Któż
nie zna, choćby ze słyszenia, „451° Fahrenheita” i „Jakiś potwór tu nadchodzi” autorstwa nieżyjącego już Amerykanina Raya
Bradbury'ego, jednego z najpopularniejszych twórców fantastyki? A
kto nie słyszał o jego „Kronikach marsjańskich”? Nie trzeba
interesować się literaturą science fiction i horrorem, żeby wciąż
natykać się na te tytułu w różnego rodzaju analizach mniej czy
bardziej znanych dzieł, bo Bradbury inspirował (i nadal inspiruje)
niezliczonych artystów. Publikacja zbiorcza wydawnictwa MAG,
przełożona na język polski przez Pawła Ziemkiewicza i moją
ulubioną tłumaczkę Paulinę Braiter, to prawdziwa gratka nie tylko
dla zagorzałych miłośników twórczości tego pisarza (Bradbury
był również scenarzystą), ale także, albo przede wszystkim, dla
osób, którzy dotychczas nie mieli okazji przeczytać żadnego z
jego utworów. Wydanie to, według mnie, idealnie nadaje się na
początek, jestem o tym przekonana, dłuższej przygody z Rayem
Bradburym w roli przewodnika. Przewodnika po światach stworzonych
przez niego dziesiątki lat temu, a zdecydowanie bardziej
przypominających naszą współczesność niźli okres, w jakim one
powstawały. Bradbury nazywany jest wizjonerem, prorokiem, wiele jego
utworów określa się mianem ponadczasowych i chyba nikt, kto
zapozna się z tekstami zamieszczonymi w tym jakże atrakcyjnym
zbiorze wydawnictwa MAG, nie będzie miał co do tego wątpliwości. W formie książkowej pierwotnie opublikowane kolejno w 1950, 1951 i 1953 roku, „Kroniki
marsjańskie”, „Człowiek Ilustrowany” i „Złociste jabłka
słońca [i inne opowiadania]” oferują niepokojąco znajome
historie – kawałki z życia wzięte. Z naszego życia, czyli z
przyszłości, w którą to Bradbury jakimś cudem zajrzał...
„Kroniki
marsjańskie” to zbiór krótkich historii najpierw, pod
koniec lat 40-tych XX wieku, publikowanych w magazynach science
fiction, a potem zebranych przez Raya Bradbury'ego w jednym tomie.
Nie na chybił trafił. Forma tego utworu, jak zresztą sam jego
autor powiadał, przypomina zarazem zbiór opowiadań i powieść.
„Kroniki marsjańskie” są i tym i tym, choć nie powiedziałabym,
że w takim samym stopniu. Bardziej skłaniam się w stronę
powieści. W przeciwieństwie do standardowych zbiorów opowiadań
tychże tekstów nie można czytać bez zachowania chronologii. Nie
można ustalić sobie dowolnej kolejności, chyba że chce się
znacznie utrudnić sobie ową wędrówkę po Marsie i w mniejszym
stopniu po Ziemi. Akcja „Kronik marsjańskich” rozpoczyna się w
1999 roku, czyli w czasach nam minionych, ale dla piszącego te słowa
Bradbury'ego była to przyszłość, której tak na marginesie dożył,
mógł więc sam sprawdzić w jakim stopniu, i czy w ogóle, jego
wizja się ziściła. Utwór kończy się w roku 2026, a więc
również z naszej perspektywy w przyszłości. Niezbyt nam odległej,
ale dosyć dalekiej dla opisującego to Amerykanina. To wyjątkowe
dziełko rozpoczyna historia o mieszkającej na Marsie kobiecie,
która ma niezwykle realistyczne sny o przybyszach z innej planety.
Kolejne teksty zdradzają, że faktycznie na Ziemi rozpoczęto
program kosmiczny, którego celem jest kolonizacja Marsa. Pierwsze
wyprawy na Czerwoną Planetę kończą się fiaskiem. To jest rakiety
docierają na miejsce, ich załoga spędza trochę czasu na tym obcym
terytorium, poznaje jego mieszkańców, ale Ziemia z czasem traci z
nimi kontakt. Czytelnicy natomiast doskonale wiedzą, co się z nimi
stało. Wiedzą jaki straszny los ich spotkał, ale mimo to nie
potrafią patrzeć na Marsjan, jak na rasowe czarne charaktery. W
twórczości Raya Bradbury'ego najbardziej nie ujmuje mnie jego
zdolność przewidywania przyszłości, chociaż oczywiście uznaję
to za ogromną zaletę jego pisarstwa, tylko jego spojrzenie na
gatunek ludzki. Analiza, której go poddaje, dla mnie jest największą
wartością jego prozy. Przede wszystkim to kradnie mi serce, to
najbardziej przyczynia się do tego, że uznaję owego pisarza za
człowieka niezmiernie przenikliwego i boleśnie wręcz szczerego. A
to właśnie nagą, nieupiększoną, okrutną prawdą najłatwiej do
mnie trafić, a Ray Bradbury różowych okularów swoim czytelnikom
nie zamierzał zakładać. Raczej wyglądało mi to tak, jakby za
punkt honoru postawił sobie zerwanie tego przeklętego przedmiotu z
twarzy każdego, kto z dumą go nosił. W „Kronikach marsjańskich”
Bradbury przyrównuje ludzkość do szarańczy. Daje do zrozumienia,
że jesteśmy jak zaraza, która zabija wszystko na swojej drodze,
która uparcie niszczy Ziemię, ale to bynajmniej jej nie wystarcza.
Marzy o tym, aby posiąść też inne planety – Ziemia ledwo dyszy?
Żaden problem. Dysponujemy bowiem techniką, która pozwala nam
przeprowadzić się na inną planetę, gdzie niezwłocznie
rozpoczniemy to, co wychodzi nam najlepiej, czyli zmasowaną
destrukcję. „Kroniki marsjańskie” to ponury, ale i jakże
prawdziwy, obraz nas samych – lustro, w którym przeglądać się
zechcą tylko ci, którzy nie wychodzą z założenia, że człowiek
jest najwspanialszą istotą we wszechświecie. Bradbury nie
generalizuje, nie próbuje nas przekonać, że absolutnie wszyscy
ludzie to szarańcza, pasożyty, zaraza, że każdy z nas znajduje
przyjemność w niszczeniu wszystkiego, co tylko się da. Nie, w
„Kranikach marsjańskich” pojawiają się jednostki pozbawione
tego haniebnego zapędu, ludzie niereagujący agresją na wszelką
obcość, osobnicy wolący sadzić drzewa niż konstruować bomby
atomowe; pragnący spokojnie, nikomu nie wadząc żyć w jakimś
zacisznym zakątku wszechświata zamiast brać udział w którejś z
niezliczonych wojen toczonych na Ziemi w imię... Tak naprawdę to
nie wiadomo czego, bo po co komu powód do przelania krwi swych
bliźnich? Sęk w tym, że tacy ludzie tworzą absolutną mniejszość,
a jak trzeźwo zauważa autor „Kronik marsjańskich” światem
rządzi większość. A to oznacza tylko jedno: że jesteśmy
skazani na zagładę.
„-
Szukałem ziemskiej logiki, rozsądku, uczciwych rządów, pokoju i
odpowiedzialności.
-
I wszystko to zostało na Ziemi?
-
Już nie. Nie znalazłem niczego. Może to już nigdy nie powróci.
Może oszukiwaliśmy się, sądząc, że kiedykolwiek istniało.”
„Człowiek
Ilustrowany” to już tradycyjny zbiór opowiadań ujętych
w klamrę w postaci tajemniczego człowieka, którego ciało zdobią
ruchome tatuaże – obrazki składające się na osiemnaście
niepowiązanych ze sobą opowieści (nie licząc tejże klamry),
dające nam bardzo szerokie spektrum wyjątkowej wyobraźni Raya
Bradbury'ego. Science fiction, fantasy, thriller, horror, dramat –
w każdym z tych gatunków autor owego zbiorku odnajduje się wprost
znakomicie, prawie każdy z tych tekstów jest dowodem na to, że
Bradbury był diablo pomysłowym artystą, który wedle wszelkiego
prawdopodobieństwa miewał prorocze wizje i był w tym lepszy od
Nostradamusa. Żartuję, ale... Nie wierzę w coś takiego, ale
czytając „Człowieka Ilustrowanego” (i dwie pozostałe składowe
tej publikacji wydawnictwa MAG) zapominałam o tym. To znaczy łapałam
się na tym, że biorę Bradbury'ego za kogoś, kto wejrzał w swoją
przyszłość, a naszą teraźniejszość. Jednakże analizując to
na chłodno doszłam do wniosku, że był jedną z tych osób, która
po prostu potrafiła wyciągać trafne wnioski ze swoich obserwacji –
rzeczywistości w jakiej żył, mentalności ludzkości, wydarzeń,
ówczesnych dokonań naukowych, technologicznych etc. Opowiadania
tworzące zbiorek pod tytułem „Człowiek Ilustrowany”, tak jak
„Kroniki marsjańskie” bynajmniej nie napawają nas wiarą w
ludzkość. Pozostawiają nas raczej z przeświadczeniem, że nie
czeka nas świetlana przyszłości, bo z jakiegoś niezrozumiałego
powodu, od dawien dawna zmierzamy w przeciwnym kierunku. My, jako
gatunek, nie poszczególne jednostki. Ray Bradbury najczęściej
wieszczy nam śmierć w wojnie atomowej, co dowodzi, że tego autora
nie ominął bodaj największy lęk ówczesnego amerykańskiego
społeczeństwa (i w sumie nie tylko amerykańskiego, czemu trudno
się dziwić wziąwszy pod uwagę wtedy jeszcze bardzo żywą pamięć
o atakach atomowych na Hiroszimę i Nagasaki). Oczywiście, ten
strach nie zniknął. W XXI wieku nadal uznaje się wojnę atomową
za realne zagrożenie, ale z całą pewnością nie jest ona już
poczytywana za największe niebezpieczeństwo dla planety Ziemia.
Większy jest choćby niekontrolowany rozwój techniki, powstawanie
coraz to groźniejszych dla nas gadżetów, zwłaszcza w takim
sensie, że robiących z nas dobrowolnych niewolników, ale również
takim, że w pewnym momencie owe twory mogą wystąpić przeciwko
swoim stwórcom. O tym zagrożeniu Bradbury również mówi w
„Człowieku Ilustrowanym”, tj. niektóre z zamieszczonych w tym
zbiorze opowiadań poruszają tę problematykę i przyznam się, że
wiele z tych wizji odbierałam niczym silne ciosy w twarz.
Inteligentne sprzęty w domach, tj. skomputeryzowane domostwa, czy
jakże powszechne w literaturze science fiction roboty to coś, czego
dzisiejszy czytelnik raczej nie odbierze w takich kategoriach, w
jakich ujmował to Bradbury – najprawdopodobniej prędzej
potraktuje to jako powieść obyczajową niźli science fiction, bo
te motywy tak na dobrą sprawę stały się już faktem albo już za
chwilkę się staną. W zbiorku tym znajdziemy też tekst nasuwający
skojarzenia z późniejszą powieścią Raya Bradbury'ego pt „ 451°
Fahrenheita”. Zresztą w „Kronika marsjańskich” też jest coś
o paleniu książek. Ten amerykański pisarz uczyni autentyczne
postaci, legendarnych twórców literatury fantastycznej (z horrorem
włącznie), bohaterami swojego opowiadania. Z ogromną wściekłością,
z rozczulającą bezsilnością będzie rozliczał się z cenzurą,
rozprawiał się z samozwańczymi strażnikami moralności, z osobami
przekonanymi, że science fiction, fantasy, horror, baśń, że
wszystkie te poruszające wyobraźnię opowieści tak naprawdę
szkodzą umysłom, bo utrudniają racjonalne myślenie. Bradbury dla
ludzi, którzy tak myślą i ze wszech miar starają się odrzeć nas
z fantazji nie ma żadnej litości. Wyglądało mi to tak, jakby
poczytywał cenzorów za istne szkodniki, które jak najszybciej
powinno się wytępić. I powiem szczerze, że poczułam się jakby
odnalazła bratnią duszę (co warto zaznaczyć, Bradbury'emu w
żadnym wypadku nie chodziło o ludzi czuwających nad
bezpieczeństwem żywych stworzeń biorących udział w procesie
tworzenia jakiegoś dzieła, innymi słowy nie krytykował tych osób,
które chronią życie ludzkie i zwierzęce, bo i wątpię, żeby
uważał on, że również też granicę w sztuce winno się
przekraczać).
„Złociste
jabłka słońca [i inne opowiadania]” (taka pisownia, bo
na okładce widnieje tylko jeden człon tego tytułu, całość
natomiast mamy wewnątrz omawianego wydania) tak jak „Człowiek
Ilustrowany” jest zbiorem opowiadań, ale w przeciwieństwie do
niego nie posiada klamry. Mamy tutaj osiemnaście tekstów, które to
również nie wiążą się ze sobą w taki sposób, jak to miało
miejsce w „Kronikach marsjańskich”. Tutaj, co zauważyło wielu
odbiorców twórczości nieodżałowanego Raya Bradbury'ego, pisarz
ów był bardziej poetycki niż zazwyczaj. To nie znaczy, że język
jakim zwykle operował poetycki nie był (a przynajmniej tak wnoszę
z paru recenzji anglojęzycznych wydań, bo ja mogę opierać się
tylko na polskojęzycznych wersjach, a to przecież nie musi
dokładnie odzwierciedlać stanu faktycznego - styl tłumaczy też
trzeba brać pod uwagę), ale teksty zamieszczone w tym zbiorku
zdecydowanie silniej emanują czymś na kształt lirycznej energii,
czymś, że tak to ujmę, bardziej uduchowionym. Chcę przez to
powiedzieć, że Bradbury koncentruje się na duchowej stronie życie
w sposób przywodzący na myśl poezję, ale formalnie te krótkie
opowieści pozostają epiką (abstrahując, rzecz jasna, od
gdzieniegdzie widniejących wierszy). „Złociste jabłka słońca
[i inne opowiadania]” nie wydawały mi się aż tak ponure, tak
skrajnie pesymistyczne, nie przygniatały mnie porównywalnym
poczuciem beznadziei, jak poprzednie utwory. Niektóre wręcz
podnosiły na duchu, napawały (wiem, że złudną) wiarą w lepsze
jutro, ale zdecydowana większość tych opowiadań i tak
optymistyczna nie była. Gorzki posmaczek dominował. Bradbury nie
zawiódł moich oczekiwań w kwestii analizy gatunku, do którego
niestety przynależę i nie raz, nie dwa wykazał się typową dla
siebie zadziwiającą zdolnością przewidywania przyszłości.
Ludzie tak uzależnieni od przenośnych telefonów, że praktycznie
niewyobrażający już sobie rozmów z współpasażerami komunikacji
miejskiej, wpadający w panikę jeśli uniemożliwi im się, ten
niemalże ciągły, kontakt na odległość. Brzmi znajomo? Nie? To
podczas najbliższej podróży autobusem czy pociągiem rozejrzyjcie
się. Przyjrzyjcie się innym pasażerom, a potem wróćcie i
powiedziecie, że Bradbury się pomylił, że nie opisał okropnego
zjawiska, które rozgrywa się na naszych oczach. I tak jak w jego
opowiadaniu prostą drogą zmierza to do punktu, w którym to ludzi
niedotkniętych tą niszczącą obsesją będzie się uznawało za
chorych psychicznie (z własnego doświadczenia wiem, że są już
tacy, którzy osoby nieposiadające konta na pewnym portalu
społecznościowych uważają za, delikatnie mówiąc, dziwne).
Bradbury skonstruował zarówno takie opowieści, które powinny
wzruszyć nawet najtwardsze serca, nad którymi trudno nie uronić
paru łez, jak i takie które mogą mocno zaniepokoić niejednego
odbiorcę, z długoletnimi miłośnikami literatury grozy włącznie.
Znajdziemy tutaj historie o samotności, rasizmie, dziwacznych
obsesjach, o bezgranicznej ludzkiej głupocie, o Marsie oczywiście i
destrukcyjnej/autodestrukcyjnej naturze rzekomo
najinteligentniejszych stworzeń zaludniających Ziemię, o żywocie
nielegalnych imigrantów, o podróżach astralnych i jakżeby inaczej
końcu świata, na którym to wydaje się, że bardzo nam zależy (a
przynajmniej tak wynika z poczynań ludzkości). W większości
opowiadania te nie są tak agresywne jak te zamieszczone w „Człowieku
Ilustrowanym”, nie cechują się porównywalnym stopniem
beznadziei, którą sami sobie zgotowaliśmy, ale to bez wątpienia
się czuje. Piękne słowa opisują tutaj rzeczy szpetne, Ray
Bradbury w ten silnie przemawiający do podświadomości, niemal
poetycki sposób, przedstawia okrutną prawdę o nas samych, o
świecie, w którym żyjemy, i o drodze, którą od lat podążamy. I
jakimś cudem tylko niemająca siły przebicia mniejszość zdążyła
się zorientować dokąd tak naprawdę nas ta ścieżka prowadzi. Na
pewno nie tam, gdzie chciałoby dojść zdrowe na umyśle
stworzenie...
Trzy
w jednym: „Kroniki marsjańskie”, „Człowiek Ilustrowany”
oraz „Złociste jabłka słońca [i inne opowiadania]”. W twardej
oprawie, w doskonałym tłumaczeniu i przystępnej cenie. Kultowe
utwory jednego z najwybitniejszych twórców literatury
fantastycznej, Raya Bradbury'ego. Wciągające, barwne, wizjonerskie,
ponadczasowe, zróżnicowane tematycznie i wprost oszałamiające
mrocznym, pesymistycznym, upiornym klimatem nie tak do końca
przyszłości. A w każdym razie nie do końca naszej, bo autor ten
nie bez powodu przez wielu nazywany jest istnym prorokiem... I co tu
jeszcze dodać? Zarekomendować tę powieść każdemu czytelnikowi,
bez względu na jego literackie preferencje? Taką zachętę
znajdziecie na tylnej okładce tego wydania „Kronik marsjańskich”,
„Człowieka Ilustrowanego” oraz „Złocistych jabłek słońca
[i innych opowiadań]” i nie ma w tym oczywiście żadnego
przekłamania, ale czy uważam, że w tym przypadku gorące
rekomendacje są niezbędne? Raczej nie. Wydaje mi się, że nazwisko
Raya Bradbury'ego jest największą reklamą. Mogę się założyć,
że samo ono zachęci do sięgnięcia po tę pozycję osoby
niezaznajomione z jego twórczością, a i takie, które zdążyły
już poznać zebrane w tym tomie utwory (wszystkie bądź część),
z poprzednich czy to zagranicznych, czy polskich wydań („Złociste
jabłka słońca [i inne opowiadania]” w ten oto sposób debiutują
na naszym rynku), bo śmiem podejrzewać, że co najmniej większość
z nich nie może się już doczekać ponownego spotkania z tymi
znakomitymi opowieściami zebranymi w niniejszym jakże atrakcyjnym
tomie.
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz