piątek, 14 grudnia 2018

Ray Bradbury „Kroniki marsjańskie. Człowiek Ilustrowany. Złociste jabłka słońca”

Któż nie zna, choćby ze słyszenia, „451° Fahrenheita” i „Jakiś potwór tu nadchodzi” autorstwa nieżyjącego już Amerykanina Raya Bradbury'ego, jednego z najpopularniejszych twórców fantastyki? A kto nie słyszał o jego „Kronikach marsjańskich”? Nie trzeba interesować się literaturą science fiction i horrorem, żeby wciąż natykać się na te tytułu w różnego rodzaju analizach mniej czy bardziej znanych dzieł, bo Bradbury inspirował (i nadal inspiruje) niezliczonych artystów. Publikacja zbiorcza wydawnictwa MAG, przełożona na język polski przez Pawła Ziemkiewicza i moją ulubioną tłumaczkę Paulinę Braiter, to prawdziwa gratka nie tylko dla zagorzałych miłośników twórczości tego pisarza (Bradbury był również scenarzystą), ale także, albo przede wszystkim, dla osób, którzy dotychczas nie mieli okazji przeczytać żadnego z jego utworów. Wydanie to, według mnie, idealnie nadaje się na początek, jestem o tym przekonana, dłuższej przygody z Rayem Bradburym w roli przewodnika. Przewodnika po światach stworzonych przez niego dziesiątki lat temu, a zdecydowanie bardziej przypominających naszą współczesność niźli okres, w jakim one powstawały. Bradbury nazywany jest wizjonerem, prorokiem, wiele jego utworów określa się mianem ponadczasowych i chyba nikt, kto zapozna się z tekstami zamieszczonymi w tym jakże atrakcyjnym zbiorze wydawnictwa MAG, nie będzie miał co do tego wątpliwości. W formie książkowej pierwotnie opublikowane kolejno w 1950, 1951 i 1953 roku, „Kroniki marsjańskie”, „Człowiek Ilustrowany” i „Złociste jabłka słońca [i inne opowiadania]” oferują niepokojąco znajome historie – kawałki z życia wzięte. Z naszego życia, czyli z przyszłości, w którą to Bradbury jakimś cudem zajrzał...

Kroniki marsjańskie” to zbiór krótkich historii najpierw, pod koniec lat 40-tych XX wieku, publikowanych w magazynach science fiction, a potem zebranych przez Raya Bradbury'ego w jednym tomie. Nie na chybił trafił. Forma tego utworu, jak zresztą sam jego autor powiadał, przypomina zarazem zbiór opowiadań i powieść. „Kroniki marsjańskie” są i tym i tym, choć nie powiedziałabym, że w takim samym stopniu. Bardziej skłaniam się w stronę powieści. W przeciwieństwie do standardowych zbiorów opowiadań tychże tekstów nie można czytać bez zachowania chronologii. Nie można ustalić sobie dowolnej kolejności, chyba że chce się znacznie utrudnić sobie ową wędrówkę po Marsie i w mniejszym stopniu po Ziemi. Akcja „Kronik marsjańskich” rozpoczyna się w 1999 roku, czyli w czasach nam minionych, ale dla piszącego te słowa Bradbury'ego była to przyszłość, której tak na marginesie dożył, mógł więc sam sprawdzić w jakim stopniu, i czy w ogóle, jego wizja się ziściła. Utwór kończy się w roku 2026, a więc również z naszej perspektywy w przyszłości. Niezbyt nam odległej, ale dosyć dalekiej dla opisującego to Amerykanina. To wyjątkowe dziełko rozpoczyna historia o mieszkającej na Marsie kobiecie, która ma niezwykle realistyczne sny o przybyszach z innej planety. Kolejne teksty zdradzają, że faktycznie na Ziemi rozpoczęto program kosmiczny, którego celem jest kolonizacja Marsa. Pierwsze wyprawy na Czerwoną Planetę kończą się fiaskiem. To jest rakiety docierają na miejsce, ich załoga spędza trochę czasu na tym obcym terytorium, poznaje jego mieszkańców, ale Ziemia z czasem traci z nimi kontakt. Czytelnicy natomiast doskonale wiedzą, co się z nimi stało. Wiedzą jaki straszny los ich spotkał, ale mimo to nie potrafią patrzeć na Marsjan, jak na rasowe czarne charaktery. W twórczości Raya Bradbury'ego najbardziej nie ujmuje mnie jego zdolność przewidywania przyszłości, chociaż oczywiście uznaję to za ogromną zaletę jego pisarstwa, tylko jego spojrzenie na gatunek ludzki. Analiza, której go poddaje, dla mnie jest największą wartością jego prozy. Przede wszystkim to kradnie mi serce, to najbardziej przyczynia się do tego, że uznaję owego pisarza za człowieka niezmiernie przenikliwego i boleśnie wręcz szczerego. A to właśnie nagą, nieupiększoną, okrutną prawdą najłatwiej do mnie trafić, a Ray Bradbury różowych okularów swoim czytelnikom nie zamierzał zakładać. Raczej wyglądało mi to tak, jakby za punkt honoru postawił sobie zerwanie tego przeklętego przedmiotu z twarzy każdego, kto z dumą go nosił. W „Kronikach marsjańskich” Bradbury przyrównuje ludzkość do szarańczy. Daje do zrozumienia, że jesteśmy jak zaraza, która zabija wszystko na swojej drodze, która uparcie niszczy Ziemię, ale to bynajmniej jej nie wystarcza. Marzy o tym, aby posiąść też inne planety – Ziemia ledwo dyszy? Żaden problem. Dysponujemy bowiem techniką, która pozwala nam przeprowadzić się na inną planetę, gdzie niezwłocznie rozpoczniemy to, co wychodzi nam najlepiej, czyli zmasowaną destrukcję. „Kroniki marsjańskie” to ponury, ale i jakże prawdziwy, obraz nas samych – lustro, w którym przeglądać się zechcą tylko ci, którzy nie wychodzą z założenia, że człowiek jest najwspanialszą istotą we wszechświecie. Bradbury nie generalizuje, nie próbuje nas przekonać, że absolutnie wszyscy ludzie to szarańcza, pasożyty, zaraza, że każdy z nas znajduje przyjemność w niszczeniu wszystkiego, co tylko się da. Nie, w „Kranikach marsjańskich” pojawiają się jednostki pozbawione tego haniebnego zapędu, ludzie niereagujący agresją na wszelką obcość, osobnicy wolący sadzić drzewa niż konstruować bomby atomowe; pragnący spokojnie, nikomu nie wadząc żyć w jakimś zacisznym zakątku wszechświata zamiast brać udział w którejś z niezliczonych wojen toczonych na Ziemi w imię... Tak naprawdę to nie wiadomo czego, bo po co komu powód do przelania krwi swych bliźnich? Sęk w tym, że tacy ludzie tworzą absolutną mniejszość, a jak trzeźwo zauważa autor „Kronik marsjańskich” światem rządzi większość. A to oznacza tylko jedno: że jesteśmy skazani na zagładę.

- Szukałem ziemskiej logiki, rozsądku, uczciwych rządów, pokoju i odpowiedzialności.
- I wszystko to zostało na Ziemi?
- Już nie. Nie znalazłem niczego. Może to już nigdy nie powróci. Może oszukiwaliśmy się, sądząc, że kiedykolwiek istniało.”

Człowiek Ilustrowany” to już tradycyjny zbiór opowiadań ujętych w klamrę w postaci tajemniczego człowieka, którego ciało zdobią ruchome tatuaże – obrazki składające się na osiemnaście niepowiązanych ze sobą opowieści (nie licząc tejże klamry), dające nam bardzo szerokie spektrum wyjątkowej wyobraźni Raya Bradbury'ego. Science fiction, fantasy, thriller, horror, dramat – w każdym z tych gatunków autor owego zbiorku odnajduje się wprost znakomicie, prawie każdy z tych tekstów jest dowodem na to, że Bradbury był diablo pomysłowym artystą, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa miewał prorocze wizje i był w tym lepszy od Nostradamusa. Żartuję, ale... Nie wierzę w coś takiego, ale czytając „Człowieka Ilustrowanego” (i dwie pozostałe składowe tej publikacji wydawnictwa MAG) zapominałam o tym. To znaczy łapałam się na tym, że biorę Bradbury'ego za kogoś, kto wejrzał w swoją przyszłość, a naszą teraźniejszość. Jednakże analizując to na chłodno doszłam do wniosku, że był jedną z tych osób, która po prostu potrafiła wyciągać trafne wnioski ze swoich obserwacji – rzeczywistości w jakiej żył, mentalności ludzkości, wydarzeń, ówczesnych dokonań naukowych, technologicznych etc. Opowiadania tworzące zbiorek pod tytułem „Człowiek Ilustrowany”, tak jak „Kroniki marsjańskie” bynajmniej nie napawają nas wiarą w ludzkość. Pozostawiają nas raczej z przeświadczeniem, że nie czeka nas świetlana przyszłości, bo z jakiegoś niezrozumiałego powodu, od dawien dawna zmierzamy w przeciwnym kierunku. My, jako gatunek, nie poszczególne jednostki. Ray Bradbury najczęściej wieszczy nam śmierć w wojnie atomowej, co dowodzi, że tego autora nie ominął bodaj największy lęk ówczesnego amerykańskiego społeczeństwa (i w sumie nie tylko amerykańskiego, czemu trudno się dziwić wziąwszy pod uwagę wtedy jeszcze bardzo żywą pamięć o atakach atomowych na Hiroszimę i Nagasaki). Oczywiście, ten strach nie zniknął. W XXI wieku nadal uznaje się wojnę atomową za realne zagrożenie, ale z całą pewnością nie jest ona już poczytywana za największe niebezpieczeństwo dla planety Ziemia. Większy jest choćby niekontrolowany rozwój techniki, powstawanie coraz to groźniejszych dla nas gadżetów, zwłaszcza w takim sensie, że robiących z nas dobrowolnych niewolników, ale również takim, że w pewnym momencie owe twory mogą wystąpić przeciwko swoim stwórcom. O tym zagrożeniu Bradbury również mówi w „Człowieku Ilustrowanym”, tj. niektóre z zamieszczonych w tym zbiorze opowiadań poruszają tę problematykę i przyznam się, że wiele z tych wizji odbierałam niczym silne ciosy w twarz. Inteligentne sprzęty w domach, tj. skomputeryzowane domostwa, czy jakże powszechne w literaturze science fiction roboty to coś, czego dzisiejszy czytelnik raczej nie odbierze w takich kategoriach, w jakich ujmował to Bradbury – najprawdopodobniej prędzej potraktuje to jako powieść obyczajową niźli science fiction, bo te motywy tak na dobrą sprawę stały się już faktem albo już za chwilkę się staną. W zbiorku tym znajdziemy też tekst nasuwający skojarzenia z późniejszą powieścią Raya Bradbury'ego pt „ 451° Fahrenheita”. Zresztą w „Kronika marsjańskich” też jest coś o paleniu książek. Ten amerykański pisarz uczyni autentyczne postaci, legendarnych twórców literatury fantastycznej (z horrorem włącznie), bohaterami swojego opowiadania. Z ogromną wściekłością, z rozczulającą bezsilnością będzie rozliczał się z cenzurą, rozprawiał się z samozwańczymi strażnikami moralności, z osobami przekonanymi, że science fiction, fantasy, horror, baśń, że wszystkie te poruszające wyobraźnię opowieści tak naprawdę szkodzą umysłom, bo utrudniają racjonalne myślenie. Bradbury dla ludzi, którzy tak myślą i ze wszech miar starają się odrzeć nas z fantazji nie ma żadnej litości. Wyglądało mi to tak, jakby poczytywał cenzorów za istne szkodniki, które jak najszybciej powinno się wytępić. I powiem szczerze, że poczułam się jakby odnalazła bratnią duszę (co warto zaznaczyć, Bradbury'emu w żadnym wypadku nie chodziło o ludzi czuwających nad bezpieczeństwem żywych stworzeń biorących udział w procesie tworzenia jakiegoś dzieła, innymi słowy nie krytykował tych osób, które chronią życie ludzkie i zwierzęce, bo i wątpię, żeby uważał on, że również też granicę w sztuce winno się przekraczać).

Złociste jabłka słońca [i inne opowiadania]” (taka pisownia, bo na okładce widnieje tylko jeden człon tego tytułu, całość natomiast mamy wewnątrz omawianego wydania) tak jak „Człowiek Ilustrowany” jest zbiorem opowiadań, ale w przeciwieństwie do niego nie posiada klamry. Mamy tutaj osiemnaście tekstów, które to również nie wiążą się ze sobą w taki sposób, jak to miało miejsce w „Kronikach marsjańskich”. Tutaj, co zauważyło wielu odbiorców twórczości nieodżałowanego Raya Bradbury'ego, pisarz ów był bardziej poetycki niż zazwyczaj. To nie znaczy, że język jakim zwykle operował poetycki nie był (a przynajmniej tak wnoszę z paru recenzji anglojęzycznych wydań, bo ja mogę opierać się tylko na polskojęzycznych wersjach, a to przecież nie musi dokładnie odzwierciedlać stanu faktycznego - styl tłumaczy też trzeba brać pod uwagę), ale teksty zamieszczone w tym zbiorku zdecydowanie silniej emanują czymś na kształt lirycznej energii, czymś, że tak to ujmę, bardziej uduchowionym. Chcę przez to powiedzieć, że Bradbury koncentruje się na duchowej stronie życie w sposób przywodzący na myśl poezję, ale formalnie te krótkie opowieści pozostają epiką (abstrahując, rzecz jasna, od gdzieniegdzie widniejących wierszy). „Złociste jabłka słońca [i inne opowiadania]” nie wydawały mi się aż tak ponure, tak skrajnie pesymistyczne, nie przygniatały mnie porównywalnym poczuciem beznadziei, jak poprzednie utwory. Niektóre wręcz podnosiły na duchu, napawały (wiem, że złudną) wiarą w lepsze jutro, ale zdecydowana większość tych opowiadań i tak optymistyczna nie była. Gorzki posmaczek dominował. Bradbury nie zawiódł moich oczekiwań w kwestii analizy gatunku, do którego niestety przynależę i nie raz, nie dwa wykazał się typową dla siebie zadziwiającą zdolnością przewidywania przyszłości. Ludzie tak uzależnieni od przenośnych telefonów, że praktycznie niewyobrażający już sobie rozmów z współpasażerami komunikacji miejskiej, wpadający w panikę jeśli uniemożliwi im się, ten niemalże ciągły, kontakt na odległość. Brzmi znajomo? Nie? To podczas najbliższej podróży autobusem czy pociągiem rozejrzyjcie się. Przyjrzyjcie się innym pasażerom, a potem wróćcie i powiedziecie, że Bradbury się pomylił, że nie opisał okropnego zjawiska, które rozgrywa się na naszych oczach. I tak jak w jego opowiadaniu prostą drogą zmierza to do punktu, w którym to ludzi niedotkniętych tą niszczącą obsesją będzie się uznawało za chorych psychicznie (z własnego doświadczenia wiem, że są już tacy, którzy osoby nieposiadające konta na pewnym portalu społecznościowych uważają za, delikatnie mówiąc, dziwne). Bradbury skonstruował zarówno takie opowieści, które powinny wzruszyć nawet najtwardsze serca, nad którymi trudno nie uronić paru łez, jak i takie które mogą mocno zaniepokoić niejednego odbiorcę, z długoletnimi miłośnikami literatury grozy włącznie. Znajdziemy tutaj historie o samotności, rasizmie, dziwacznych obsesjach, o bezgranicznej ludzkiej głupocie, o Marsie oczywiście i destrukcyjnej/autodestrukcyjnej naturze rzekomo najinteligentniejszych stworzeń zaludniających Ziemię, o żywocie nielegalnych imigrantów, o podróżach astralnych i jakżeby inaczej końcu świata, na którym to wydaje się, że bardzo nam zależy (a przynajmniej tak wynika z poczynań ludzkości). W większości opowiadania te nie są tak agresywne jak te zamieszczone w „Człowieku Ilustrowanym”, nie cechują się porównywalnym stopniem beznadziei, którą sami sobie zgotowaliśmy, ale to bez wątpienia się czuje. Piękne słowa opisują tutaj rzeczy szpetne, Ray Bradbury w ten silnie przemawiający do podświadomości, niemal poetycki sposób, przedstawia okrutną prawdę o nas samych, o świecie, w którym żyjemy, i o drodze, którą od lat podążamy. I jakimś cudem tylko niemająca siły przebicia mniejszość zdążyła się zorientować dokąd tak naprawdę nas ta ścieżka prowadzi. Na pewno nie tam, gdzie chciałoby dojść zdrowe na umyśle stworzenie...

Trzy w jednym: „Kroniki marsjańskie”, „Człowiek Ilustrowany” oraz „Złociste jabłka słońca [i inne opowiadania]”. W twardej oprawie, w doskonałym tłumaczeniu i przystępnej cenie. Kultowe utwory jednego z najwybitniejszych twórców literatury fantastycznej, Raya Bradbury'ego. Wciągające, barwne, wizjonerskie, ponadczasowe, zróżnicowane tematycznie i wprost oszałamiające mrocznym, pesymistycznym, upiornym klimatem nie tak do końca przyszłości. A w każdym razie nie do końca naszej, bo autor ten nie bez powodu przez wielu nazywany jest istnym prorokiem... I co tu jeszcze dodać? Zarekomendować tę powieść każdemu czytelnikowi, bez względu na jego literackie preferencje? Taką zachętę znajdziecie na tylnej okładce tego wydania „Kronik marsjańskich”, „Człowieka Ilustrowanego” oraz „Złocistych jabłek słońca [i innych opowiadań]” i nie ma w tym oczywiście żadnego przekłamania, ale czy uważam, że w tym przypadku gorące rekomendacje są niezbędne? Raczej nie. Wydaje mi się, że nazwisko Raya Bradbury'ego jest największą reklamą. Mogę się założyć, że samo ono zachęci do sięgnięcia po tę pozycję osoby niezaznajomione z jego twórczością, a i takie, które zdążyły już poznać zebrane w tym tomie utwory (wszystkie bądź część), z poprzednich czy to zagranicznych, czy polskich wydań („Złociste jabłka słońca [i inne opowiadania]” w ten oto sposób debiutują na naszym rynku), bo śmiem podejrzewać, że co najmniej większość z nich nie może się już doczekać ponownego spotkania z tymi znakomitymi opowieściami zebranymi w niniejszym jakże atrakcyjnym tomie.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz