyjaciela (chłopca z sąsiedztwa). Nie jest to nawet
główny punkt tego planu. To na czym zależy mu przede wszystkim
budzi już zgoła inne odczucia odbiorcy. Na pewno nie każe mu z
nadzieją wypatrywać owocnego wyniku tego dążenia jeszcze niedawno
niedorozwiniętego, a teraz wręcz genialnego osobnika. Drugą
pierwszoplanową postacią jest naukowiec Lawrence Angelo tak sobie
kreowany przez Pierce'a Brosnana, który chociaż zdeklarowany
pacyfista, przyjmuje formę klasycznego burzyciela, szalonego
naukowca, który to na trwałe (i dużo wcześniej) wpisał się w
gatunek science fiction. Tak patrzyłam na niego przez jakiś czas.
To znaczy Angelo nie był dla mnie szalony w sensie chory
psychicznie, nawet nie wyglądało mi to tak, jakby działał z
premedytacją, jakby jego zamiarem było czynienie zła, niemniej nie
miałam wątpliwości, że niechcący przeszarżował, że jego
wygórowane ambicje wepchnęły całą ludzkość na drogę ku
zatraceniu. Tak wiem, głupio to brzmi zważywszy na fakt, że nasz
gatunek już dawno sam ochoczo wkroczył na tę ścieżkę i nie
wygląda na to, żeby szczególnie nam zależało na zejściu z niej
(nam jako gatunkowi, nie poszczególnym jednostkom). Ale zostawmy
wojny i niszczenie Natury, bo „Kosiarz umysłów” nie na tym się
skupia. Brettowi Leonardowi i Gimelowi Everettowi chodziło o inne
zagrożenie, które sami na siebie sprowadzamy. Chociaż oczywiście
dokonania doktora Lawrence'a Angelo wykraczają daleko poza to, co
jest nam już teraz znane. Tak daleko, że ciężko uwierzyć, że
cała ta wizja mogłaby w przyszłości się ziścić. Zdolności
psychokinetyczne? Jakoś w to wątpię. (Swoją drogą mogło to być
nawiązanie do „Carrie” i „Podpalaczki” Stephena Kinga.
Ponadto w Sieci można znaleźć informację, że doktor Angelo
pracuje dla Sklepiku znanego z tej drugiej z wymienionych powieści).
Ale już zwiększanie inteligencji z wykorzystaniem VR takie znowu
nieprawdopodobne mi się nie wydawało. Nie wspominając już o
zatracaniu się w rzeczywistości wirtualnej – to już się
dokonuje, choć oczywiście nie w dokładnie takiej postaci, jaką
zobaczymy w „Kosiarzu umysłów”. Niemniej w kategoriach science
fiction wizja Bretta Leonarda i Gimela Everetta całkiem dobrze się
sprawdza, a i klimat jest stosownie mroczny. Owszem, pod koniec
trochę ich poniosło UWAGA SPOILER Wdzieranie się
rzeczywistości wirtualnej do realnego świata, obrazy wygenerowane
komputerowo odmalowywane w realu, a wręcz ingerujące w tę
prawdziwą rzeczywistość, niezbyt mi do tego pasowały. Bardziej
przekonująco i spójnie byłoby bez tego. Postawienie na samo
całkowite pogrążanie się Jobe'a w wirtualnym świecie, dobrowolne
stanie się przez niego częścią tej sztucznej rzeczywistości. Ale
to tyko moje zdanie KONIEC SPOILERA.
Oto
kawałek kiczowatego kina science fiction, którego moim zdaniem nie
wypada przegapić żadnemu miłośnikowi niskobudżetowych członków
tego gatunku z ostatnich dekad XX wieku. Zwłaszcza z lat 80-tych, bo
choć „Kosiarz umysłu” swoją premierę miał na początku
kolejnego dziesięciolecia to jego specyfika najbardziej przypomina
tą, w którą często celowano w poprzedniej dekadzie. Tak, dla tych
osób te tandetne efekty komputerowe nie będą żadną przeszkodą,
a wręcz istnieje niemałe prawdopodobieństwo, że przynajmniej
większość z nich będzie istną ucztą dla ich oczu, co choć
niewielu tak uważa, taniość może się podobać. A „Kosiarz
umysłów” praktycznie tą taniością emanuje. Dla mnie dobrze,
dla innych nie. I jestem przekonana, że tych „innych” tzn.
niepodatny grunt dla „Kosiarza umysłów” obecnie jest
nieporównanie większy. I wątpię, żeby miało to kiedykolwiek
ulec zmianie. Na początku lat 90-tych może niekoniecznie, ale teraz
to niszowy thriller science fiction, a owa nisza pewnie z biegiem lat
będzie się jeszcze kurczyć, bo takie „potworki”, niestety,
nieubłaganie odchodzą w zapomnienie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz