niedziela, 24 maja 2020

„Śmierć w ogniu” (2016)


Arogancki, opryskliwy młody mężczyzna imieniem Owen choruje na bulimię i często doznaje ataków paniki, które biorą się z jego traumatycznej przeszłości. Przed laty Owen stracił rodziców w pożarze, za który obwinia siebie. Jego siostra, Pearl, też przebywała w domu, gdy ten zajął się ogniem. Dziewczyna przeżyła, ale doznała poważnych oparzeń. Rodzeństwo trafiło pod opiekę babci Violet, ale Owen nie zabawił u niej długo. Teraz jego dziewczyna, Isabel, zmusza go do podjęcia próby pojednania z rodziną. Razem przyjeżdżają do domu Violet, która nie ukrywa, że nie cieszy się na ich widok. Owen i Isabel planują zostać tutaj kilka dni i postarać się nawiązać bliższą relację z domowniczkami. Przede wszystkim z Pearl, która większość czasu spędza w swoim pokoju i najwyraźniej nie zamierza przychylić się do usilnych próśb Owena o rozmowę. Violet tymczasem robi wszystko, by obrzydzić niechcianym gościom pobyt w swoim domu.

Nie oglądajcie tego z mamą, moja tego nie znosi”. To wypowiedź Richarda Batesa Jr. na temat „Trash Fire” (pol. „Śmierć w ogniu”), prawdopodobnie najczarniejszej komedii, jaką w życiu zobaczycie. A przynajmniej tak obiecuje reżyser i scenarzysta tego filmowego przedsięwzięcia. Twórca niezapomnianej „Chirurgicznej precyzji” (2012), „Suburban Gothic” (2014) i późniejszego „Tone-Deaf” (2019). Richard Bates Jr. scenariusz „Śmierci w ogniu” pisał w nieszczęśliwym dla siebie czasie. W roku, który w większości spędził w stanie przygnębiania i/lub zdenerwowania. Pisał więc z myślą o depresji – jak sam mówi, postanowił stworzyć postacie kojarzące się z tą chorobą. Chciał by pokazały one swój egoizm, ale zależało mu też na tym, by widz zrozumiał, jak szkodliwe może być wikłanie kogoś w nasze problemy. Film sklasyfikowano jako mieszankę komedii, horroru i dramatu, a po raz pierwszy został pokazany w styczniu 2016 roku na Sundance Film Festival.

Nie wiem, czy jest to najczarniejsza komedia, jaką widziałam, ale na pewno to mocno zakręcony film o dziwacznych ludziach. Niekonwencjonalnych osobowościach, które wchodzą w raczej rzadko spotykane w kinie interakcje. W moim poczuciu „Śmierci w ogniu” najbliżej do thrillera komediowego ze szczyptą horroru i dość silnie rozwiniętą płaszczyzną psychologiczną. Film wyraźnie podzielono na dwa akty. Dla Richarda Batesa Jr. pierwszy jest czarną komedią romantyczną, a drugi celowo przejaskrawionym horrorem. Nie uciekajcie! Nawet jeśli pierwszą partię „Śmierci w ogniu” odbierzecie tak, jak jej reżyser, to szczerze wątpię, że będziecie się czuć jak na rasowej komedii romantycznej. Jeśli już, to takiej... innej. W ogóle cały ten film jest inny. A co jeszcze ciekawsze, ta inność została wydobyta z powszechnie znanych motywów. Ze sprawdzonych elementów fabularnych – tyle że wypróbowanych w innych kształtach. Jądro znajome, ale cała otoczka... Co to, kurna, było?! To był Richard Bates Jr, człowiek, który już w swoim pełnometrażowym debiucie, „Chirurgicznej precyzji”, pokazał, że jest artystą nietuzinkowym i w pewnym sensie obrazoburczym. „Śmierć w ogniu”, podobnie jak jego pierwszy film, jest obrazem dość osobistym – swego rodzaju przeniesieniem własnych bolączek, przemyśleń, ówczesnego stanu ducha Richarda Batesa Jr. w bądź co bądź fikcyjną opowieść. Historię Owena (doskonała kreacja Adriana Greniera), człowieka, który delikatnie mówiąc ma talent do odpychania ludzi. Mówi to, co myśli, a że nie ma najlepszego zdania o innych... Swoją dziewczynę, Isabel (też bezbłędny występ Angeli Trimbur), bez wątpienia jednak darzy miłością. Choć sposób, w jaki ją traktuje często o tym nie świadczy. Owen z premedytacją i na każdym kroku rani ją słowami i swoją lekceważącą postawą względem niej. Kobiety, która się nim opiekuje. Na którą zawsze może liczyć, która nigdy nie odmawia mu, tak potrzebnej przecież w jego sytuacji, pomocy. Owen jest bulimikiem, ale największym problemem są dla niego ostre napady lękowe (przypominające ataki epileptyczne), których źródła należy upatrywać w jego przeszłości. W traumie, jaką przeżył przed laty i której oczywiście nigdy nie udało mu się przepracować. Tak więc można powiedzieć, że Owen nie jest sympatycznym człowiekiem, ale mimo wszystko godnym współczucia. Żeby być jednak zupełnie szczera bardziej żałowałam Isabel. Jak zakładałam, kobiety ślepo zakochanej w człowieku, który na jej miłość po prostu nie zasługuje. Coraz bardziej zdecydowanie życzyłam jej odnalezienia w sobie siły na definitywne zakończenie tego toksycznego związku. A potem... zmieniłam zdanie. Tuż po dotarciu tej dwójki do domu fanatyczki religijnej, ortodoksyjnej chrześcijanki Violet (bardzo dobry występ Fionnuli Flanagan), babci Owena ze strony matki, na myśl przyszła mi „Wizyta” M. Nighta Shyamalana. Nader podejrzanie zachowująca się staruszka, która na dodatek mieszka z mocno doświadczoną przez los młodą kobietą. Siostrą Owena imieniem Pearl (przekonująca AnnaLynne McCord), która doznała trwałych poparzeń w pożarze, w którym zginęli ich rodzice. Twórcy skrzętnie ukrywają jej twarz, ale nie sylwetkę. Pewnie zabrzmi strasznie, ale ta w dwójnasób okrutnie skrzywdzona kobieta, snuje się po domu niczym widmo. Bardziej kojarzy się ze zjawą, która nawiedziła ten depresyjny dom w spokojnej, nieodludnej okolicy, niż z człowiekiem z krwi i kości. Takie tylko wrażenie sprawia ta zniewolona? młoda kobieta. Mamy powody przypuszczać, że Violet w jakimś zakresie ją więzi. Pearl nie znajduje się wprawdzie pod kluczem – może poruszać się po całym domu (zwłaszcza nocą, gdy babcia już zaśnie), a nawet wychodzić na zewnątrz – ale niewątpliwie jest odizolowana od reszty świata. Pearl przypomina (i to też zabrzmi okropnie) wytresowane zwierzątko – od lat żyje tak, jak chce apodyktyczna babcia. Dla niej to naturalne, a i nie można wykluczyć, że gdyby dawniej miała jakiś wybór, to też wybrałaby izolację. Bo Pearl tak bardzo wstydzi się swojego wyglądu, że nie chce pokazywać się nikomu. A już zwłaszcza swojemu bratu, którego ma powody nienawidzić.

„Śmierć w ogniu” Richarda Batesa Jr. to historia pełna czarnego, histerycznego, śmiałego, a przy tym nienachalnego, błyskotliwego humoru, który zapewne niejednego widza wprawi w niemałe oburzenie. Autor tej szaleńczej wizji ośmielił się bowiem uderzyć w rzeczy, które w cywilizowanych społeczeństwach są uważane za świętości. W każdym razie za coś, czego nie należy w żaden sposób atakować (wykpiwać, wyśmiewać, demonizować, nazwijcie to jak chcecie), bo to niesmaczne, okrutne, po prostu chamskie. I tak to może być odbierane, ale jeśli wejrzeć głębiej i/lub spojrzeć na to wszystko pod innym kątem... Najpierw Owen i jego lęki. Człowiek przeżywający psychiczne katusze, powodowane nieodwracalną stratą, za którą wini siebie. Człowiek, który ze względu na swój stan zdrowia wymaga opieki drugiej osoby. Człowiek, który wyrósł w stosunkowo dysfunkcyjnej rodzinie i który czyni pewne starania w kierunku uporania się ze swoimi słabościami. Udało mu się już znacznie ograniczyć spożywanie alkoholu, a nowe środki psychotropowe powalają mu wreszcie uwolnić się od ataków lękowych. Ale chyba jeszcze bardziej korzystny wpływ na jego osobowość ma nieoczekiwana informacja od Isabel. Bates nie spogląda na wszystkie te trudne przejścia czołowej postaci swojego filmu nader współczującym okiem. Już prędzej go potępia. Zupełnie jakby mówił: temu gościowi wydaje się, że jego własne cierpienie daje mu prawo do krzywdzenia innych. Można powiedzieć, że Owen stosuje obronę przez atak. Odbija swój ból w stronę bliźnich. Atakuje ich werbalnie, bo to przytępia jego własne cierpienie. Na chwilę, bo nie można powiedzieć, że Owen jest typem osoby, która czerpie nieustającą przyjemność z krzywdy innych. Gdy już emocje opadną, mężczyznę dopadają wyrzuty sumienia i na swój dziwny sposób stara się zażegnać kryzys, który spowodował. Zwłaszcza w przypadku tak naprawdę jedynej bliskiej w jego życiu. W życiu tego nieszczęsnego, ale i w przeważającym stopniu samolubnego człowieka. Egoistycznego, bo dotkniętego depresją... Tak, Bates chciał przez to powiedzieć, że ludzie zmagający się z depresją krzywdzą innych. Więcej nawet: nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że w pewnym stopniu ich za to wini. Ale z biegiem tej niezwykle wciągającej i bardzo pomysłowej opowieści coraz silniej skłaniałam się ku bardziej budującej i, co tu dużo mówić, już w pełni akceptowalnej tezie mówiącej, że czasami warto trwać przy ludziach, którzy przysparzają nam nieznośnego bólu. Że nie powinniśmy porzucać ludzi chorych, nawet jeśli nas krzywdzą – w każdym razie nie tych, którzy wykazują jakąś, choćby najmniejszą, inicjatywę w kierunku poprawy swojego zachowania. I oczywiście nie rezygnują ze specjalistycznego leczenia. To już brzmi dobrze, prawda? W każdym razie bezpieczniej niż potępienie ludzi borykających się z zaburzeniami psychicznymi. Ale wydaje mi się, że nawet jeśli summa summarum, tak to się odczyta, to niesmak w niektórych odbiorcach „Śmierci w ogniu” i tak pozostanie. Niesmak wywołany nie tylko otwarciem, ale także oburzającym przedstawieniem młodej, okrutnie poparzonej kobiety, która została skazana, albo sama się skazała, na izolację. Kobiety także mającej problemy psychicznie. Kobiety, która jawi się dość upiornie, choć wcale nie chce się tak jej odbierać. Walczyłam z tym potwornymi odczuciami względem Pearl. Było mi zwyczajnie wstyd za to, że tak na nią reaguję – że patrzę na nią, jak na (przepraszam, ale muszę być szczera) potwora niosącego śmiertelne zagrożenie dla innych. Można śmiało powiedzieć, że Richard Bates Jr. zgwałcił moją osobistą wrażliwość, sprawił, że czułam obrzydzenie do samej siebie. Za co, paradoksalnie, jestem mu wdzięczna, bo między innymi takich reakcji oczekuję od kina grozy. Nie po to sięgam po thrillery i horrory, by znaleźć emocjonalny komfort. Chcę czuć się jak najgorzej... Chcę więcej takich filmów, jak „Śmierć w ogniu”! Jest jeszcze coś. Coś, do czego wielu odbiorców omawianej produkcji, może przywiązywać jeszcze większą wagę niż do przytoczonych już obrazoburczych aspektów tej kuriozalnej opowieści. Mowa o ujęciu wiary chrześcijańskiej. A właściwie to indywidualnym pojmowaniu nauk chrześcijańskich. Bo trzeba pamiętać, że zjadliwe oko Batesa nie dosięga całej wspólnoty kościelnej, choć to może być trudne skoro wszyscy praktykujący chrześcijanie przedstawieni w „Śmierci w ogniu” zostali przedstawieni w niekorzystnym świetle. Dla pastora Bates co prawda był łaskawszy niż dla pozostałych, ale i on bez wątpienia jest człowiekiem ulegającym „szatańskiej” pokusie. W konkurencji na hipokryzję przegrywa jednak z Violet. A nawet bratem Isabel: dewocyjnym pyszałkiem, który kocha bliźniego... ale nie każdego. Wybaczać wprawdzie potrafi, ale trzeba o to zabiegać, bo jak tak bez uprzedniego pokajania się przed jego świątobliwym majestatem. A Violet? Violet optuje za życiem w celibacie – uprawiasz seks to jesteś dziwką, proste. Ale jak nikt nie widzi to... No cóż, jej też przecież drobne przyjemności od życia się należą. I to nie jest grzech – u innych z całą pewnością jest, ale nie w jej przypadku. Proste. Warto jeszcze wspomnieć o dość kameralnej realizacji „Śmieci w ogniu”. Akcja w niemałym stopniu jest budowana poprzez dialogi – sporo bez mała nieruchliwych ujęć wygłaszających swoje często zabawne i/lub niepokojące, odrażające kwestie nielicznych postaci – ale gdy trzeba rusza z kopyta i dosłownie ściska za ja... hmm, gardło. Snująca się nocami po domu Pearl (biała koszula nocna i długie włosy w strąkach, za którymi „na modłę” azjatyckich ghost stories zwykła skrywać swoje poparzone oblicze) to tylko przedsmak napięcia, jakie przygotował dla nas twórca wspaniałej „Chirurgicznej precyzji” w tym równie udanym dziele. I nie mniej osobliwym, niesmacznym, chorym. No coś niesamowitego! Odpychającego... Tak, a oderwać się nie mogłam.

Dzięki, dzięki, dzięki! Dzięki ci o wielki talencie, Richardzie Batesie Jr. za podzielenie się swoimi smutkami. Dzięki za stworzenie niepospolitych, zaskakujących i niezwykle barwnych postaci. Dzięki za solidny czarny humor i za to żeś taki niegrzeczny. Taki nieokrzesany, taki niepokorny, taki... bezczelny. „Śmierć w ogniu” to nie jest film dla ludzi, którzy nie potrafią i nawet nie chcą śmiać się z czegoś, z czego nie wypada się śmiać. To nie jest film dla ludzi, którzy nie mają najmniejszej ochoty nawet przez moment spoglądać z potępieniem na osoby, którym powinno się współczuć i w miarę możliwości ich wspierać. To film okrutny, zły, wstrętny stworzony przez człowieka, który może i uznaje jakieś świętości, ale w tym thrillerze komediowym raczej ich nie odnajdziecie. W tym brzydko (oj, nieładnie) się bawiącym dziele, którym osobiście jestem wprost zachwycona. I zniesmaczona. Co, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, też traktuję jako wartość dodatnią „Śmierci w ogniu”. Kameralnego cudaka, dziwoląga z nadzwyczaj ostrym pazurem dla ludzi... Poprzestańmy może na bardzo ogólnym stwierdzeniu, że nie jest to produkt dla każdego. O, na pewno nie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz